II Wojna Światowa wciąż trwała na Pacyfiku w pierwszym tygodniu sierpnia 1945 roku, gdy mój ojciec i ja spędzaliśmy wakacje w Atlantic City, w stanie New Jersey, jedząc kraby i leniuchując nad oceanem. W salonie gier wkładałem drobne do modelu karabinu maszynowego i strzelałem w kierunku japońskich myśliwców Zero fruwających w poprzek ekranu. Na deptaku, żołnierze z karabinami na ramionach maszerowali i śpiewali:

Reklama

Gwiazdy i pasy załopoczą nad Tokio,

Załopoczą nad Tokio, załopoczą nad Tokio,

Gwiazdy i pasy załopoczą nad Tokio,

Gdy 991-sza brygada trafi tam.

Pewnego poranka mój ojciec pokazał mi gazetę z czerwoną czołówką, gdzie informowano o zrzuceniu ogromnej bomby na Hiroszimę. Trzy dni później kolejna spadła na Nagasaki i Japonia poddała się. Bomby te były tak wielkie, że chłopcy z 991-tej nie musieli wcale wybierać się do Tokio.

Potęga atomu

Mocna siła jądrowa, energia sprawiająca, że jądra atomowe to najbardziej ścisłe elementy we wszechświecie, została zerwana, uwalniając ogromną moc - równowartość 15 000 ton trotylu w Hiroszimie - i rozpoczynając wyścig do stworzenia potężniejszych broni. Siedem lat później pierwsza bomba wodorowa, o nazwie kodowej Mike, spowodowała wybuch o mocy 9,4 mln ton trotylu. Mike zrównałby z ziemią wszystkie pięć dzielnic Nowego Jorku.

W połowie lat sześćdziesiątych XX wieku, u szczytu zimnej wojny, USA zmagazynowało około 32 000 głowic jądrowych, a przy tym góry śmieci radioaktywnych z produkcji plutonu do tej broni. Wyprodukowanie jednego kilograma plutonu wymagało około 907 ton rudy uranowej. Pluton, generowany z uranu bombardowanego neutronami w reaktorze jądrowym, był oddzielany od uranu w piekielnych kąpielach w kwasach i rozpuszczalnikach, które nadal oczekują na utylizację.

Długo odkładane oczyszczanie właśnie trwa w 114 z obiektów jądrowych USA, które obejmują powierzchnię równą stanom Rhode Island i Delaware, razem prawie 10 000 kilometrów kwadratowych. Wiele z mniejszych obszarów, tych łatwych, zostało oczyszczonych, ale wielkie wyzwania pozostają. Co zrobić z 47 174 tonami niebezpiecznego, bo radioaktywnego, zużytego paliwa z komercyjnych i wojskowych reaktorów jądrowych? Jak postąpić z 344,5 mln litrów wysokoaktywnych odpadów, które pozostały z przetwarzania plutonu, dziesiątkami ton plutonu, 450 tys. ton zubożonego uranu, milionami metrów sześciennych zanieczyszczonych narzędzi, skrawków metalu, odzieży, olejów, rozpuszczalników i innych odpadów? Ponadto, co z 240 milionami ton odpadów z przeróbki rudy uranu, mniej niż połową z nich stabilizowaną, zaśmiecającymi krajobraz?

Góra pełna śmierci

Aby zdać sobie sprawę ze skali: po załadowaniu odpadów do wagonów kolejowych, a następnie wlaniu 344,5 mln litrów odpadów do cystern, powstałby mityczny pociąg, sięgający wokół równika i jeszcze dalej.

Miejscem składowania dla wspomnianych materiałów miała być wybrana przez rząd USA góra Yucca w stanie Nevada, ale lokalizacja ta napotykała od początku na opór. Do tej pory nie wiadomo, czy dojdzie do realizacji projektu, pomimo znacznych, poczynionych już, nakładów finansowych.

Oprócz samego przechowywania odpadów, zanieczyszczone gleby i wody gruntowe muszą zostać przetworzone i ustabilizowane, reaktory jądrowe zamknięte, budynki rozebrane, część z zakopanych odpadów wykopana, posortowana i ponownie złożona w ziemi, ponieważ nie zostały od razu odpowiednio zakopane. Koszt całej operacji będzie oszałamiający - może nawet sięgnąć 400 miliardów dolarów przez 75 lat.

Zadanie podzielone zostało na kilka agencji federalnych. Departament Energii (DOE) prowadzi instalacje i nadzoruje czyszczenie wykonywane przez wybranych podwykonawców. Agencja Ochrony Środowiska (EPA) ustanawia standardy zdrowotne i środowiskowe dla długoterminowego składowania odpadów. Tymczasem Departament Transportu nadzoruje większość transportów materiałów jądrowych, korzystając ze standardów określonych przez Komisję ds. Energii Atomowej (NRC), która nadzoruje również wszystkie reaktory, z wyjątkiem wojskowych podlegających Departamentowi Energii.

Trudne pytanie

Spędziłem sześć tygodni na podróżach do najważniejszych obiektów jądrowych w kilku stanach, gdzie rozmawiałem z kierownikami, naukowcami i inżynierami. Wielu z radością poświęciło czas na wyjaśnienie zagadnień z zakresu fizyki jądrowej i promieniowania, ale Departament Energii potrzebował ponad cztery miesiące, aby odpowiedzieć na ważne pytanie: ile odpadów radioaktywnych w różnych formach znajduje się w Stanach Zjednoczonych?

Rozmawiałem także z ekologami, którzy cieszą się z samego faktu, że oczyszczanie w końcu się odbywa, ale patrzą podejrzliwie, pełni wątpliwości, czy działania będą zrealizowane zgodnie z ich standardami. – Rząd po prostu będzie kłamał – podsumował jeden z nich.

