Reklama

To się nazywa powitanie! Co prawda w Villars-sur-Ollon koło Jeziora Genewskiego, gdzie przyjechaliśmy późnym wieczorem, nikt na nas nie czekał, ale za to od razu po wyjściu z dworca wpadliśmy na bar. Taki zwykły góralski bar na świeżym powietrzu. W Polsce, Austrii czy nawet niemieckojęzycznej części Szwajcarii lałyby się tutaj strumieniem piwo, wysokoprocentowe sznapsy czy grzaniec. Tu zaś mroziły się szampany. Czekały na chętnych w wiaderkach z lodem (swoją drogą przy tej temperaturze powietrza zbędnym). Od razu poczuliśmy, że narty we francuskojęzycznej części Szwajcarii będą miały zupełnie inny, iście szampański charakter.

Reklama

Biegiem po ser
Zanim jednak oddaliśmy się szaleństwu (i temu białemu, i pełnemu bąbelków), postanowiliśmy zwiedzić okolicę. Miasteczko Villars-sur-Ollon, a zwłaszcza jego wyrafinowaną kuchnię, poznaliśmy z grubsza wieczorem. W przyhotelowej restauracji Le Peppino zjedliśmy dania, których – naszym plebejskim zdaniem – nie powstydziłyby się lokale z gwiazdkami Michelin. Sałaty z alpejskich ziół, a także – uwaga! – kwiatów, okonie z Jeziora Genewskiego w delikatnym śmietanowym sosie, które zagryzaliśmy chrupiącym karmelem, świetne miejscowe wino… No właśnie, czas spalić te wszystkie kalorie.
Ruszamy na objazd okolicy. Objazd, bo będziemy to robić na biegówkach. To nasz pierwszy raz! Towarzyszący nam przewodnik i zarazem instruktor tłumaczy, jak utrzymać tempo i nie zmęczyć się zbyt szybko... No dobra, na początek, jak nie wywalać się co chwila. Trochę nam wstyd, w końcu to my, Polacy, mamy Justynę Kowalczyk. Próbujemy odwrócić jego uwagę opowieściami o naszej najlepszej sports­mence, ale Dominique jest nieugięty. I utalentowany jako nauczyciel, bo po półgodzinnej lekcji w terenie suniemy po drodze wśród ośnieżonych świerków niczym nasza mistrzyni. Biegaczy na trasie do schroniska Le Refuge de Solalex jest sporo, ale to my zbieramy najwięcej braw od spacerujących. A przynajmniej tak nam się wydaje. W okolicy bardzo popularny jest też skitouring. Na parkingu widzieliśmy całe rodziny, które przyklejały sobie do spodów nart specjalne, przypominające skórę foki, taśmy. Może następnym razem?
Po półtorej godziny docieramy do schroniska. A wręcz dwóch, ale zimą to drugie („z restauracją gourmet”, jak zaznacza Dominique) jest zamknięte. Nie szkodzi, nie trzeba nam teraz sałaty z kwiatami, ale solidnego obiadu. Wchodzimy do starej drewnianej chaty. W środku ciemno, ciepło, gwarno. W kominku bucha ogień, ludzie siedzą przy długich stołach, grzeją się jeden od drugiego. – To świetne miejsce na zjedzenie Vacherin Mont-d’Or au four, stąd ten tłok – mówi Dominique. Zgodnie z jego radą zamawiamy więc ten lokalny przysmak. Dość prosty. Wystarczy bowiem kupić ser Vacherin Mont-d’Or (dojrzewający, w drewnianym opakowaniu, do dostania w każdym sklepie w okolicy), którego skórkę nakłuwa się widelcem lub nożem, do środka wciska się plasterki czosnku, z wierzchu polewa białym winem albo kirszem.
Potem na 25 min do pieca. Tajemnicą jest odpowiednia temperatura, przy której rozpuści się środek, łącząc się z alkoholem i czosnkiem, a skórka pozostanie jedynie lekko przypieczona. Podaje się w oryginalnym pudełku, zwykle lekko osmalonym, wraz z marynowanymi cebulkami i korniszonami. Już rozumiem, dlaczego cała okolica przychodzi, a wręcz przybiega do ukrytego w górach schroniska.

Ogień w Udach
Następnego dnia zmieniam biegówki na narty zjazdowe, zaś Tomek, fotograf, na snowboard. Naszym przewodnikiem po tutejszych trasach będzie Pierre, doświadczony himalaista, a także instruktor narciarstwa. To on namawia mnie na wypożyczenie nart z przodu szerokich jak łopata, z tyłu zaś wąskich. – Sprawdzają się i na trasie, i poza nią. Weź je na wszelki wypadek… – mówi. A ja nie do końca wiem, co to miałby być za wypadek, bo poza trasami – niestety – nie jeżdżę. Nasz cel to lodowiec Glacier 3000. Ruszamy!
I od pierwszego zjazdu jesteśmy zachwyceni. Trasy są świetnie przygotowane, szerokie, a przede wszystkim długie. W sumie 120 km. Ludzi niewiele – może przez mnogość szlaków, po których mogą się rozjechać, a może przez mróz sięgający –10 stopni Celsjusza. No ale jest słońce! Szusujemy, robiąc odpoczynek tylko na czas przejazdu wyciągami. Endorfiny uderzają mi do głowy, w udach czuję ogień.
W pewnym momencie Pierre każe się nam zatrzymać. I rozejrzeć. Bo to z tego miejsca widać i Jezioro Genewskie, i najwyższy szczyt Europy, czyli Mont Blanc. Ech… To chyba najpiękniejsze miejsce narciarskie, w którym byłam! Wyciągam komórkę i robię zdjęcie. Tylko po to, żeby utrwalić ten widok i dobrze go opisać czytelnikom Travelera. Dziś już wiem, że mi się nie uda. To trzeba zobaczyć na własne oczy.

