Reklama

Czy się obawiam? No pewnie, w końcu nie robię tego na co dzień. Prawdę powiedziawszy, zrobię to po raz pierwszy w życiu. Sama nie wiem, czego się spodziewać. Moja wiedza na temat zorbingu, nawiasem mówiąc zaliczanego do sportów ekstremalnych, jest raczej skromna. Coś tam czytałam – że wrażenia są skrajnie szalone, że to dobre dla tych, którzy chcą przeżyć coś naprawdę mocnego, i że wcale nie trzeba lecieć do Nowej Zelandii, aby tego posmakować. Bo zorbing to narodowy sport Nowozelandczyków – tam go wymyślono. Andrew Akers wraz z naukowcem Zorbs Dwane’em chcieli wynaleźć coś, co pozwoliłoby chodzić ludziom po wodzie. Inspirację znaleźli w „człowieku witruwiańskim” – słynnym szkicu Leonarda da Vinci przedstawiającym mężczyznę z wyciągniętymi ramionami wpisanego w okrąg. W efekcie powstała zorba – plastikowa kula, która dziś, po wielu modyfikacjach, służy między innymi do staczania się po różnych nawierzchniach.

Reklama

Wchodzę na zielony pagórek, gdzie zacznie się moja przygoda. Serce bije mi szybciej. Czego się właściwie boję? Najbardziej tego, że w coś uderzę, że skręcę sobie kark albo – w najlepszym przypadku – obejrzę zjedzone kilka godzin wcześniej śniadanie. Och, co to byłby za wstyd! Przyglądam się trawiastemu zboczu. Stopień nachylenia stoku, po którym toczy się kula, nie powinien przekraczać 18 proc. Chodzi o bezpieczeństwo, żeby zorba nie rozpędziła się za bardzo. Ale i tak może osiągnąć prędkość nawet 60 km/h. Toż to czyste szaleństwo! – myślę sobie. Na końcu 250-metrowej długości toru zjazdowego nie widzę żadnych pasów lub choćby zbiornika wodnego, gdzie ta plastikowa bańka mogłaby wyhamować. Trochę mnie to przeraża. No trudno, jakoś to będzie.

Zorba już na mnie czeka. Jest ogromna, ma ponad 3 m średnicy. Zdejmuję buty i przez wąski otwór wciskam się do środka. Gumopodobne, wykonane ze specjalnego rodzaju PCW ścianki są odporne na uszkodzenia mechaniczne. Właściwie są to dwie powłoki połączone specjalnymi wiązaniami. Powietrze wypełniające przestrzeń między nimi ma za zadanie amortyzować wszelkie uderzenia i chronić przed urazami.

Po chwili przekonuję się, że ścianki, oprócz tego, że mocne, są także nieprzepuszczalne dla powietrza. W środku robi się gorąco niczym w szklarni. Na szczęście są przezroczyste, dzięki czemu mogę obserwować, co się dzieje na zewnątrz. To mnie trochę uspokaja.

– Teraz wysłuchaj mnie i zapnij pasy bezpieczeństwa, dokładnie tak, jak ci powiem – instruktor wskazuje mi szeroki pas materiału, którym mam ciasno owinąć sobie talię. Dodatkowo mocuję na kostkach i nadgarstkach specjalne kolorowe uchwyty. To bardzo ważne, żeby dobrze zapiąć paski u stóp, ponieważ w przypadku odczepienia się choćby jednej nogi można nabić sobie – albo komuś, jeżeli w kuli towarzyszy nam druga osoba – konkretnego siniaka. Dla zainteresowanych: istnieje również totalnie ekstremalna wersja zorbingu, czyli bez żadnych uprzęży. Praktykuje się ją na bardziej płaskim terenie lub na wodzie. No cóż, może następnym razem się zdecyduję.

– Gotowa? – rzuca pytanie instruktor.

– Tak! – odpowiadam, wisząc unieruchomiona w pozycji pająka.

No to jazda! Kula rozpędza się błyskawicznie. Jedyne, o czym myślę, to to, że z powodu unieruchomionych kończyn nie mogę zakryć sobie oczu i przyciągnąć kolan, przyjmując bezpieczną embrionalną pozycję. Po chwili wyręczają mnie włosy, które niemal natychmiast rozplątują się i zasłaniają mi całą twarz. Zorba podskakuje na napotkanych przeszkodach, uderza o jakieś nierówności, może o kamienie? Czuję wtedy przez powłoki kuli, jakby coś prześlizgiwało mi się po plecach. Zorba toczy się coraz szybciej. Odbija się od ziemi, ląduje kilka metrów dalej, znów obraca się w powietrzu, ja znów jestem do góry nogami. Nie wytrzymuję, zaczynam krzyczeć i jednocześnie się śmiać. Mój błędnik oszalał. Nie wiem, gdzie jest góra, a gdzie dół. Przed oczami przelatują mi migawki widzianych przez przezroczystą powłokę drzew i ludzi, którzy przyszli popatrzeć sobie na zorbing.


Na płaskim odcinku toru kula wyhamowuje równie szybko, jak się rozpędzała na górze. Kiedy się zatrzymuje, w głowie mam tylko jedną myśl: „Ja chcę jeszcze raz!”. Odpinam pasy bezpieczeństwa i przy pomocy instruktora wychodzę na zewnątrz. Dopiero teraz czuję, jak bardzo mnie ten zorbingowy wyczyn zmęczył. Potrzebuję dobrych kilku sekund, by stanąć pewnie na własnych nogach i by mój mózg znów zaakceptował prawidłowy układ ziemia–niebo. Udało się. Ostrożnie dochodzę do miejsca, gdzie mogę usiąść i czegoś się napić. Muszę też zmienić koszulkę, bo z temperatury i emocji towarzyszących podczas zjazdu wyglądam, jakbym właśnie wyszła nie z zorby, ale z basenu. Co ciekawe, nawet po kilkunastu minutach od skończenia zjazdu wciąż jeszcze czuję ten przyjemny dreszczyk emocji.


5 rad jak przygotować się do zorbingu

1. Ubranie – najlepiej założyć coś, co będzie przylegało do ciała i nie ma metalowych elementów. Długie spodnie uchronią przed otarciami.

Reklama

2. Koszulka na zmianę – pogoda może być różna, poza tym zjazd w zorbie to mimo pozorów duży wysiłek dla organizmu – po którym lepiej się przebrać.

3. Jedzenie
– na godzinę–dwie przed zjazdem lepiej nic nie jeść ani nie pić.

4. Przeciwwskazania
– urazy kręgosłupa, zaburzenia błędnika i równowagi, ciąża. Także dzieci o wzroście poniżej 140 cm oraz osoby ważące powyżej 90 kg nie kwalifikują się do zorbingu.

5. Towarzystwo
– zabierz rodzinę i przyjaciół, wspólna zabawa smakuje jeszcze lepiej!

Reklama
Reklama
Reklama