Jak by nie patrzeć, amerykański „nuklearny establishment” odpowiedzialny za broń jądrową działał w ukryciu przez wiele lat, tworząc głębokie pokłady braku zaufania ze strony obywateli. W rezultacie, odpady jądrowe, broń i władza wzbudzają silne emocje. Od razu wyjawię swoją stronniczość - jako były oficer marynarki wojennej cenię to powołanie jako zajęcie honorowe i konieczne. Uważam broń jądrową za sprawdzony czynnik odstraszający przed wojną, nie jako zagrożenie dla pokoju. Ponadto, popieram rolę energetyki jądrowej w naszym bilansie energetycznym. Mimo to, podczas swojej pracy reporterskiej okazało się, że zgadzałem się z niektórymi stwierdzeniami ekologów, a nawet kwestionowałem rządowe plany trwałego składowania odpadów wysokoaktywnych.

Jak sprzątać by nie zginąć?

Sprzątanie śmieci nuklearnych byłoby o wiele łatwiejsze, gdybyśmy nie musieli się mierzyć z chemicznym i fizycznym chaosem groźnego dla zdrowia promieniowania, czyli emisji energii z materiału radioaktywnego.

Stworzone w reaktorze jądrowym pluton, cez i stront, a także inne pierwiastki z tego obszaru tablicy Mendelejewa, emitują niebezpieczne promieniowanie, które może dosłownie wybić elektrony z atomów w naszych komórkach, zaburzając lub uszkadzając ich funkcjonowanie, a nawet powodując mutacje. Promieniowanie występuje pod postacią drobnych cząstek alfa lub beta bądź podróżujących z wielką energią promieni gamma.

Pierwiastki promieniotwórcze emitują promieniowanie, ponieważ są niestabilne; chciałyby być czymś innym. Osiągają swój cel poprzez rozpad, dosłownie: wiele z nich emituje cząstki i fale miliardy razy na sekundę.

Każdy element promieniotwórczy ma swój czas połowicznego rozkładu, inaczej zwany też okresem półtrwania - tyle potrzeba, aby połowa jego atomów uległa rozkładowi. Wartości te wynoszą od ułamka sekundy do miliardów lat, na przykład 4,5 mld dla uranu 238. Paradoksalnie, im dłuższy czas półtrwania, tym mniej intensywne promieniowanie. Nieco radioaktywny uran nie stanowi zagrożenia dla zdrowia, jeśli obchodzić się z nim właściwie. Po dziesięciu okresach półtrwania, pierwiastek jest zazwyczaj nieszkodliwy.

Naukowcy zliczają promieniowanie przyjęte przez ludzi za pomocą jednostki zwanej „rem”. Pojedyncza dawka 400 remów na całe ciało, co odpowiada ponad 40 000 prześwietleniom klatki piersiowej, zabije połowę osób wystawionych na jej działanie. Maksymalna ekspozycja dozwolona dla pracowników elektrowni jądrowych to 5 remów na rok.

Wszędzie mamy do czynienia z promieniowaniem tła, zwanym tak, bo występuje cały czas, głównie pod postacią promieni kosmicznych i cząstek alfa z radonu. Inne źródła to promienie Roentgena stosowanie w medycynie, telewizory, a nawet cegły, które zawierają trochę uranu z gliny, z której je wypieczono. Nasze ciała są lekko radioaktywne, głównie w wyniku codziennego przyjmowania potasu.

Promieniowanie tła na smaganej wiatrem kotlinie w stanie Colorado o nazwie Rocky Flats wynosi około 450 milliremów rocznie (milirem to jedna tysięczna rema), ale istnieje tam problem w postaci zakładu produkcji broni o tej samej nazwie i związanej z nim znacznej radioaktywności różnych pozostałych cząsteczek, głównie plutonu. Od 1952 roku do końca zimnej wojny w 1989 roku, technicy kształtowali tam kawałki plutonu w dziesiątki tysięcy kul służących do budowy broni termojądrowej.

Postapokalipsa na żywo

Rocky Flats znajduje się pomiędzy Denver i Boulder oraz mieszkającymi w nich krytykami, którzy z religijnym wręcz ferworem prowadzili kronikę skażeń gruntu; beczek, z których sączyły się odpady; kanałów wentylacyjnych, rur i gleb skażonych plutonem. Pluton ma jeden paskudny nawyk, a mianowicie jest piroforyczny, czyli zapala się samorzutnie, co spowodowało dwa duże pożary i mnóstwo małych, przyczyniając się do reputacji Rocky Flats jako jednej z najbardziej znienawidzonych fabryk broni w USA.

Rockwell, właściciel fabryki, w końcu poszedł na ugodę w zakresie zarzutów przestępstw ekologicznych, w tym wycieków kwasu i czterech innych przestępstw, i zapłacił 18,5 mln dolarów grzywny.

Dziś krytykę zatrzymuje Barbara Mazurowski, kierowniczka DOE w Rocky, która nadzoruje liczącą 5000 osób ekipę oczyszczającą, kosztem dwóch milionów dolarów dziennie. Mazurowski staje przede mną, przyjmując postawę tak zdecydowaną, że wydaje się wyrastać wprost z granitu Gór Skalistych. Kiedy mówi, jej ręce fruwają wokół jak dwa myśliwce, skręcające, gdy chce podkreślić, co ma na myśli. – Zepsuliśmy ten teren i teraz go oczyszczamy. Obszar tej wielkości nigdy nie był zamykany. Kiedy skończymy będzie tutaj tylko trawa.

Patrząc na 1,6 kilometra kwadratowego budynków i dróg, które wchodzą w skład kompleksu, trudno mi w to uwierzyć. Jednak tu i ówdzie leżą zwały gruzu, pozostałości już zdemontowanych budynków.

