Moja prywatna droga do gwiazd.
Pierwszy i jak dotąd jedyny polski kosmonauta. Nam opowiada o swej niełatwej drodze do sukcesu oraz o tym, że już niedługo będzie się można wybrać na wczasy w kosmosie lub eskapadę wokół Księżyca .

27 sierpnia w warszawskim teatrze Imka planowana jest premiera sztuki Polak w kosmosie opartej na pana biografii. Jak to jest oglądać siebie na scenie?
Tomasz Karolak, który zagra moją postać, dzwonił do mnie w tej sprawie. Rozmawialiśmy życzliwie, ale to jego inicjatywa. Moja biografia dawno przestała być moją własnością.
W tych pisanych w PRL nie ma nic o pana rodzinnych Lipnikach.
O pewnych sprawach wtedy nie pisano. Zresztą teraz też na ten temat mówi się niewiele. Moja osobista tragedia nijak nie pasowała do wykreowanego wizerunku kosmonauty. Ludzie chcieli we mnie widzieć kogoś, kto szedł przez życie prosto i bez przeszkód. Takie dziecko szczęścia.
25 marca 1943 r. rzeczywiście miał pan szczęście.
Miałem, bo przeżyłem. Ukraińcy spalili naszą wieś i wymordowali jej mieszkańców. Z mojej rodziny zginęło 18 osób.
Ludzie mieli świadomość, że coś się szykuje?
Widzieli, że dookoła płoną polskie wsie, ale nie wierzyli, że to się może stać u nas. Mówili: „Gdzieś tam napadają na Polaków, ale przecież nasi sąsiedzi w Lipnikach są inni”.
Okazało się, że nie są.
W tę noc w bestialski sposób unicestwiono 182 mieszkańców wioski, nie oszczędzając kobiet i dzieci. Moja mama w panice wyprowadziła dzieci z płonącego domu, a mnie chwyciła i zaczęła uciekać. Dogonili ją zwyrodnialcy i z bliska strzelili. Dostała strzał w głowę i upadła, tracąc przytomność. Kiedy ją odzyskała, w szoku pobiegła na oślep do sąsiedniej wsi Białka. Dopiero tam sobie uświadomiła, że mnie nie ma. Chciała wracać, lecz znajome Ukrainki siłą ją powstrzymały. „Tam cię zabiją” – mówiły. O świcie tata szukał poległych i w polu za domem zauważył znajomy koc w kratkę. A w nim mnie niedającego znaku życia. Wokół było pełno krwi. Kiedy tata mnie podniósł z zamarzniętej ziemi, ku jego zaskoczeniu otworzyłem oczy i powiedziałem: „si” i „buch”.
Czyli że ogień i że strzelają.
Byłem zziębnięty. Tata w obawie o moje życie złapał błąkającą się krowę, udoił mleka i w jakiejś ciepłej, tlącej się izbie wykąpał mnie w tym mleku i natarł gałgankami.
Pamięta to pan?
Nie, znam to z relacji mamy. Niestety, w sierpniu tata zginął od kuli banderowca. Mama została sama z siedmiorgiem dzieci, bez środków do życia. Aby nas wyżywić, nie wahała się oddać ślubnej obrączki za dwa bochenki chleba. Przypomniałem to mamie podczas rozmowy z orbity, kiedy wzruszona powiedziała coś do mnie o moim bohaterstwie. Dla mnie prawdziwym bohaterstwem jest to, że nas w tamtych warunkach utrzymała przy życiu, wychowała i wyżywiła. Później byłem zaskoczony, że scenę rozmowy z mamą usunięto z filmu, który nagrywano, by upamiętnić mój lot.
Bo?
„Zbyt osobista”. Tak usłyszałem od pewnego bardzo ważnego decydenta z Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego, który widocznie dbał, by w oficjalnej wersji o przyjaźni między naszymi narodami nie było ciemnych plam.
