16 stycznia
 

Dalszy ciąg supermaratonu przez Europę. Austria – Włochy – Francja.
 

Plan opracowany kilka miesięcy temu sprawdza się bez zarzutu. Przygotowałem sobie specjalny arkusz kalkulacyjny w tablecie. Wystarczyło w nim wpisać rzeczywistą godzinę startu, a on sam przeliczał o której godzinie, którego dnia powinniśmy mijać kolejne, wybrane na trasie miasta. To były nasze punkty orientacyjne. Dzięki temu wiedziałem czy trzymamy się harmonogramu. Co jakiś czas przełączałem się na rzeczony arkusz i sprawdzałem poprawność obliczeń. Było to krytycznie ważne, jeśli chcieliśmy zdążyć na prom z Almerii do Melilli. Gdybyśmy się nie wyrobili – czekało nas kolejne 400 kilometrów jazdy do Gibraltaru. Mieliśmy tylko 5 godzin zapasu, każda grubsza zwłoka mogła rozłożyć nas na łopatki. To jest rajd, precyzyjne planowanie to podstawa. Oczywiście idealnie jest tylko wtedy kiedy realizacja idzie bez przeszkód, ale muszę przyznać, że mieliśmy szczęście.
 

Prom z Almerii pływał w tym okresie raz na dobę. Dziwne, ale jak się później okazało - niewiele załóg zdecydowało się skorzystać z tej przeprawy – większość jechała do Gibraltaru. Niepotrzebnie nadkładali dodatkowe kilometry. Prom z Almerii płynie osiem godzin, w nocy, jest to więc idealny czas na odpoczynek i podjęcie następnego dnia jazdy będąc lepiej wypoczętym. Cena za prom praktycznie identyczna jak w Gibraltarze.
 

Około północy faktycznie osiągamy Włochy, mijamy ukochaną Wenecję, żałuję, ale tym razem nie mamy absolutnie szansy aby się w niej zagłębić. Podczas planowania rajdu brałem pod uwagę opcję na kilka godzin w niej, ale matematyka brutalnie udowodniła że nic z tego nie będzie. Trudno – wodne miasto będzie musiało poczekać. Zajmuję miejsce za kierownicą. Tomek idzie na tył, miejsce pilota obejmuje Krzysiek. Tak będzie w sumie przez większość jazdy – ja z Krzyśkiem w jednym zespole a Tomek zazwyczaj z Sylwią. Nie jest to sztywny podział, ale przeważnie tak się dobieraliśmy. Przez całe Włochy prowadzę Żuka, mijam Weronę i kieruję się potem autostradą E70 na Genuę. Zaplanowana trasa prowadzi przez południe Francji, do Barcelony i dalej wybrzeżem hiszpańskim. O świcie, kawałeczek za Genuą, oddaję kierownicę Krzyśkowi. Sylwia wskakuje na miejsce pilota, a ja idę do tyłu i po chwili razem z Tomkiem zasypiamy. Prowadziliśmy przez niemal 1000 kilometrów we dwóch. Niestety sen wiąże się z utratą widoków na jednej z najpiękniejszych autostrad Europy – nad Lazurowym Wybrzeżem. Przebiega ona naprzemiennie tunelami i wiaduktami w łańcuchu górskim. Widoki zapierają dech w piersiach. No nic, nie można mieć wszystkiego – jechałem nią już i w dzień i w nocy, trochę tylko żałuję że Tomek to przespał.
 

Do Francji wjeżdżamy w okolicy godziny 14:00. Przejazd przez Włochy, oprócz bardzo drogiego paliwa przy drogach, pochłonął dodatkowo ok. 70 euro za autostrady. Nadal ważny jest czas. Absolutnie nie wolno nam zmarnować nawet minuty ponad to co konieczne. Zatrzymujemy się na dłuższy postój na stacji z prysznicami i jedzeniem. Jest wreszcie miłe dla spragnionych wiosny ciał ciepło (to nadal styczeń!), zrzucamy beztrosko kurtki i polary, a Tomek z Krzyśkiem zakładają krótkie spodenki, których właściwie nie zdejmą aż do powrotu do Warszawy. Żadna zmiana pogody, żaden wiatr nie zmusi ich do ponownego założenia długich spodni! 
 