Mazurowski zabiera mnie na wycieczkę po budynku 771, dawnym centrum produkcji plutonu, opisanym kiedyś jako „najbardziej niebezpieczny budynek USA”, który wciąż zagraża promieniowaniem pomimo częściowego czyszczenia. Wciskamy się do gumowej odzieży ochronnej, od butów po okrycia głowy. Wystawione na zewnątrz są tylko nasze twarze, bo prawdopodobieństwo wystąpienia zanieczyszczeń w powietrzu jest znikome.

Mijamy dziesiątki pudełek rękawiczek z mieszanki gumowych z ołowiem, chroniących techników przed promieniowaniem. Wyglądają jakby wciąż czekały na to, by ktoś wsunął do nich ręce, sięgnął w głąb stalowych skrzynek i zaczął formować pluton w kształt odpowiedni dla eksplozji.

Pracownicy tną palnikami skrzynie, leżące odłogiem od 1989 roku, na kawałki odpowiedniej wielkości do włożenia w beczki i przetransportowania do Waste Isolation Pilot Plant, czyli Pilotażowego zakładu izolacji odpadów w Carlsbad w Nowym Meksyku, gdzie zostaną na stałe zakopane w głębokich na ponad 650 metrów grotach wyciętych w starożytnej soli.

Pokój jest wilgotny i ciemny, a spod żaru palników wyfruwają iskry. Wycieram gołe czoło odzianą w gumową rękawiczkę ręką, zapominając, że zostało to zakazane, ponieważ na rękawiczkach mógł osiąść zagubiony kawałek plutonu, wypluwający promieniowanie w postaci miliardów cząstek alfa. To duży problem. Chociaż promieniowanie alfa zatrzymuje już kawałek papieru, jest one szczególnie niebezpieczne, jeśli jego źródło dostanie się do płuc lub zostanie połknięte. Przyznaję się do błędu. Technik rusza miernikiem promieniowania koło mojej twarzy w celu wykrycia alfa. Na szczęście, jestem czysty.

Powyżej kotłują się kilometry rur, z których usuwana jest radioaktywna ciecz. Kawałek po kawałku, rura po rurze, skrzynia po skrzyni, budynek 771 przemienia się w łąkę.

Zamiatanie pod trawę

Opuściłem tego dnia Rocky Flats całkiem pod wrażeniem profesjonalizmu i wysiłków wkładanych w porządkowanie przez Mazurowski i jej żołnierzy. Później, aby poznać inny punkt widzenia, odszukałem Lena Acklanda, dyrektora Centrum dziennikarstwa środowiskowego z Uniwersytetu Kolorado w Boulder, autora krytycznej książki o zakładzie: „Making a Real Killing” (w wolnym tłumaczeniu, „Morderczy zysk”). Zapytałem go, co myśli o przywróceniu Rocky Flats naturze. – A co kryje się pod trawą? – zapytał znacząco.

Odpowiedź: brud przeplatany z plutonem. Ekolodzy chcieliby usunięcia plutonu. DOE twierdzi, że promieniowanie będzie znikome, jeden millirem rocznie, dodając, że koszt wymiany gleby szedłby w miliony.

Rocky Flats może i jest pokazowym miejscem dla DOE i sukcesu oczyszczania, ale siostrzany zakład, o powierzchni ponad 1500 kilometrów kwadratowych w Hanford, w stanie Waszyngton, to zupełnie inna sprawa. Tu spoczywa największy wolumen wysokoaktywnych odpadów jądrowych w USA.

Co truje w Hanford?

Hanford obejmuje 200 mln litrów odpadów z przetwarzania plutonu przechowywanych w zbiornikach podziemnych, prawie 2100 ton wypalonego paliwa jądrowego, cztery tony plutonu, ponad 700 tys. metrów sześciennych odpadów stałych i 1,1 mld metrów sześciennych zanieczyszczonej gleby i wód gruntowych. W basenie do składowania przyglądam się najbardziej śmiertelnemu źródłu promieniowania poza samymi rdzeniami reaktorów - 1936 stalowym cylindrom zawierającym cez i stront, przykrytymi czterema metrami wody. Kiedy technik wyłącza światło, promieniowanie z cylindrów rozświetla na błękitno pomieszczenie.

Reaktory w Hanford przygotowywały pluton dla pierwszego wybuchu jądrowego, w pobliżu Alamogordo w Nowym Meksyku, w 1945 roku, a także do bomby zrzuconej na Nagasaki (w Hiroszimie użyto uranu). Do zamknięcia w 1989 roku zakład w Hanford wyprodukował około 53 tony plutonu odpowiedniego do zastosowania w bombie.

Od pierwszych dni, naukowcy z Hanford zaobserwowali, że radionuklidy - bardzo szeroki termin na radioaktywne atomy - dostawały się do środowiska. Jod 131, gaz powstający w wyniku przetwarzania plutonu, ulatywał z pozbawionych filtrów kominów. Woda pobierana z pobliskiej rzeki Columbia do chłodzenia reaktorów powracała do rzeki z radioaktywnym sodem, cynkiem, arsenem, a nawet pierwiastkami rozszczepialnymi.

Później przechowywane w zbiornikach podziemnych odpady wyciekły do gleby, a 170 mld litrów zanieczyszczonych zostało porzuconych na miejscu, niektóre w pobliżu przeciekających zbiorników. W ten sposób powstały podziemne „pióropusze” zanieczyszczenia, niektóre zagrażające rzece Columbia. Prasa zaczęła pisać o rosnącej liczbie zachorowań na raka i wad wrodzonych u ludzi oraz zwierząt na obszarach rolniczych w pobliżu Hanford.

