Góry i morze, czyli inspiracje blogerów, jak spędzić weekend. Nasz projekt wspiera Seat >>>

Odbieram w Warszawie Seata Leona Cuprę oraz smartfona LG G6 i jadę nad Bałtyk. Od rana w radiu, w telewizorze, na wyświetlaczach w metrze podają informację o fali burz, która przetoczy się nad Polską po południu. Nie ma problemu, damy radę. Pierwsza ciemna masa chmur dogania mnie już po godzinie jazdy. W tym czasie zdążyłem pokonać sporą część trasy w słońcu.

W końcu wjeżdżam w potężną ulewę. Błyskawice, jakich nie widuję w Polsce, tylko w tropikach podczas monsunu! Jedna za drugą odbijają się w masce samochodu. Deszcz pada tak gęsto, że muszę bardzo zwolnić, żeby wycieraczki nadążyły z robotą. Jadę jednak pewnie, podmuchy wiatru przelatują niezauważone, czuję że trzymam się drogi. Zresztą nigdy nie narzekam na mocny wiatr. Uwielbiam windsurfing. Po to jadę nad Bałtyk. Burze, czy inne zawieruchy to nic złego - często niosą ze sobą kilka dni równych wiatrów.

 

Weekend nad Bałtykiem - windsurfing. Zobacz galerię >>>

Ważny jest kierunek wiatru. W zależności od niego wybiorę spot. Plażę sopocką na wysokości Klubu Żeglarskiego mam najłatwiej dostępną, ale powinno wiać z kierunków północnych. Inaczej drzewa i miejskie zabudowania sprawiają, że wiatr jest nieregularny. W takim wypadku jadę na Rewę, Seatem to 20 minut jazdy. Tam każdy kierunek jest dobry, a dodatkowo falę blokuje podłużna łacha piachu, wychodząca na kilkadziesiąt metrów w wodę. Można pływać jak po idealnym lustrze!

Dziś mamy wiatr południowo-zachodni, a więc wybór pada na Rewę. Składam fotele i wsuwam deskę windsurfingową do środka. W takich momentach zawsze myślę, o ile łatwiej mają kitesurferzy, których sprzęt mieści się w większym plecaku. Na szczęście moja 108-litrowa deska ma około 2,3 m i  mieści się we wnętrzu Seata. Odpalam silnik i piękną drogą mknę w stronę celu. Wieje jak prognozowano. Będzie pływanie.

Parkuję swoje czerwone auto, wypakowuję sprzęt. Jeszcze tylko przebiorę się w piankę i jestem gotowy. To ciekawe, że zawsze przed zejściem na wodę czuję ten sam rodzaj ekscytacji, mimo że robiłem to już kilkaset razy. Żywioł to żywioł, a wieje mocno. Chwytam pewnie żagiel, daję się wciągnąć siłą wiatru na deskę, od razu szybko wczepiam się w trapez i praktycznie równocześnie wsuwam nogi w strapy. Żagiel już mnie niesie, ale dopiero, gdy skończę te czynności, będę w pozycji, w której deska „odpala”, wchodzi w ślizg. Przyspiesza praktycznie od razu. Po kilkunastu metrach płynę już z pełną prędkością. Myślę że to około 30-40km/h. W tym momencie nic już się nie liczy. Nie ma czasu na troski i zmartwienia. Jest tu i teraz.

Marcin Mossakowski, livealife.pl

 


Ze smartfonem pod wodą...

Gdy pierwszy raz miałem zanurzyć LG G6 w basenie, byłem trochę zestresowany. Nigdy wcześniej nie miałem w rękach smartfona, którym można by nagrywać pod wodą. Duży ekran sprawia, że łatwo złapać kadr, a głębokość do 1,5m wystarcza do nagrania głębszych ujęć.

Podobało mi się że smartfon ma dwa obiektywy, wąski i szerokokątny - daje to duże możliwości zoomowania i urozmaica film nagrywany z jednej perspektywy.