Odpoczywamy, szybki prysznic, dzięki czemu regenerujemy nieco siły. Odpoczynek jest cholernie ważny. W uszach ciągle huczy nam dźwięk silnika, czujemy się nim nieco oszołomieni. Chyba nawet Tomek z Krzyśkiem bardziej to odczuwają – ja z Sylwią wiemy czego spodziewać się po jeździe w Żuku. Do tego dochodzi świadomość, że wreszcie to się dzieje naprawdę. Że naprawdę jedziemy do Afryki. To nie jest takie proste do zaakceptowania. W czasie tej drogi mamy niezły ubaw rozmawiając przez CB z polskimi kierowcami ciężarówek. Kiedy słyszą odpowiedź na standardowe pytanie (jakie zadaje każdy kierowca) – dokąd to śmigacie tym Żuczkiem? – padamy ze śmiechu. Odpowiedź: Do Afryki – jest dość zaskakująca dla dosłownie każdego pytającego. Niektórzy tracą mowę, inni się śmieją koleżeńsko, spora część zadaje dalsze pytania o silnik, przeróbki itp. Aż wreszcie raz słyszymy coś takiego: - Kurczę, Żuk to było moje pierwsze auto w karierze zawodowego kierowcy! W życiu bym nie uwierzył że można nim tak daleko zajechać. Ja się nieraz bałem na wybrzeże z Bydgoszczy jechać. Ale go fajnie przerobiliście. Szacun i powodzenia! 
 

Po czym ciężarówka wyprzedziła nas, oddając salut honorowy ze swojego klaksonu, a my poczuliśmy się tacy dumni i ubawieni.
 

Odpoczynek wykorzystaliśmy, nadchodzi jednak moment kiedy kończy się przerwa. Krzysiek wsiada za kierownicę i ruszamy w kierunku Hiszpanii. Znowu niekończąca się autostrada. Całe szczęście że nasze organizmy składają się głównie z ekscytacji, bo droga jest bardzo monotonna, ale dajemy radę. Żuk średnio nadaje się do jazdy po nowoczesnych trasach, ze względu na swoją niewielką prędkość przelotową i spory hałas, mimo solidnego wygłuszenia. 
 

Francuska autostrada, podobnie jak włoska, co jakiś czas przerywana jest kolejnym punktem poboru opłat. Ich idiotyczne oznakowanie gubi Krzyśka i podjeżdża do niewłaściwej bramki. Za nami staje TIR, tracimy możliwość wycofania. Kierowca ciężarówki orientuje się, że mamy problem i z uśmiechem i pozdrowieniem wycofuje swoją wielką dżdżownicą – a my wzdychamy z podziwu. Mniej więcej w tej właśnie chwili (o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy) załoga Peugeota przeżywała jedne z najbardziej dramatycznych momentów swojej podróży. Koło pasowe osadzone na wale korbowym silnika, po prostu się odkręciło i wypadło, roztrzaskując na drobne kawałki. Stracili napęd pompy wody i alternatora. Nie ma chłodzenia i ładowania, dalsza jazda jest niemożliwa o własnych siłach. Piątek, Francja, trzydziestoletnie auto, autostrada. Sami możecie sobie wyobrazić jakie mieli opcje. 
 

Francuzi po godzinach pracy zainteresowani są tylko odpoczynkiem. Wszystko zamknięte na głucho do poniedziałku. Choćby nie wiem co – każdy Francuz powie: nie wiem, nie znam się, odpoczywam. Peugeot unieruchomiony, szanse na dobrą klasyfikację pogrzebane. Dwa dni w plecy. Pech. Ale chłopaki nie z tych co noszą rurki, do tego z krokiem w kolanach i zaraz się poddają. Podejmują rękawicę. Nieważne, że wydają kupę kasy na lawetę, nieważne, że swoimi telefonami obdzwaniają pół Francji, zmuszając wypoczywających Francuzów do wysiłku znalezienia koła pasowego do ich auta. W ostateczności ktoś nawet przywiezie takie z Polski. Wszystko, byle ruszyć i pojechać dalej. "
 

Jeśli podoba wam się ten rozdział szukajcie całej książki tutaj. Niedługo opublikujemy kolejne fragmenty!