We wrześniu 1985 roku Michael Lawrence, kierownik DOE dla zakładu, spotkał się z rolnikami w celu omówienia ich obaw. Fakt, że promieniowanie spowodowało chorobę u konkretnej osoby jest praktycznie niemożliwy do udowodnienia; ale Lawrence postanowił uwolnić wcześniej tajne informacje, począwszy od 19 000 stron dokumentów napisanych przez naukowców z Hanford sięgających 1943 roku. Lawrence był pierwszym urzędnikiem z DOE, który coś takiego zrobił, a jego decyzja wywołała „zainteresowanie”, jak wspomina, w Waszyngtonie D.C.

W Hanford inni też się interesowali, szczególnie Michele Gerber, gospodyni domowa, matka, historyk z wykształcenia, która przeglądała po kolei opublikowane dokumenty. – Naukowcy nie wierzyli, że ktokolwiek je przeczyta za ich życia – stwierdza. – Mnie zaskoczyła ich szokująca szczerość.

Dlaczego nic z tym nie zrobiliście?

Podczas pierwszych przypadków wydostawania się jodu 131 w 1940 roku, technicy nonszalancko zapisali, że radioaktywny gaz rozprzestrzenia się dalej, niż przewidywano.

– Po prostu powiększyli kręgi dla pobierania próbek – tłumaczy Gerber – do 40, 80, 160, 240 kilometrów, aż do Spokane i Walla Walla.

Jak w transie, Gerber czytała przez całą noc, aż do świtu. – Myślałam sobie, zrobiliście co? Dlaczego nie przestaliście? Dlaczego nie zmieniliście procesu produkcji tak, by zmniejszyć emisje?Wielu wątpiło w prawdziwość danych, aż zanieczyszczenia znaleziono na pustynnych kwiatach zdobiących biurko urzędnika. Troska rosła, ale Hanford musiało sprostać kwotom produkcji plutonu. Specjalne filtry oparte na srebrze w końcu zatrzymały 99 procent emisji jodu w 1952 roku.

„On the Home Front” (Na domowym froncie), książka Gerber szczegółowo opisująca zanieczyszczenia w Hanford, została opublikowana w 1992 roku i stanowi beznamiętny opis sytuacji, z dokładnymi przypisami, literacki odpowiednik wybuchu atomowego. Konkluzja: choć naukowcy w Hanford wiedzieli, że zanieczyszczają środowisko, nie powiedzieli o tym opinii publicznej.

Ta ostatnia poczuła się zdradzona. Roy Gephart, geohydrolog, który był zaangażowany w działalność Hanford przez 28 lat, z książki Gerber dowiedział się, jak stwierdził, „rzeczy, o których nigdy nie słyszał”. – Rozmawiałem z pracownikami, którzy poczuli się kompletnie zaskoczeni, gdy przeczytali książkę. Czuli się oszukani. Dlatego wielu Amerykanów wciąż nam nie ufa.

Gephart jest obecnie kierownikiem programu nauk środowiskowych w Pacific Northwest National Laboratory, federalnym zakładzie naukowym niedaleko Hanford. – Ważne jest to, aby właściwie wykonać rekultywację i odzyskać zaufanie opinii publicznej – mówi – ale to może potrwać kolejne pokolenie.

W tej chwili w Hanford konstruowany jest zakład do zeszklenia odpadów radioaktywnych do przechowywania - w olbrzymich dołach wyłożonych nieprzepuszczalnym plastikiem zakopywane są odpady niskoaktywne, wyszukiwany jest cez w zbiornikach reaktorów, konstruowane są stalowe stropy nad starymi reaktorami, pozwalające na wyczekanie 75 lat na spadek poziomu radioaktywności, a także instalowane są setki studni do monitorowania podziemnych pióropuszy. – Jeśli pióropusze kiedykolwiek zagrożą zdrowiu ludzi – tłumaczy Gephart – planujemy przerwać ich ruch, zbudować bariery i ustabilizować zanieczyszczenia. Jednak większość z nich pozostanie nietknięta ze względu na koszty, ryzyko i brak odpowiedniej technologii.

– Zimna wojna naprawdę była wojną – wspomina Michele Gerber – a Hartford było polem bitwy z innym rodzajem zniszczeń, radionuklidami przedostającymi się do środowiska. Nie można osiągnąć poziomu produkcji jak w Hartford i nie mieć odpadów. Jestem optymistką i wierzę, że zostanie to wszystko oczyszczone. Moje życzenie to od początku po prostu czysta rzeka.

Chmura plutonu

Innym polem bitwy o rodowodzie sięgającym zimnej wojny jest Idaho National Engineering and Environmental Laboratory (INEEL), czyli Krajowe Laboratorium ds. Inżynierii i Środowiska w Idaho, leżące na zachód od Idaho Falls. Swoją karierę rozpoczęło jako cel dla dział pancerników w czasach II Wojny Światowej. Potem ten ogromny teren porośnięty chwastami i krzewami stał się centrum badań reaktorów jądrowych, a przez pewien czas był używany jako stałe składowisko odpadów dla niektórych z nich.

Do INEEL przyjeżdżały z Rocky Flats tysiące beczek odpadów, do października 1988 roku, gdy gubernator Idaho Cecil Andrus polecił policji stanowej zablokowanie drogi ładunkowi. Pociąg wrócił do Kolorado, pośród wagonów jeden bordowy o numerze 6503, który można jeszcze zobaczyć na bocznicy w Rocky. Oczywiście odpady dawno już z niego usunięto.

Transporty szybko jednak wznowiono. W 1995 INEEL postanowiło spalić odpady skażone plutonem w najnowocześniejszej spalarni. Jak mi wyjaśniono, urządzenie miało oddzielać pluton podczas spalania PCB (polichlorowanych bifenylów) i innych substancji chemicznych. Minimalna część plutonu mogła uciec, stwierdzili eksperci z INEEL ale nie na tyle dużo, aby było to szkodliwe.