Diabeł w kieliszku
Zjeżdżamy do Les Diablerets, niewielkiej mieściny z XVI-wiecznym kościółkiem i domami jak z baśni braci Grimm. To tu powstał najsłynniejszy chyba szwajcarski aperitif. Bitter des Diablerets jest rodzajem gorzkiej nalewki na ziołach. Trunek podbił zachodnią Europę pod koniec XIX w. i był modny do lat 60. wieku XX. Podawany z lodem lub dolewany do gorących napojów popularny był zwłaszcza wśród kobiet. Dziś wraca do łask serwowany np. z colą.
Odwiedzamy miejscowe muzeum Bitter des Diablerets. Legenda mówi, że nalewkę wymyślili zasypani w jaskini przez kamienną lawinę chłopi, którzy siłę na przetrwanie czerpali właśnie z korzeni ziół. Ale jeszcze ciekawsza jest historia reklamy trunku. Pierwszy plakat z końca XIX w. pokazywał piękną nagą kobietę, osłoniętą jedynie długimi blond włosami, z siedzącym na ramieniu diabełkiem (w oczywisty sposób nawiązującym do nazwy miejscowości Les Diablerets). Obraz wzbudził jednak ogromne kontrowersje. Jak twierdzi kustoszka, porównywalne do tych współczesnych, związanych np. z reklamami Benettona. „Nie chcemy, by takie bezeceństwa oglądały nasze żony i córki”, grzmieli Szwajcarzy. Natychmiast zastąpiono go plakatem z lubieżnym diabłem. I dopiero ten skutecznie spopularyzował trunek wśród pań.
Nas interesuje też, skąd wzięła się sama nazwa miejscowości, czyli w wolnym tłumaczeniu „Diabły”. – Ludzie w dolinach nie rozumieli, skąd się biorą kamienne lawiny. Uważali więc, że ci, którzy żyją po drugiej stronie szczytu, muszą mieć konszachty z czartem. Inaczej nie mieliby siły tak daleko rzucać potężnymi głazami – tłumaczy nam Pierre. Po czym z szatańskim uśmiechem zarządza powrót na stok. – Czas na zejście z trasy! No to jazda!
Szczerze? Dawno się tak dobrze nie bawiłam! Choć oczywiście straciłam równowagę i wygrzebywałam się ze zdradliwego puchu z kwadrans.
Dobrze, że zdążyliśmy na największą atrakcję sezonu, czyli Villars Night Show, nocny pokaz narciarskich (i nie tylko) umiejętności ponad 200 miejscowych instruktorów. Były więc skoki, piruety w powietrzu, motory, latające nad głowami kite’y (a w jednym z nim nasz Dominique), a także tańce na rozgrzewkę. No i fajerwerki! Wszystko na wysokości 1800 m n.p.m., do największych przebojów miejscowego radia Star.
Dla chętnych zaś powrót do Villars na nartach, przez las, z płonącymi pochodniami. Czy muszę dodawać, że po jeździe poza szlakiem i diabelskich historiach nic nie było mi już straszne?
Popisy snowboardzistów podczas Villars Night Show oglądało na żywo kilka tysięcy ludzi (Fot. Tomasz Woźny)
Restauracje na stokach otwarte są często do późnego wieczora (Fot. Tomasz Woźny)
A może jazda nocą
z płonącymi
pochodniami? (Fot. Tomasz Woźny)
Lokalny Vacherin Mont-d’Or au four, czyli ser prosto z pieca (Fot. Tomasz Woźny)
Historyczne reklamy nalewki z Diablerets. Działały na kobiety. (Fot. Tomasz Woźny)
Pokazy z ogniem na Villars Night Show.
I rozgrzewka przy winie. (Fot. Tomasz Woźny)
Villars
sur Ollon

Reklama

no to
w drogĘ
n Kanton: francuskojęzyczny Vaud.
n Dojazd: najlepiej dolecieć do Genewy lub Zurychu (bezpośrednie
połączenia z Warszawy ma Swiss). Z lotnisk pociągiem (STS)
do Villars-sur-Ollon. Najlepiej kupić Transfer Ticket za 135 franków
(w obie strony, w 2 klasie). Samochodem to 14–15 godzin jazdy,
ok. 1600 km, głównie autostradami.
n Noclegi: hotel Eurotel Victoria, czterogwiazdkowy, może trochę za duży i niezbyt piękny z zewnątrz, ale za to świetnie położony, z basenem i dobrą restauracją. www.eurotel-victoria.ch/villars
n Skipass: mnóstwo pakietów, np. Just 4 Two – 2 noclegi ze śniadaniem
i skipassem dla 2 osób – 255 franków (1 CHF = 3,40 zł). www.villars.ch

Reklama
Reklama
Reklama