Po wojnie, jak wielu Kresowiaków, wysiedlono was z Wołynia.
Po dwutygodniowej podróży pociągiem dotarliśmy do Wołowa.
Czterdzieści kilka kilometrów od Wrocławia.
Dostaliśmy kwaterę na peryferiach, potem bliżej centrum. Mama pracowała, by wyżywić siódemkę dzieciaków. Zachęcała do nauki. Dwie siostry i brat po pracy uczęszczali do liceum, młodsze rodzeństwo do podstawówki, ja do przedszkola. Po maturze siostry podjęły pracę jako nauczycielki, a brat dostał się do oficerskiej szkoły lotniczej.
Prasa pisała „o przodującym oficerze Władysławie Hermaszewskim”.
A w szkołach przerabiano czytankę Jak mały Władzio został bohaterem. To było po skończeniu przez niego Szkoły Orląt.
Imponował panu?
Jeszcze jak! Interesowało mnie wszystko, co latało. Jak dostawałem 50 gr na bułkę, kupowałem Skrzydlatą Polskę. W zeszytach na ostatniej stronie rysowałem samoloty. Na strychu urządziłem warsztat, w którym robiłem modele. Do dziś pamiętam przykry zapach kleju kostnego. Mama poznawała po nim, że nie odrabiam lekcji... Karciła mnie: „Ucz się lepiej matematyki i fizyki, zostań inżynierem. Samoloty chleba ci nie dadzą”.
Pomyliła się.
Tak. To była jedyna pomyłka w życiu mojej mamy.
Rozumiem, że wybór lotnictwa był oczywistością.
Przeznaczeniem. Ale droga do celu była długa, wyboista i pełna niespodzianek. Komisja poborowa uznała, że jestem zbyt szczupły i mizerny, by służyć w wojsku. Mój świat omal się wtedy nie zawalił. Nie dałem jednak za wygraną. Uprawiałem sporty, zdobyłem uprawnienia pilota szybowcowego. W końcu pojechałem do Dęblina na egzaminy i tam skłamałem, że zgubiłem książeczkę wojskową. Egzaminy teoretyczne i ze sprawności fizycznej zdałem bardzo dobrze. Zostałem przyjęty. Na czyjąś uwagę, że taki szczupły, usłyszałem: „To go odkarmimy”. Szkołę Orląt ukończyłem jako prymus.
Przez lata robił pan karierę w wojsku.
Nie robiłem kariery. Realizowałem młodzieńczą pasję i służyłem w Wojskach Obrony Powietrznej Kraju. Ukończyłem Akademię Sztabu Generalnego i zostałem najpierw dowódcą eskadry w Słupsku, a później dowódcą 11. pułku we Wrocławiu.
Spory skok w górę. ale do kosmosu ciągle daleko.
Bardzo daleko, zresztą nikt o tym wówczas nie myślał. W 1976 r. dostałem tajny szyfrogram, żeby wytypować najlepszych pilotów, którzy zostaną skierowani na sprzęt latający „bardzo wysoko, bardzo szybko i bardzo daleko”.
Wiedział pan, że chodzi o kosmos?
Pomyślałem, że Rosjanie skonstruowali nowe samoloty. Żałowałem, że przeszkolenia nie zaproponowano mnie. Ale po pewnym czasie spytano, czy nie zechciałbym. Odpowiedziałem, że tak. I wtedy rozpoczęła się dla mnie wspaniała przygoda.
Której pierwszym przystankiem był Wojskowy Instytut Medycyny lotniczej w Warszawie.
Na trzy miesiące zostałem wraz z kolegami pensjonariuszem szpitala. Nieustanne badania laboratoryjne, wirujące fotele, komory niskich ciśnień, wirówki przeciążeniowe, testy...
O przestrzeni kosmicznej ciągle ani słowa?