Około 160 kilometrów dalej, w Jackson w stanie Wyoming, modnym kowbojskim bastionie bogatych, a także punktu na drodze turystów zdążających do Yellowstone, ludzie nie podzielali zdania naukowców. – Martwiła ich „chmura cząstek plutonu wiejąca w naszą stronę” – tłumaczy Angus Thuermer, Jr., redaktor Jackson Hole News – Alarmy rozległy się po całej dolinie. Według INEEL było to bezpieczne, ale wiele osób tutaj nie ufa rządowi.

Jednym z nich był Gerry Spence, słynny adwokat, który często pojawia się w programach telewizyjnych w koszuli ze skóry jelenia. – INEEL działało tak, jakby te cząstki miały spaść na ziemię, gdy tylko trafią na granicę stanu Wyoming – stwierdził. Na spotkaniu tysiąca mieszkańców Jackson w 1999 roku, Spence przedstawił zagrożenie powodowane przez pluton. – To było jak ostatnie argumenty przed przysięgłymi – wspomina – a ludzie zwyciężyli.

Nuklearny śnieg

Harrison Ford zobowiązał się przekazać 50 tys. dolarów na rzecz sprawy. Inni dołączyli i pół godziny później Spence zebrał 500 tys. dolarów. Powstała organizacja „Keep Yellowstone Nuclear Free”, czyli „Yellowstone wolne od cząstek nuklearnych”.

W artykule redakcyjnym magazynu narciarskiego Powder spekulowano, że narciarze z Jackson będą szusowali po „nuklearnym puchu” podczas „zimy nuklearnej”, a światła nie będą im potrzebne, bo noc rozświetli blask materiałów jądrowych.

Pluton nie świeci jednak w ciemnościach i niektórzy obywatele Jackson podchodzili bardzo sceptycznie do wizji opadów popiołów z plutonu na ich miasto. – Nie ma dowodów, nawet najmniejszych, że pluton lub jakikolwiek inny materiał promieniotwórczy spadnie Jackson – powiedział Jerry Fussell, były profesor inżynierii jądrowej na Uniwersytecie Tennessee specjalizujący się w ocenie ryzyka systemów jądrowych. – Czy możecie sobie wyobrazić trąbę powietrzną w Idaho Falls podnoszącą i rozrzucającą materiały jądrowe po Jackson Hole? To niedorzeczne – dodał Fussell, który był też amerykańskim delegatem do Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej zajmującym rozmowami na temat emisji radioaktywnych. – To będzie wstyd, gdyby Jackson uniemożliwiło działanie tej spalarni.

No i uniemożliwiło. Gerry Spence wystosował pozew, a po roku sporów zawarto umowę: INEEL miało zbadać alternatywy dla spalarni odpadów skażonych plutonem, które pozostawały na tym terenie. Spence zgodził się z kolei nie wnosić pozwów kwestionujących dysponowanie innymi odpadami. – To nie jest najmilsza rzecz mieć Gerry'ego Spence'a na ogonie – powiedział mi jeden urzędnik z INEEL.

Przekazałem tę uwagę Spence'owi, na co on się uśmiechnął. Siedzieliśmy na ganku jego ranczo na północ od Dubois w stanie Wyoming. Spence wygląda na żywo na wyższego i młodszego - a miał wtedy 71 lat - niż w telewizji. Radośnie ćwierkająca grupa rudzików i pokrzewek nie przerwała jego ponurej oceny składowania odpadów nuklearnych.

– Pomysł, że jesteśmy w stanie znaleźć bezpieczny sposób na poradzenie sobie z tymi odpadami to mit – stwierdził. – Najpierw trzeba je tu przywieźć. I ja mam uwierzyć, że nie zdarzą się żadne wypadki losowe? Tak samo mówili o Titanicu.

Inne osoby na szlaku odpadów nuklearnych rozmawiały równie szczerze - naukowiec, działacz, kierownik DOE, ekolog i przewodnik po rzece.

Jest tego znacznie więcej niż nam się wydaje

Arjun Makhijani, urodzony w Indiach dr elektrotechniki, inteligentny, poinformowany i miły od 20 lat krytykuje całą nuklearną scenę. Od jego skroni ciągną się najbardziej niesamowite bokobrody, jakie kiedykolwiek widziałem - białe, grube, ogromne. Z ośmiu pracownikami prowadzi Institute for Energy and Environmental Research, czyli Instytut badań nad Energią i Środowiskiem, think tank w Takoma Park w stanie Maryland, na przedmieściach Waszyngtonu D.C. Makhijani wyjaśnił mi, że wolałby robić coś innego, ale DOE wciąż daje mu zajęcie.

– Jestem konstruktywnym krytykiem – stwierdza. Jako przykład wskazuje na swoją iście detektywistyczną pracę dotyczącą ilości odpadów transuranowych zakopywanych w przypadkowy sposób w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdy ciężarówki po prostu wrzucały zanieczyszczone plutonem odpady do rowów i dołów. Warstwa gleby była rozrzucana na odpadach, a następnie wyrównywana przez maszyny budowlane. Następnie proces ten powtarzano.

Starając się ocenić ilość odpadów w dołach, Makhijani przestudiował zapisy rządowe i stwierdził, że urzędnicy po prostu zgadywali. „Jakby rzucali lotkami”, stwierdza. Wysłał krytyczny artykuł do DOE. Departament Energii rozpatrywał dokument przez ponad dwa lata i w końcu zgodził się z nim, przyznając, że skażone plutonem odpady zakopane w dołach były dziesięć razy bardziej radioaktywne niż się wszystkim wydawało. – W samym Idaho jest mnóstwo plutonu – mówi Makhijani. – Część z niego przedostaje się przez glebę i zagraża warstwie wodonośnej rzeki Snake.

Makhijani postuluje wycofanie energii jądrowej i zastąpienie jej energią z wiatru. – W 12 stanach na środkowym-zachodzie USA jest wystarczający potencjał do generowania trzy razy zapotrzebowania na energię elektryczną całych Stanów Zjednoczonych – tłumaczy.

