Największym wrogiem albinosów jest słońce. Ale nad Jeziorem Wiktorii groźniejsze są noc i sąsiedzi, którzy do drzwi pukają z maczetami.

Był późny wieczór, około godziny 23. Trzej mężczyźni zaczęli się dobijać do pogrążonego w mroku domu. Po chwili wyważyli drzwi wielkim kamieniem i wtargnęli do środka.

– Krzyczeli, że chcą pieniędzy. Mama płacząc, powtarzała, że nie ma. Wtedy zaczęli nas bić – głos Kabuli jest tak spokojny, jakby ta historia wcale jej nie dotyczyła.

– Złapali córkę, przenieśli do drugiego pokoju, rzucili na łóżko, a pod ramię podłożyli kawałek drewna. Po chwili usłyszałam trzy cięcia maczetą. Odrąbali jej rękę – wspomina matka Kabuli, Lemi, wygładzając fałdy kolorowej spódnicy.

– Straciłam przytomność – Kabula ścisza głos, odwraca głowę i nieruchomo patrzy w okno.

Kikut po prawej ręce bardzo krwawił i jeden z oprawców kazał Lemi posmarować ranę córki naftą. Twierdził, że nie chce, żeby dziewczynka umarła. Za zabicie albinosa, tak samo jak za każde inne morderstwo w Tanzanii, grozi kara śmierci, więc byłoby lepiej, gdyby ofiara przeżyła. Nafty w domu jednak nie było.

Długo trwało, zanim któryś z napastników przyniósł ją z pobliskiego sklepu. W końcu udało się prowizorycznie opatrzyć ranę i zatamować krwawienie. Na koniec mężczyźni zagrozili, że jeśli rodzina nie będzie siedzieć cicho, przyjdą ponownie i „załatwią ich wszystkich”. Przerażona Kabula szeptała: – Ja umieram, mamo, za chwilę umrę.

I pewnie by umarła, gdyby nie sąsiedzi, którzy zabrali ją do szpitala. Nieśli nieprzytomną z bólu dziewczynę kilka kilometrów aż do głównej drogi, gdzie po kilku godzinach udało się zorganizować transport samochodem.

Od napadu minęło pięć lat. 17-letnia dziś Kabula ma w sobie mnóstwo gniewu i złości, ale Biblia mówi, że trzeba wybaczać, więc z pokorą znosi swój los. Choć w związku z atakiem zatrzymano siedem osób, w tym sąsiada Kabuli, który prawdopodobnie był jego pomysłodawcą, do tej pory nie zapadł żaden wyrok. Podobnie jak w wielu innych sprawach tego typu, bo rząd Tanzanii nie radzi sobie z problemem polowań na albinosów.

Amulet z białej kozy

W języku suahili nie ma na nich określenia. Chorzy na bielactwo nazywani są valangala, embulamwela, mbilimelo, czyli demon, biały pies, biała koza. Ale najbardziej popularne, choć obraźliwe określenie, to zeru-zeru – człowiek duch.

Miejscowi wierzą, że albinosi nie umierają, tylko znikają, że obdarzeni są szczególną mocą, a z części ich ciał można przygotowywać magiczne eliksiry i amulety. Według raportu organizacji Under the Same Sun (Pod tym samym słońcem), zajmującej się problemem polowań i napadów na osoby chore na albinizm, w XXI w. padli oni ofiarą co najmniej 300 ataków w 23 krajach Afryki.

Do zabójstw dochodzi w sąsiedniej Kenii, Ugandzie, Zambii, Burundi, Kongu i Nigerii. Jednak najwięcej napaści ma miejsce tu, w Tanzanii nad Jeziorem Wiktorii, w zamieszkanych przez plemię Sukuma ubogich regionach Mwanza, Shinyanga i Mara. Blisko 30 mln żyjących na tym obszarze ludzi utrzymuje się z rolnictwa, rybołówstwa i górnictwa. Poziom edukacji jest niski, a tradycyjne wierzenia głęboko zakorzenione.

Zresztą szamani w Afryce od zawsze mają status wyjątkowy. Tu nikt nie podważa ich umiejętności czy wiedzy. Wiara w ich moc jest tak głęboka, że nawet wykształceni i bogaci Afrykanie po radę czy lekarstwa udają się w pierwszej kolejności do uzdrowiciela.

– Ludzie chodzą też do czarowników i pytają, co zrobić, by zapewnić sobie powodzenie – tłumaczy Al-Shymaa Kway-Geer, rzeczniczka albinosów w rządzie Tanzanii i pierwsza w historii posłanka chora na bielactwo. A ci odpowiadają: przynieś mi palce, włosy, kości, jakąkolwiek część ciała albinosa.

Nad tym tematem pracowałam przez pięć lat. Próbowałam nawiązać kontakty, które pozwolą mi zobaczyć, jak w strefie śmierci wygląda życie osób chorych na albinizm. I jak handluje się częściami ich ciał.

To tylko fragment artykułu Martyny Wojciechowskiej z majowego "National Geographic Polska" – już w kioskach!