Podlasie
Świeżość Podlasia urzekła polskich filmowców. To ten region stał się tłem sielskiego życia bohaterów komedii Jacka Bromskiego U Pana Boga za piecem. Filmowy Królowy Most istnieje naprawdę, leży nad rzeką Płoską, 25 km od Białegostoku. Na Podlasiu wytchnienie od miejskiego życia znalazła też serialowa Blondynka, weterynarz z Warszawy. W roli wsi Majaki, w której zamieszkała, wystąpił malowniczy Supraśl. Tutejszym krajobrazom nie można odmówić uroku. Ale to, co dobrze wygląda na ekranie, w życiu nie zawsze jest już tak piękne.

Chcą z nas zrobić skansen – burzyli się mieszkańcy Łap i okolic, gdy cztery lata temu zamykano tamtejszą cukrownię. Największy zakład pracy w okolicy padł ofiarą unijnej reformy, która zakładała zmniejszenie produkcji cukru. Ale ludzie wiedzieli swoje. Mieli poczucie, że władza zemściła się za to, że wybory w regionie wygrał PiS. Inni mówili, że to cena za czar tutejszej natury. Miasto leży w otulinie Narwiańskiego Parku Narodowego. Na niebie można wypatrzyć chronionego błotniaka stawowego, a w zaroślach gronostaje. Najwidoczniej w „polskiej Amazonii” – jak nazywana jest dolina Narwi – nie ma miejsca dla rozwoju przemysłu. A przynajmniej tak o planach rządu i unijnych urzędników myśli część miejscowych. Ale samym pięknem przyrody człowiek się nie naje. Efekt? Media okrzyknęły Łapy pierwszym miastem ofiarą kryzysu. Wzrosła emigracja. Młodzi wyjeżdżają za chlebem do Białegostoku, do stolicy, a coraz częściej za granicę: do Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Izraela.
Podobnie jest w innych regionach Podlasia. Do legendy przeszło już bezpośrednie połączenie autobusowe Siemiatycz z Brukselą. Ponoć łatwiej dostać się stamtąd do stolicy Belgii niż do Warszawy. Cóż, jest popyt, jest podaż. W Ciechanowcu, miasteczku słynącym z Muzeum Rolnictwa, zaskakująco dużo ludzi mówi po francusku. W święta na ulicach widać tu samochody na belgijskich tablicach. Swojacy przyjeżdżają, by spędzić rodzinny czas w domach pobudowanych za ciężko zarobione euro z nadzieją, że kiedyś zamieszkają w nich na stałe.
Cud jest Nadzieją na rozwój dla Sokółki. W 2008 r. w miejscowym kościele św. Antoniego znalazła się „cząstka ciała pańskiego”. Już przyjeżdżają tu autokary pielgrzymów z całego kraju. Latem nawet po sześć dziennie. Po mszy jedzą obiad i wracają. Jeśli baza noclegowa się rozwinie, może będą zostawiać więcej pieniędzy? – po cichu liczą mieszkańcy Sokółki.
Jeśli exodus z Podlasia dalej będzie trwał, a kobiety nadal nie będą chciały rodzić dzieci, to do 2030 r. liczba mieszkańców województwa zmniejszy się o 84 tys. To tak, jakby wymazać z mapy miasto ludniejsze od Łomży czy Suwałk.
Wyjątkowość regionu ludzie wychowani na Podlasiu dostrzegają najczęściej dopiero wtedy, kiedy z niego wyjadą. Bo nie wszędzie człowiek spotyka się z taką gościnnością. Przysłowie „gość w dom, Bóg w dom” ma tu moc obowiązującą niczym 11. przykazanie. Tylko tu można spotkać tak wielu ludzi prostolinijnych. W swoim romantycznym stosunku do życia Podlasiak przypomina Rosjanina. Gdyby tylko mógł, spędziłby pół życia, popijając z przyjaciółmi wódeczkę i śpiewając ckliwe pieśni. Widocznie dlatego, że nie może, mówi z charakterystycznym zaśpiewem.
Tzw. śledzikowanie to znak rozpoznawczy mieszkańców Białostocczyzny. Jest na tyle unikatowe, że porównuje się je do produktu regionalnego (od niedawna można kupić pamiątkowe maskotki, breloczki i koszulki z napisem „śledzik białostocki”). Podobnie jak nadużywanie przyimka „dla” (np. „dla mnie się to podoba”), zanik końcówek w czasownikach w formie czynnej („ja pojechał, gdzie kazali”) czy stosowanie trzeciej osoby jako formuły „grzecznościowej” („Niech weźmie”). Człowiek nie słyszy tych niuansów, dopóki mieszka wśród swoich. Dopiero po powrocie z emigracji, gdzie jego język stracił ów lokalny koloryt, wychwytuje różnice.