Marcus Page - buntownik w kapeluszu

W Las Vegas, poznałem tego aktywistę walczącego z energią nuklearną i działacza na rzecz pokoju. Został kiedyś aresztowany za protestowanie przeciwko programowi Gwiezdnych Wojen przy bazie lotniczej Vanderberg w Kalifornii. Regularnie pojawia się na protestach przeciw energii nuklearnej, gdzie rozpakowuje przenośną stację radiową i rozpoczyna nadawanie dla katolickiej społecznej stacji robotników. Na nasze spotkanie przyszedł z okrągłym kapeluszem z czarnego filcu z wąskim rondem, który wydawał się nieco za mały, dokładnie takim jakiego spodziewałbym się po baśniowym karle. Podziwiałem go, a Page natychmiast zdjął go i mi dał.

Chce wycofać broń jądrową i elektrownie, bo „po prostu tworzą więcej odpadów. Nie ma bezpiecznego sposobu ich przechowywania, więc jest nieodpowiedzialne, aby wygenerować materiały radioaktywne, które przetrwają setki pokoleń.”

Inna utalentowana kierowniczka DOE, Triay uciekła z rodzicami z Kuby w wieku trzech lat, a później uzyskała stopień doktora chemii na Uniwersytecie w Miami. Kieruje Pilotażowym zakładem izolacji odpadów w Nowym Meksyku, punkcie składowania, który spodziewa się otrzymać 850 tys. beczek odpadów transuranowych do 2035 roku. – Mam zamiar skrócić to o co najmniej 15 lat – mówi Triay, która mimo mnogości przepisów prowadzi zakład „jak biznes” -- Istnieją dosłownie dziesiątki tysięcy wymagań, które muszę spełnić, a wiele z nich się pokrywa, co powoduje marnowanie czasu i pieniądzu.

Jeśli się jej uda, osiągnie koszty niższe o około 8 miliardów dolarów od oryginalnego szacunku 16 miliardów dolarów.

Joni Arends szuka dobrych rzeczy

Jest dyrektorem programów zarządzania odpadami w Concerned Citizens for Nuclear Safety, czyli Stowarzyszenia obywateli na rzecz bezpieczeństwa nuklearnego, grupy zajmującej się ochroną środowiska w Santa Fe w Nowym Meksyku. Późnym popołudniem w restauracji tex-mex przy drodze Cerrillos siedzieliśmy przy barze, a ja słuchałem jak Arends recytowała listę środowiskowych problemów rządu, od cząstek alfa po całą gamę innych niepokojących zjawisk. Po trzech Dr Peppersach zapytałem: – Joni, czy jest coś, co rząd Stanów Zjednoczonych zrobił w ciągu ostatnich 50 lat, co popierasz?

Odwróciła głowę w zamyśleniu, a po chwili spojrzała z powrotem w moją stronę. – Tak – powiedziała – prezydent Eisenhower zbudował układ dróg międzystanowych.

Śmiercionośne kaczątko

David Lyle to przewodnik po rzekach, który czuje się szczęśliwy, gdy pokonuje bystre prądy i „kiepsko”, gdy patrzy na ogromny kopiec odpadów uranu w pobliżu rzeki Kolorado koło jego domu w Moab w stanie Utah. „Kiepsko”, bo amoniak wypływa z odpadów do rzeki i zagraża już zagrożonym rybom, ponieważ rakotwórczy radon unosi się ze stosu i wisi jako radonowa „mgła”, a także przez to, że jest po prostu zmęczony patrząc na dziewięć milionów ton odpadów.

– Obywatele Moab krzyczą o tym od 25 lat – protestuje Lyle.

Stos w Moab jest jak brzydkie kaczątko wśród wspaniałej scenerii pustyni w Parku narodowym Arches i leżących niedaleko mokradeł im. Scotta M. Mathesona. DOE zastanawia się, czy je przenieść, kosztem 364 milionów dolarów, czy spróbować zatrzymać wycieki amoniaku i innych substancji zanieczyszczających wody podziemne.

Dla Spence'a, Makhijaniego, Arends i wielu innych, bezpieczeństwo transportu materiałów nuklearnych drogami i koleją stanowi największy problem. Blisko Chugwater w stanie Wyoming trafiłem na taki transport podczas powrotu z wyjazdu na ryby do mojego domu w Denver. Grupa wojskowych dżipów pełnych żołnierzy, duże vany Chevy Suburban z napisami „Ochrona” i krążący helikopter eskortowały dużą ciężarówkę z białą naczepą z logo lotnictwa USA. Cała grupa pełzała 80 km na godzinę na międzystanowej autostradzie, gdzie można jechać 120. Na drzwiach wiodącego pojazdu widać było znak „Stany Zjednoczone Ameryki”.

Jak dowiedzieć się, czy były to odpady nuklearne czy po prostu coś nuklearnego?

Postanowiłem być uciążliwy, więc wyprzedziłem konwój i zaparkowałem przy drodze, trzymając komórkę w podejrzany sposób, a przynajmniej taką miałem nadzieję, i mój laptop otwarty. Za trzecim razem, gdy zaparkowałem, było już ciemno. Przestałem już się łudzić, że przyciągnę uwagę.

Nagle moje drzwi otworzył wysportowany, wręcz kwadratowy, mężczyzna w niebieskim kombinezonie z pasem na naboje, który przedstawił się jako oficer U.S. Marshals. – Zastanawiamy się dlaczego pan to robi – powiedział. Podjechał blisko mojego samochodu z wyłączonymi światłami, a teraz zasłonił swoją prawą rękę, którą prawdopodobnie trzymał broń. Śmigłowiec zawisł nad nami, a jego reflektor skierowany był w moją twarz.

