Na placu przed świątynią płonie stos ofiarny. Indianie unoszą ręce w modlitwie, do nieba płyną psalmy Dawida, pieśń ich króla, bo przecież Israelitas są Narodem Wybranym. Niepokoją się, czy dym pójdzie w górę, czy może wzgardzony przez Jahwe będzie się snuł po ziemi.
Buchają ognie, skwierczy mięso baranka, a wszystko ułożone tak, aby stos nie rozsypał się na boki, ale zapadł do środka, pochłaniając resztki ofiary. Drewna jest tyle, by spłonęła każda kość, każdy ząb, róg czy racica. Na klepisku może pozostać jedynie garstka popiołu.
Żywiczne belki grubości męskiego ramienia poukładano na krzyż w siedem warstw, bo to święta liczba. Płonie pierwszy stos, potem drugi i trzeci. Z okazji święta jest ich wiele: ofiary dziękczynne, przebłagalne, pokutne. Popiół zmiata się z pietyzmem i buduje kolejny stos. A każdej czynności towarzyszy modlitwa, każda ofiara uzupełniona jest śpiewem. I tak stos za stosem, przez kilka dni, aż skończą się zwierzęta. Po święcie Paschy w wiosce Israelitas nie pozostanie żaden baranek. Wszystkie pójdą z dymem. Do Boga.
Zarzynanie baranka przebiega według starotestamentowych reguł. Biblia leży otwarta na Księdze Powtórzonego Prawa, gdzie każdy ruch noża jest opisany – jak zarzynać, rozcinać, wykrwawić, jak wypatroszyć, oczyścić, poćwiartować, które części odrzucić, bo są nieczyste... A do tego ortodoksyjnie przestrzegana higiena – dużo czystej wody do płukania martwych zwierząt, do ablucji i wiele białych szmatek do wycierania czoła, rąk, do zawijania mięsa. Każdy kawałek wnętrzności musi być spłukany,
a właściwie wyprany, nim zostanie złożony na stosie. A nad czystością całości (fizyczną i rytualną) czuwa święty mąż, mędrzec, nauczyciel, rebe zaczytany w Piśmie.
Do niego przychodzą ludzie po radę. U niego szukają odpowiedzi na pytanie, czy kawałek mięsa, który upadł na ziemię, będzie rytualnie czysty, gdy się go podniesie i wypłucze.
Pierwsze wrażenie: krew, dużo krwi. Krew, oczywiście, zawsze robi wrażenie, najczęściej złe. Zawsze zadziwia, niekiedy budzi obrzydzenie lub strach. Tym razem, mimo obfitości, krew była... „oswojona”. Nie kojarzyła się ze śmiercią, lecz czymś świętym. Tak jak wino mszalne w pewnym sensie przestaje być alkoholem.

Reklama

Baranki szlachtowano taśmowo jak w rzeźni, jednak Israelitas nie rozlewali krwi. Każda kropla była zbierana (do miski, na szmatkę...), a potem ostrożnie przenoszona do specjalnego grobu. Krew w Starym Testamencie jest siedliskiem życia, świętością, dlatego nie wolno jej przelewać na próżno, nie wolno jej spożywać i koniecznie trzeba ją zakopać.
Aby zrozumieć starotestamentowe podejście do krwi, wystarczy analogia z wodą święconą – nie wylewamy jej do zlewu ani do rzeki. Woda święcona wymaga uszanowania. Możemy nią pokropić ziemię, kiedy święcimy pole, ale nikt nie ośmieli się jej wylać do rowu.
Israelitas oznaczali krwią swoje głowy. Ojcowie rodzin moczyli palec we krwi baranka i stawiali wszystkim domownikom kropkę pośrodku czoła. Postawili i mnie. Zrobił to gospodarz domu, w którym nocowałem.
– Co to oznacza? – zapytałem.
– To na pamiątkę nocy w Egipcie, gdy Bóg zesłał plagę, a nieszczęście omijało drzwi oznaczone krwią.
Krew baranka na drzwiach – znak, że tu mieszkają wierni Bogu. Krew na czole – znak, że jestem wierny Bogu i prośba: od powietrza, głodu ognia i wojny zachowaj nas Panie.
Wszechobecne dzieci towarzyszą swoim ojcom i wujom przy najbardziej nawet krwawych czynnościach. To dlatego, że Jezus prosił, żeby nie odganiać ich, tylko dopuścić do Niego. Mali chłopcy uczestniczą więc we wszystkich obrzędach. Są obecni nawet przy szlachtowaniu baranów. Patrząc na ich twarze, widziałem, że nie są przerażeni, gdy nóż tnie skórę na gardle, gdy baran wierzga, a krew spływa do miski. Dla nich to rytuał i modlitwa; oswojona codzienność. Nas przecież też nie dziwi i nie przeraża krucyfiks – ciało nagiego mężczyzny poddanego torturze na krzyżu, a wcześniej zmasakrowane. Wieszamy krucyfiksy w dziecięcej sypialni, w salonie, w jadalni... Są częścią rytuału religijnego.
Początkowo czułem się w tej wiosce nieswojo – kobiety wyglądały jak Maryja z obrazu, mężczyźni jak Jezus, wszędzie brody, długie włosy, zupełnie jak w teatrze lub na planie filmowym. Ludzie poprzebierani w stroje z epoki Jezusa. W każdym razie tak mogłyby wyglądać stroje do filmu o Jezusie. Tam też widziałbym, że kostium jest podpięty agrafką, aktor ma pod rękawem zegarek, a w przerwie Israelici jedzą obiad z plastikowych talerzy.
Czułem się nieswojo, ale przyjmowano mnie bardzo serdecznie – bez nawet odrobiny rezerwy. A przecież nie da się ukryć, że byłem intruzem, który w dodatku przybył w najmniej odpowiednim momencie – w same święta. Proszę sobie wyobrazić, jaka byłaby reakcja w przeciętnym polskim domu, gdyby w Wigilię Bożego Narodzenia pojawił się w nim ciemnoskóry Indianin. Czy naprawdę zaprosilibyśmy go do stołu? A oni zrobili to i byli bardzo mili. Nie tylko w stosunku do mnie. Uśmiechają się do wszystkich. I nie były to uśmiechy sztuczne ani rutynowe, ale świetliste, jak uśmiech Jana Pawła II. To moje inne zapadające w pamięć wrażenie z tej wioski.


