Reklama

Spis treści:

  1. Dzikie serce Europy
  2. Kim są Szeklerzy?
  3. Közbirtokosság – tradycja wspólnej ziemi
  4. Wspólnota odzyskana po dekadach
  5. Życie z dala od pośpiechu
  6. Czułość wobec ziemi i tradycji
  7. Strażnicy lasu i dzikiej przyrody
  8. Życie w rytmie natury
  9. Czas płynie, ale duch miejsca trwa
  10. Kto przejmie odpowiedzialność za przyszłość?

W chłodny, zmierzchający wieczór trzech mężczyzn siedzi przy drewnianym stole na plebanii trzynastowiecznego kościoła w Transylwanii, zwanej w Polsce Siedmiogrodem. Na zewnątrz są kaczki, ule i kudłaty biały pies, którego szczekanie słychać w narastającym mroku. Ogrzewani przez piec na drewno, mężczyźni popijają herbatę, podjadają słone ciasteczka w kształcie precli i rozmawiają o swojej rodzinnej miejscowości, Karácsonyfalva.

Dzikie serce Europy

Transylwania. To stąd pochodził król Stefan Batory. Czy istnieje miejsce o bardziej znanej nazwie i zarazem mniej znane? (Może tylko Timbuktu.) Nawet gdy cała Europa była dziksza, Transylwania była uważana za jej najbardziej dziki kraniec. Dlatego właśnie Bram Stoker uznał ją za odpowiednie miejsce dla akcji „Drakuli”, mimo że nigdy tam nie był. To miejsce, w którym o Saksonach, Hunach, Turkach,

Tatarach i tuzinie mniej znanych plemion wciąż mówi się tak, jakby przeszły tędy zaledwie w zeszłym tygodniu, miejsce, gdzie lasy wciąż zamieszkują niedźwiedzie. W czasach, gdy Europa – mimo wszystkich swoich uroków – bywa postrzegana jako kontynent menedżerów od smartfonów, odnalezienie się w tak odległej i pod wieloma względami nietkniętej kieszeni świata, jak ta dolina rzeki Homoród, wydaje się tym bardziej ekscytujące i nieprawdopodobne.

Kim są Szeklerzy?

Około 85% mieszkańców tego wiejskiego regionu środkowej Rumunii mówi po węgiersku. Są Szeklerami – etnicznymi Węgrami, którzy mieszkają tu od co najmniej tysiąca lat. Na czele stołu, z krótką siwą brodą i błyszczącymi, figlarnymi oczami, siedzi 70-letni Orbán Csaba, człowiek, którego wizja pomaga zachować to odległe miejsce, mimo że nowoczesny świat coraz bardziej na nie naciska.

Közbirtokosság – tradycja wspólnej ziemi

Orbán – na Węgrzech nazwisko podaje się przed imieniem – pełni funkcję lidera Közbirtokosság, organu zarządzającego wsi. To forma wspólnej własności ziemi i zarządzania, mająca setki lat, która pomogła uczynić to miejsce tak wyjątkowym. Közbirtokosság zarządza wodą, lasami i pastwiskami, dzieląc ich wykorzystanie, zasoby i dochody pomiędzy 347 „udziałowców”.

Choć stara, ta forma rządzenia, jak podkreśla Orbán, jest niezwykle trwała i potrafi sprostać potrzebom lokalnej społeczności. „Kiedy nadchodzi zima” – mówi – „każdy ma wystarczająco drewna”.„To było jak grom z jasnego nieba” – mówi. „Nawet w najśmielszych snach nie mogliśmy marzyć, że uda się to odzyskać”.

Axente Sever w Transylwanii
Axente Sever w Transylwanii fot. Getty Images

Wspólnota odzyskana po dekadach

Sam fakt istnienia tej wspólnoty to zasługa wizji Orbána. W czasach komunizmu w Rumunii Közbirtokosság przestała istnieć. Słynny dyktator Nicolae Ceaușescu chciał zniszczyć takie miejsca jak Karácsonyfalva i ich sposób życia. Nie udało mu się, komunizm upadł, a w 2000 roku wieś odzyskała wspólnotową kontrolę nad około 1100 hektarami ziemi. Kluczem do odbudowy Közbirtokosság były pisemne zapisy złożonego systemu przekazywania praw do ziemi przez pokolenia.