Zmieszany, odpowiedziałem, że piszę dla NATIONAL GEOGRAPHIC i pracuję nad artykułem o odpadach promieniotwórczych. – Wiemy, kim jesteś – odparł. W tym momencie minął nas konwój z przyczepą.

– Czy to odpady nuklearne? – zapytałem.

– Nie – odpowiedział.

– Czy może mi pan powiedzieć, co to jest?

– Nie.

Marshal Douglas Lineen zamknął drzwi mojego samochodu i odjechał. Helikopter odleciał, a ja postanowiłem przestać irytować tych ludzi i spróbować dowiedzieć się, czy podejrzany ładunek może być głowicą nuklearną.

– Przy takim poziomie zabezpieczeń, prawdopodobnie kompletna głowica – wytłumaczył mi Douglas Ammerman, inżynier w Sandia National Laboratories, czyli Krajowym laboratorium Sandia w Albuquerque w Nowym Meksyku, którego zapytałem o to później. Ammerman zarabia na życie testując zbiorniki w skali od 1/4 do 1/2 przeznaczone do przewozu odpadów nuklearnych.

Jego technicy zrzucają, palą, zanurzają, próbują przebić lub w jakikolwiek inny sposób wymęczyć pojemniki, aby sprawdzić ich integralność. W jednym, wyjątkowo spektakularnym przypadku, uderzyli lokomotywą poruszającą się z prędkością 130 km na godzinę w przestarzały, pełnowymiarowy zbiornik ustawiony na przyczepie, co uszkodziło lokomotywę, ale nie zbiornik.

Ammerman powiedział mi, że nie potrafi wyobrazić sobie sytuacji, która mogłaby spowodować pęknięcie zbiornika. – Może gdybyśmy przejeżdżali koło wulkanu St. Helens, gdy wybuchał – zaproponował.

Ekspert: Musimy wiedzieć, jaka katastrofa lub pożar spowodują przerwanie zbiornika

Don Hancock, dyrektor programu zarządzania odpadami nuklearnymi w Southwest Research and Information Center, czyli Centrum Badań i Informacji dla regionu południowo-zachodniego w Albuquerque, zakwestionował stwierdzenie Ammermana. Hancock przytoczył fakt, że pociąg towarowy przewożący odpady niebezpieczne rozbił się w zeszłym roku w tunelu w Baltimore, powodując pożar, który palił się przez pięć dni. – Musieli zamknąć tunel. Co gdyby był to transport zużytego paliwa? – zapytał.

Hancock zauważył, że propan pali się przy temperaturze ponad 1090 stopni Celsjusza. Nuclear Regulatory Commission, czyli Komisja ds. Uregulowań Nuklearnych określa, że pojemniki należy sprawdzać poprzez palenie przez pół godziny w temperaturze 800 stopni Celsjusza.

W biurach NRC w Rockville w stanie Maryland, zadaję pytanie E. Williamowi Brachowi, dyrektorowi Biura ds. wypalonego paliwa. Dlaczego 800 stopni Celsjusza? Brach spojrzał na mnie, po czym zwrócił się z pytającym wyrazem twarzy w stronę Marka Delligattiego, starszego kierownika projektu, który wzruszył ramionami.

Okazuje się, że NRC przyjęło standard w 1965 roku, przejmując go i inne z wymagań Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej opublikowanych w 1961 roku. Hancock uważa te 40-letnie normy za przestarzałe.

– Chciałbym zobaczyć pełnowymiarowe pojemniki testowane aż do momentu awarii – mówi – tak jak samochody. Musimy wiedzieć, jaka katastrofa lub pożar spowodują przerwanie zbiornika.

Wygląda to na istotną kwestię, ponieważ transporty wysokoaktywnych odpadów po drogach i szynach w całym kraju mogą w końcu przewozić dziesiątki tysięcy ton zużytego paliwa z elektrowni nuklearnych, statków marynarki wojennej i innych odpadów niebezpiecznych na składowiska. Samego wypalonego paliwa z elektrowni dochodzi 1800 ton rocznie. Już teraz kilka basenów do jego przechowywania jest pełnych, a nadmiarowe wypalone paliwo składowane jest nad ziemią w zbiornikach, które mogą być określone jako bezpieczne na co najmniej 20 lat. Niektórzy mówią, że należy te materiały przechowywać nad ziemią, a być może pojawi się nowa technologia, która posłuży rozwiązaniu problemu.

Znaczące i niedopuszczalne zagrożenie

Jeśli wszystko potoczy się po myśli rządu, transporty będą jechały do góry Yucca, 145 kilometrów na północny zachód od Las Vegas. To miejsce wybrane przez Kongres w 1987 roku jako potencjalne składowisko dla zużytych prętów paliwowych oraz innych odpadów wysokoaktywnych z całego kraju. DOE zainwestowało cztery miliardy dolarów w próby i wykonywanie tuneli w Yucca, pośród kontrowersji ścielących się tak grubo jak zagęszczony pył wulkaniczny, z którego zbudowany jest wysoki na ponad 450-metrów grzbiet.

Stan Nevada stanowczo stwierdza „znaczące i niedopuszczalne zagrożenie” kryjące się niemal wszędzie przy górze Yucca, od geologii, przez wody podziemne, aż po pojemniki ze stopów niklu (na zużyte paliwo), które zdaniem DOE przetrwają co najmniej 10 tys. lat. Raczej 500 zdaniem stanu i wielu ekologów zgadza się z taką oceną.

W styczniu, Spencer Abraham, Sekretarz ds. energii, oświadczył, że teren jest „właściwy z naukowego punktu widzenia” i „odpowiedni technicznie” do działań budowlanych, przekazując sprawę do Prezydenta, jak wymaga prawo, a jednocześnie atakując stanowisko stanu Nevada.Nevada odpowiedziała na to ogniem. Senator John Ensign odparł: – Departament Energii nieugięcie prze ku budowie w górze Yucca, bez względu na argumenty naukowe, etyczne i koszty. Gubernator Kenny Quinn zagroził wniesienie pozwu aż do Sądu Najwyższego.