Byliśmy przekonani, że jesteśmy kandydatami na nowy supersprzęt lotniczy. Było nas 72 kandydatów. Po wyselekcjonowaniu 16 pilotów skierowano nas na obóz kondycyjny do Mrągowa, później do Zakopanego. I dopiero tam powiedziano, o co chodzi.
Zaskoczenie?
Wielkie. Ale i zwątpienie. Bo życie nauczyło mnie nie cieszyć się zawczasu. Uznałem, że jest szansa, by znaleźć się w czołówce, i tak się stało. Byłem jednym z czterech kandydatów. Na ostateczne badania pojechaliśmy do Gwiezdnego Miasteczka.
Czyli Centrum Szkolenia Kosmonautów im. Jurija Gagarina pod Moskwą. Przypomnijmy, młodsi mogą nie wiedzieć.
Wtedy wiedzieli wszyscy. To kolebka kosmonautów, owiana legendą. Lokalizacja była ścisłą tajemnicą. Pomyślałem: będzie przygoda. Zobaczę prawdziwego kosmonautę i wiele ciekawych rzeczy.
Zobaczył pan?
Tak. Ale przez trzy tygodnie widziałem przede wszystkim biel. Laboratoria, kitle lekarzy, sufity, prześcieradła...
A kosmonauci?
Okazali się świetnymi facetami. Szefa oddziału szkolenia, gen. Aleksego Leonowa zapamiętałem nie tylko jako bardzo sympatycznego człowieka, ale i dobrego opiekuna, który łagodził nasze zmęczenie i napięcie. Później poznałem go jako wybitnego fachowca i humanistę.
W 1965 r. jako pierwszy w świecie wyszedł w otwartą przestrzeń kosmiczną.
Kiedy już na dobre zadomowiłem się w Gwiezdnym Miasteczku, w rocznicę tego unikalnego wydarzenia Aleksy opowiedział mi o nieznanych szczegółach tej opisywanej jako wielki sukces misji. Okazało się, że niemal przypłacił ją życiem. Jego działania na zewnątrz statku wymagały nadludzkiego wysiłku, przez co doznał udaru cieplnego. Dusił się. Takie były efekty pionierskich działań człowieka w kosmosie. Byłem zszokowany jego szczerością i dużym zaufaniem do mnie, bo o niepowodzeniach wówczas się nie mówiło.
Panu też nie wszystko szło jak po maśle. lot odbywał się w ramach programu Interkosmos, w którym uczestniczyli też przedstawiciele Czechosłowacji i NrD. I nagle rosjanie postanowili, że pierwszy poleci nie Polak, lecz Czech vladimir remek.
Położyli mnie do szpitala, byłem wściekły. W życiu nie miałem kłopotów z gardłem, a oni uznali, że trzeba mi usunąć migdałki.
Przez co pana lot trzeba było przesunąć o dwa miesiące.
Buntowałem się. Przekonywałem, że nigdy nie miałem kłopotów laryngologicznych. Nie chorowałem na grypę ani anginę.
A oni?
„Jeżeli chcesz lecieć, musimy mieć pewność, że twoje migdały cię nie zawiodą”. Ze względu na powagę przedsięwzięcia operację wykonywał sam ordynator. Nie zapomnę jego miny, kiedy po operacji rozciął moje migdałki. Dziwnie na mnie spojrzał i powiedział: „Mirosław, ty praw! Oni nie bolnyje!” („Mirosław, masz rację. One są zdrowe!”). Gdy doszedłem po tej niepotrzebnej operacji do zdrowia, Remek zdążył już polecieć.
Pan poleciał 27 czerwca 1978 r.
Pamiętam dokładnie ten dzień. A szczególnie ostatnie pięć minut, gdy zakończono procedury przedstartowe. Słyszałem tylko własny oddech i bicie serca. Gdy coś zgrzytnęło, myślałem, że to początek złego... Napięcie spadło, gdy w słuchawkach usłyszałam kojący głos Anny German w piosence Nadzieja.