Wynikają one z przenikania się na tym terenie języków i kultur. Nie ma w Polsce drugiego miejsca, na którego niebie widać obok siebie wieże kościołów, cebulaste kopuły cerkwi i meczetów. Nie ma osiedli, gdzie po sąsiedzku mieszkają katolicy, prawosławni i Tatarzy wyznający islam. Gdzie muzułmanka w swoim zakładzie fryzjerskim robi chrześcijankom trwałe ondulacje. Gdzie świąteczny nastrój Bożego Narodzenia trwa tak długo. Najpierw 24 grudnia, w czasie pasterki, kościoły wypełniają się wiernymi, a dwa tygodnie później tłumy walą do cerkwi na jutrznię. Gdzie przed prawosławnymi nabożeństwami na ulicach widać pełno kobiet w chustach, bo tradycja nakazuje im nakrywanie w świątyni głowy. Gdzie nie rosną zwykłe lasy, ale pierwotne bory. To wszystko sprawia, że geograficznie bliskie Podlasie (do centrum kraju jest stąd niespełna 200 km) mentalnie leży dużo dalej od reszty Polski. Przybysze mówią, że czują się tutaj, jakby przenieśli się znacznie bardziej w głąb kontynentu. Pachnie tu Wschodem.
Sprawia to nie tylko bliskość granicy, ale też historia regionu. Na przełomie X i XI w. Podlasie należało do Polski. Potem opanowali je książęta ruscy. Na początku XIV w. przeszło w ręce Litwinów. W czasie rozbiorów weszło w skład Prus Wschodnich i Galicji. Po pokoju w Tylży w 1807 r. jego część została włączona do carskiej Rosji. Kto zawierając małżeństwo przeszedł z katolicyzmu na prawosławie, otrzymywał od urzędu cztery morgi ziemi, czyli dwa i ćwierć hektara. Jak na owe czasy to była fortuna. Na ten wabik dało się złapać sporo młodych ludzi – pisze w książce Zwyczaje wsi Podlasia Cherubin Złotkowski. Podczas I i II wojny światowej na linii Narwi zatrzymywały się fronty. Do dzisiaj żyją Polacy, którzy w dzieciństwie uczyli się języka białoruskiego, bo do końca nie było wiadomo, którego państwa będą obywatelami. Gdzież więc indziej mógł pojawić się pomysł na stworzenie uniwersalnego języka, esperanto, jak nie w głowie białostocczanina, Ludwika Zamenhofa?
Eliezer Lewi samenhof był Żydem, tak jak ponad jedna trzecia ludności Podlasia. A istniały miasteczka, takie jak Tykocin, gdzie wierni wyznania mojżeszowego stanowili przed II wojną światową połowę mieszkańców. Dzisiaj pozostały tam po nich tylko cmentarz i barokowa synagoga, druga co do wielkości w Polsce. Czasami, kiedy lokalna trupa teatralna przedstawia żydowskie uroczystości, można jeszcze wejść w nastrój tamtej epoki. Nie ma jednak tłumów, jakie towarzyszą podobnym imprezom w Warszawie. A nawet gdyby zaczęły przyjeżdżać autokary turystów, to nie ma zaplecza, gdzie wszystkich można by usadzić przy jednym stole i nakarmić. I dobrze – cieszą się wielbiciele Podlasia. Dzięki temu nie jest ono jeszcze tak skomercjalizowanym miejscem jak sąsiednie Mazury.
Przaśny charakter regionu podkreśla wszechobecność drewnianych chałup, chat, chateczek. Jeszcze do dzisiaj na strychach i w piwnicach można znaleźć ludowe starocia. Za skarbiec podobnych osobliwości uchodzi odbywający się pod gołym niebem, w sosnowym lesie, jarmark w Kiermusach koło Tykocina.
Mimo historycznych zawirowań pełno tu gospodarstw, które z dziada pradziada obrabiane są przez te same rodziny. Podlasiaków wyróżnia przywiązanie do ziemi. Jeśli już pokłócą się o coś na śmierć i życie, to zwykle właśnie o nią. O pojednanie trudno, bo naród to uparty. Źródłem wyjątkowego zacietrzewienia Podlasiaków jest szlachecki rodowód. Nie ma krainy w Polsce, gdzie żyje tak wielu potomków tzw. szlachty zagrodowej. Przykładowo, na przełomie XVII i XVIII w. stanowiła ona większość mieszkańców Łap. Jej „majątki” liczyły najczęściej od kilku do kilkunastu mórg ziemi. Szlachta ta nie posiadała poddanych ani służby, a jedynie przekonanie o swoim wyjątkowym pochodzeniu. Małżeństwo z chamką (jak nazywano osoby pochodzenia nieszlacheckiego) uważano za mezalians. Jeśli do takiego dochodziło, wówczas wiszący w domu obraz Matki Bożej zakrywano chustą, by Najświętsza Panienka nie musiała tego oglądać.
Ta ostoja tradycjonalizmu wiedzie jednak prym w niektórych nowatorskich dziedzinach. To w Białymstoku prof. Marian Szamatowicz przeprowadził w 1987 r. pierwszy w Polsce udany zabieg in vitro. To w piwnicach Politechniki Białostockiej powstał w ubiegłym roku najlepszy na świecie łazik marsjański skonstruowany przez studentów. W zmaganiach na amerykańskiej pustyni pokonał nawet zespół korzystający ze wsparcia NASA . To stąd pochodzi polski mistrz animacji komputerowej, Tomasz Bagiński, który za krótkometrażową Katedrę został nominowany do Oscara. On także wyjechał do Warszawy. Jak powiedział w jednym z wywiadów, w Białymstoku życie wydaje mu się powolne. Paradoksalnie na tym właśnie polega siła, a jednocześnie słabość Podlasia.