Po zatwierdzeniu lokalizacji przez prezydenta Busha, 15 lutego, Nevada wniosła w dniu 8 kwietnia wniosek wyrażający dezaprobatę, wysyłając sprawę do Kongresu, który może odrzucić weto Nevady większością głosów. Wokół terenu narosły ogromne kontrowersje i wciąż nie wiadomo, czy składowisko powstanie w od dawna określonym miejscu.

Ale co będzie potem?

Jedną z ważnych kwestii jest to, że Agencja Ochrony Środowiska orzekła, że DOE musi wykazać, że góra Yucca może spełniać normy EPA dla zdrowia publicznego i środowiska przez 10 tys lat. Czy to oznacza, radioaktywność nie będzie zagrożeniem po 10 tys lat? Nie. Według DOE największa dawka promieniowania oddawana do środowiska pojawi się po 400 tys lat.

Niemniej jednak, pomimo sprzeciwów wielu naukowców, EPA zdecydowała się na okres 10 tys lat, ze względu na „ogromne wątpliwości” co do tego, co stanie się potem.

– Czy myślisz, że wciąż będzie istniał Departament Energii za 300 tys lat? – zostałem zapytany przez Steve'a Page'a, dyrektora Biura ds. promieniowania i powietrza wewnętrznego w EPA.

– Nie wiem. Nie ma jednak wątpliwości, co do tego, jak długo potrzeba, by radioaktywność ustąpiła. Jest to koło dziesięciu okresów półtrwania, czyli przypadku plutonu 239 do 240 tys lat.

Nie ma podręcznikowych rozwiązań. Niektórzy ekolodzy zgodziliby się na okres zgodności od 250 tys do 500 tys lat. Szwedzi celują wyżej. Do przechowywania swoich odpadów wysokoaktywnych planują używać pojemników stalowych pokrytych miedzią, która nie ulegnie korozji w przypadku braku tlenu, osadzonych na głębokości 550 metrów w granicie (opcja odrzucona w USA) i otoczonych nieprzepuszczalną gliną, co zahamuje przenoszenie wilgoci. Oczekują, że taka struktura zatrzyma radioaktywność na milion lat.

To mnóstwo czasu na to, by Homo sapiens doświadczył zmian ewolucyjnych. Być może zmienimy się w Homo furioso, zastanawiających się głośno, co ci starożytni Amerykanie myśleli, gdy zakopali te rzeczy w ziemi i postanowili, że 10 tys lat to wystarczająco długi czas na ich przetrzymywanie?

Według Yoon Chang, eksperta w dziedzinie technologii reaktorów i dyrektora w Argonne National Laboratory, czyli Laboratorium krajowym Argonne, w pobliżu Chicago, może istnieć lepszy sposób. Dzisiejsze nieefektywne reaktory spalają tylko 3 procent paliwa. Pozostałe 97 procent uważa się za „zużyte” i nadające się tylko do góry Yucca.

W ramach ambitnego projektu recyklingu, Chang chce używać tego paliwa w zaawansowanym „szybkim” reaktorze, który na papierze spalałby 99,9 procent paliwa, pozostawiając wyłącznie 0,1 procent plutonu i jego radioaktywnych przyjaciół wymagających długoterminowego składowania. – Większość odpadów zostanie spopielona i będzie nieszkodliwa w ciągu zaledwie 300 lat – przewiduje Chang, choć niektórzy się z nim nie zgadzają.

Nawet Homer Simpson nie dałby rady sprowokować katastrofy szybkiego reaktora – mówi Chang. W porównaniu z dzisiejszymi reaktorami chłodzonymi wodą, sodowe chłodziwo ma wysoki punkt wrzenia i pochłonęłoby nadmiar ciepła. Tymczasem paliwa rozszerzałyby się i oddzielały, zatrzymując reakcję łańcuchową „bez interwencji człowieka”. Jak tłumaczy Chang, podstawy technologii szybkiego reaktora zostały pokazane, a kolejnym krokiem jest przygotowanie w pełni sprawnej zaawansowanej konstrukcji, co stanowi ogromny projekt, który wymagałby „około dziesięciu lat i dwóch miliardów dolarów funduszy federalnych”.

Szybki reaktor brzmi zbyt dobrze, by mógł być prawdziwy i może tak właśnie jest. Sceptycy pytają, czy obietnice można faktycznie zrealizować, zwracając uwagę na fakt, że sód łatwo się zapala. Chang pozostaje jednak jest optymistą.

Co powiecie na wart dwa miliardy dolarów zakład na rozwianie wątpliwości? Czy może lepiej budować składowisko jak w górze Yucca co mniej więcej 50 lat i naprawdę rozzłościć Homo furioso? A może lepiej rzucić wszystko co nuklearne i przenieść pieniądze na energię z wiatru lub słoneczną.

Są to pytania, z którymi USA i inne kraję będą musiały się zmierzyć, tak samo jak z nadal nierozwiązanymi problemami z odpadami. Mnie męczy pięć zakładów przetwarzania plutonu w Hanford. Trzy z tych obskurnych szarych sarkofagów mają ponad 300 metrów długości i żelbetowe ściany grube na prawie trzy metry. Rozebrać te potwory i gdzie umieścić gruz?

Niektórzy sugerują, by ich nie rozbierać. Lepiej wypełnić je niskoaktywnymi odpadami i przykryć czystą ziemią. Podoba mi się taki pomysł, harmonijne rozwiązanie dla kontrowersyjnego rozdziału w historii kraju - radioaktywność wracająca do łona, w którym powstała.

Reklama

Autor: Michael E. Long

Reklama
Reklama
Reklama