A potem było osiem dni w kosmosie.
Zdarzały się momenty piękne i trudne. Czasem satysfakcjonujące, gdy wykonywałem eksperymenty naukowe. Ale też wywołujące zachwyt, np. gdy oglądałem Polskę.
Co pan pomyślał?
Że świat jest piękny. Kosmos to nieporównywalne z niczym wrażenie estetyczne, które przeradza się w refleksję, że po coś ten świat istnieje. I po coś istnieje w nim człowiek.
Pana kosmos zmienił?
Po powrocie życie inaczej smakuje. Docenia się proste wartości: rodzina, dom, przyjaźń. Nawet w czymś złym łatwiej znaleźć dobro.
Na orbicie nie cały czas pan rozmyślał...
Psycholodzy, którzy nas przygotowywali, wiedzieli, że w kosmosie są lepsze i gorsze chwile. Dlatego wymyślili nam niespodzianki. Gdy wyczuwali, że jesteśmy w gorszej kondycji, zabawiali nas lub wskazywali ukryte na statku niespodzianki.
Na przykład?
Pewnego razu okazało się, że ukryto nam karty do gry z obrazkami dla dorosłych. Innym razem znalazłem pakiet żywnościowy z napisem „polski bigos”.
Po powrocie ruszyła propagandowa machina. Niektórzy żarto- wali: „Nie ma mięsa, nie ma gnata, a Polak w kosmosie lata...”.
Dla mnie popularność na ziemi była tak samo trudna, jak przeciążenia przy starcie czy nieważkość na orbicie. Ale w każdym kraju, który miał swojego człowieka w kosmosie, spontanicznie cieszono się z tego faktu. A ja miałem świadomość, że muszę spłacić naszemu społeczeństwu dług.
Jest pan pierwszym Polakiem w kosmosie. Wszystko wskazuje na to, że jeszcze długo będzie jedynym.
Mamy zauważalne w świecie sukcesy w badaniach Marsa, komet, planetoid, nasz kraj wycofał się natomiast z programu lotów załogowych w kosmos. Tak więc dla chcących polecieć cała nadzieja w szybko rozwijającej się turystyce kosmicznej.
Mówi pan serio?
Oczywiście! Nie mam na myśli lotów suborbitalnych, bo nie zaliczam ich do kosmicznych. Jestem przekonany, że niebawem będzie można się wybrać „na wczasy” na stacji orbitalnej lub eskapadę wokół Księżyca.
To daleka przyszłość?
Takie projekty są mocno zaawansowane, bo to także przyszłościowy biznes. Myślę, że to kwestia 15–20 lat.
A więc jest szansa, że jakiś Polak jeszcze w kosmos poleci?
Trzeba mieć nadzieję! Podczas mojego lotu kosmonauta Wołodia Dżanibekow wpisał mojej żonie do albumu: Nie ma granicy Wszechświata, nie ma też granic marzeń. W dzieciństwie marzyłem o lataniu, choć najdalszą wyprawą, w jaką mogłem się wybrać, był dla mnie wyjazd do Wrocławia. Pamiętam, że ktoś wywróżył mi wtedy z ręki, że w życiu czeka mnie bardzo daleka podróż. Wie pan, o czym pomyślałem?
O kosmosie?
Skąd! O NRD. Widzi pan, życie czasem przerasta marzenia!
Mirosław Hermaszewski
urodził się:
15 września 1941 r. w Lipnikach
odznaczenia (m.in.):
Złota Gwiazda Bohatera ZSRR (1978)
Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski (2003)
Medal „Za zasługi w podboju Kosmosu” – od prezydenta Dmitrija Miedwiediewa (2011)
działa w organizacjach:
Stowarzyszenie Kosmonautów i Astronautów Świata
Stowarzyszenie Odkrywców Przestrzeni (ASE)
Komitet Badań Kosmicznych i Satelitarnych PAN