Israelitas stronią od świata i zwykle nie wpuszczają innowierców do swoich wiosek. Tym razem jednak zrobili wyjątek. W dodatku przyjęli mnie po królewsku, oddając do dyspozycji najlepszy ze swych domów i żywiąc obficie przez trzy dni. Pozwolili towarzyszyć sobie w trakcie obrzędów. Dzielnie znosili aparat fotograficzny, który bez przerwy zaglądał im przez ramię, patrzył w twarz i zjawiał się tam, gdzie nie wolno wchodzić większości mieszkańców wioski, a co dopiero obcemu. Dlaczego właściwie godzili się na to wszystko? Otóż przypadek sprawił, że przypłynąłem do nich dokładnie w dniu Paschy, a Tora nakazuje surowo, by w dniu świątecznym każdego przybysza – nawet innowiercę czy poganina – przyjąć i ugościć, jakby go przysłał sam Bóg. I tak właśnie zostałem potraktowany.

Wracałem wtedy z wyprawy do indiańskiego plemienia Marubo. Płynąłem rzeką Javari w stronę Amazonki i naprawdę nie spodziewałem się znaleźć na tej rzece niczego interesującego. Marubo zostali daleko z tyłu. W pewnej chwili zobaczyłem słup czarnego dymu unoszący się ponad puszczą.
To ten dym ich zdradził. Inaczej minąłbym wioskę, bo Israelitas nie pozostawiali śladów swojej obecności. Normalnie już z daleka widać wykarczowany teren, łodzie porzucone na brzegu, kobiety przy praniu, a tutaj wszystko było ukryte. Łodzie cumowano w wąskim strumieniu, sto metrów od głównego nurtu rzeki. Tam też odbywały się pranie, myciei zabawy dzieci.
Wioska była duża. Jak na warunki amazońskie – ogromna: kilkaset osób i kilkadziesiąt domów ustawionych dokoła placu wielkości stadionu olimpijskiego. Nieco dalej pola i pastwiska wydarte puszczy. W środku placu największy budynek – wysoka na trzy piętra drewniana świątynia przypominająca stodołę skrzyżowaną z szałasem. Przed świątynią okrągłe klepisko otoczone płotem, a na jego środku dwóch dostojnych mężów budujących kolejne stosy, nadzorujących całopalenie i wreszcie uprzątających popiół.
Israelitas stanowili wspólnotę osób o równych prawach (choć nierównych predyspozycjach i umiejętnościach). Istniał przywódca-założyciel sekty i nawet pokazywano mi jego fotografię. W wiosce zaś mieszkało kilku mędr-ców-rabinów, do których zwracano się z prośbą o interpretację fragmentu Pisma, ale poza tym nie było żadnej ludzkiej władzy – wyłącznie przepisy „Prawa danego od Boga”, do których wszyscy stosowali się bez zastrzeżeń.
Karty Starego Testamentu ociekają krwią – wojny, zbrodnie i prześladowania, ale przede wszystkim ofiary składane Bogu-Jahwe. Setki i tysiące zwierząt zarzynanych w rytualny sposób, a następnie palonych na stosach.
Tyle wersetów... i co? Wszystkie stały się nieaktualne? Dlaczego dzisiaj nie składamy już „ofiar miłych Bogu”? Kościół odpowiada na te pytania mniej więcej tak: ofiara Jezusa, a następnie ofiara bezkrwawa, którą czynimy na Jego pamiątkę w czasie mszy, zastąpiły ofiary całopalne.
– Zastąpiły? Jakim prawem? Przecież Jezus mówi, że nie przyszedł zmienić Starego Prawa, tylko je wypełnić. Że nie chce zmienić ani jednej litery, ani jednego przecinka. Dlaczego więc dzisiaj nie składamy ofiar całopalnych? – pytali swego katechetę andyjscy Indianie.


Reklama

– Wystarczy kielich wina i opłatek – bronił się duchowny.
– Jak to wystarczy?! Jezus owszem, prosił o powtarzanie obrzędu z chlebem i winem na swoją pamiątkę, ale przecież nigdy nie powiedział, żeby z tego powodu zaprzestać składania ofiar. Powinniśmy więc robić i jedno, i drugie – argumentowali Indianie.
Tak właśnie powstała sekta Israelitas.
Żaden Israelita nie jest prawdziwym Żydem. To głównie Indianie z Andów oraz Metysi. Założycielem sekty (kościoła?) był Ezequiel Ataucusi Gamonal (1918-2000) syn chłopski, początkowo gorliwy katolik, następnie gorliwy zielonoświątkowiec, a wreszcie... prorok, któremu Bóg objawił nową religię i nakazał powołanie kościoła. Kiedy dokładnie nastąpiły objawienia, trudno powiedzieć. Padają daty od 1955 do 1968, na pewno zaś wiadomo tyle, że pod koniec lat 60. istniał już związek religijny
Israelitas del Nuevo Pacto Universal – Izraelici Nowego Przymierza (Ogólnoświatowego).
Centrum organizacji znajduje się w Limie; większość wiosek – w peruwiańskiej Amazonii, na terenach pogranicza z Brazylią. Liczbę wyznawców szacuje się na ok. 50 tys., ale społeczności Israelitas istnieją także poza Peru: w Argentynie, Boliwii, Brazylii, Chile, Ekwadorze, Kolumbii i Kostaryce.
Ponieważ świat nie umie odnieść się do ich wiary i obrzędów tolerancyjnie, przenoszą się na odległe terytoria w amazońskiej puszczy. Z dala od cywilizacji żyją po swojemu. „Po bożemu”, jak twierdzą.
To życie przypomina trochę opowieść z Dzikiego Zachodu – świat jak w filmie Domek na prerii lub Dr Quinn. Niewielka społeczność, głównie rolnicza, gdzie każdy zna każdego i wszyscy od wszystkich zależą. Proste drewniane domy, proste narzędzia, kilku rzemieślników, wiejska szkółka z jednym nau-czycielem i... Biblia jako punkt odniesienia.
Israelitas starają się przestrzegać zaleceń CAŁEGO (podkreślenie ich, nie moje) Pisma Świętego, a nie tylko Nowego Testamentu. Przestudiowali Biblię strona po stronie i tak wiernie, jak to tylko możliwe, realizują zalecenia Boga-Jahwe oraz Jezusa Chrystusa.
– Możesz przyjść do nas ze swoim egzemplarzem Biblii, wydanej gdziekolwiek, i prześledzić to, co robimy. Nigdy nie wykraczamy poza Prawo – my je wypełniamy słowo po słowie, werset po wersecie – tak mi powiedzieli.
– Rób zdjęcia, gringo, a potem sprawdź nas, jeśli chcesz. Przed tobą byli tu kiedyś dwaj rabini z Izraela. Pełni wątpliwości, niechęci, niewiary... A potem ze wzruszenia płakali rzewnymi łzami. Płakali nad swoim losem. W ich ziemi – w prawdziwej Ziemi Obiecanej – już nikt nie składa ofiar całopalnych. Odrodziły się tutaj, w odległym zakątku Amazonii.
Święta Paschy nie miały wyłącznie charakteru sakralnego. Obok baranków przeznaczonych na ofiarę szykowano też baranki do upieczenia i zjedzenia. Przyrządzano „gorzkie zioła”i przaśny chleb, opisane w Starym Testamencie jako tradycyjne świąteczne potrawy. Chleby i zioła pachniały wyśmienicie, ale najwspanialsza była woń mięsa z ziemnego pieca.
Jego przygotowaniem zajmował się mężczyzna o wyglądzie pustelnika. Najpierw wykopał dół wielkości grobu. Przykrył go stertą drewna, którą podpalił. Jama pod spodem rozgrzała się jak piec hutniczy. Szczapy zaczęły się odrywać od stosu i spadać na dno. A gdy wszystko się zawaliło, mężczyzna rzucił na powierzchnię żaru trochę piachu, ułożył na nim mięso zawinięte w liście bananowca, a potem wszystko zasypał ziemią – by się upiekło, udusiło...
Po kilku godzinach baranek był gotowy na wieczerzę. W tym dniu Israelitas poszczą od świtu do wieczora, podobnie jak my w dawniejszych latach pościliśmy w Wigilię. Po długich godzinach postu każdy z nas dostał trzy przaśne placki, łyżkę „gorzkich ziół” oraz kawałek baraniny. Była to najpiękniejsza Wielkanoc w moim życiu – Święto Paschy wśród ludu Israelitas, który żyje i modli się tak, jak to robili Żydzi za czasów Jezusa.

Reklama
Reklama
Reklama