Orbán otwiera skórzaną teczkę i ostrożnie wyciąga gruby plik dokumentów. Na każdej stronie są dwie kolumny starannie zapisanych nazwisk z przypisanymi liczbami – rejestr udziałowców Közbirtokosság z 1936 roku. To właśnie takie strony, ukryte w domach i zakopane w archiwach, pomogły Orbánowi i innym liderom Közbirtokosság w długiej walce prawnej o odzyskanie wsi po obaleniu Ceaușescu w 1989 roku. Orbán wspomina przeszukiwanie stosu dokumentów w urzędzie i odnalezienie tej listy.

Życie z dala od pośpiechu

Do Orbána przy stole dołącza 75-letni Szentpáli Géza, świecki lider kościoła unitariańskiego; młodszy mężczyzna obok niego, Benedek Mihály, jest jego pastorem. Orbán znajduje stronę z drugiej listy nazwisk – tym razem z 1946 roku – i wskazuje linię 165. Wpisane jest tam nazwisko dziadka Szentpáli’ego. Gdy rozglądam się po stole, wszyscy trzej mężczyźni ocierają łzy.

Karácsonyfalva (po rumuńsku Crăciunel) leży wśród falujących, przypominających Toskanię wzgórz i głębokich lasów. To jedna z szeregu wiosek, z których każdą wyróżnia iglicowy szczyt kościoła unitariańskiego. Domy mają dachy z ceglanej dachówki, a wiele z nich posiada tzw. bramy szeklerskie – misternie rzeźbione drewniane wejścia z ikonografią i runami szeklerskimi, często zwieńczone strukturami przypominającymi japońską pagodę. Z podwórek słychać beczenie owiec i gdakanie kur; większość rodzin prowadzi co najmniej częściowo samowystarczalne gospodarstwa.

Na słupach energetycznych znajdują się bocianie gniazda w kształcie pączków. Pewnego popołudnia muszę ustąpić miejsca głośnemu stadu krów pędzonych przez młodych mężczyzn z kijami i okrzykami przez środek wsi. (Warto dodać, że wieś ma szybszy internet i lepsze drogi niż mój dom w Nowym Orleanie.)

Czułość wobec ziemi i tradycji

Orbán Csaba cieszy się oczywistym szacunkiem w całej wsi, ale uważany jest też za swego rodzaju ekscentryka. Innych liderów Közbirtokosság można rozpoznać po drogich samochodach i zachowaniu „ważniaków”. Orbán jeździ zdezelowanym hatchbackiem i wymyśla kolejne projekty. Jest tradycyjna otwarta łaźnia, którą odnowił w 2019 roku jako miejsce spotkań, z ogrodem ziół leczniczych i paleniskiem do parzenia herbaty. Po drugiej stronie wsi, u stóp lasu, znajduje się kasztanowy sad, gdzie organizuje doroczny Festiwal Kasztanów.

Jest też wspólnotowe centrum Közbirtokosság, w którym w sobotnie popołudnie – podczas mojej wizyty – wieśniacy w tradycyjnych strojach odgrywają „dziecięce wesele”, w którym lokalna dziewczynka i chłopiec udają pannę młodą i pana młodego przed wielką ucztą. Samochód Orbána nieustannie przypomina mu o zapięciu pasów bezpieczeństwa, gdy ten pędzi po drogach gruntowych z jednego miejsca do drugiego.

Wszystkie projekty – mówi – są próbą zachowania tradycji tego miejsca przy jednoczesnym ostrożnym otwieraniu go na możliwości ekoturystyki. Orbán często wyjaśnia tę delikatną równowagę za pomocą emblematycznego symbolu: szeklerskiego słońca i księżyca stojących niezależnie wewnątrz kręgu gwiazd Unii Europejskiej.

kobieta w tradycyjnym stroju z Transylwanii
kobieta w tradycyjnym stroju z Transylwanii fot. alexionutcoman/Getty Images

Strażnicy lasu i dzikiej przyrody

Przede wszystkim jednak Közbirtokosság działa jako opiekun najcenniejszego zasobu wioski: lasu, który jest zarówno źródłem niezbędnego opału (co doceniłem podczas kilku chłodnych nocy przy piecu w pensjonacie), jak i siedliskiem kruchej bioróżnorodności. W deszczowy dzień do lasu zabiera mnie myśliwy i genialny majsterkowicz Öcsi Mátyás. Zaprasza mnie, bym towarzyszył mu w codziennej wizycie do trzech kamer z czujnikiem ruchu, którymi monitoruje dziką faunę.

Pokonujemy koleiny w pojeździe terenowym własnej konstrukcji zrobionym ze starego Land Rovera, a potem maszerujemy w ciszy, śledzeni przez niskiego lisa, którego Öcsi zna i nazwał Vuki. Poza śpiewem ptaków, Vuki jest jedynym stworzeniem, jakie spotykamy. Ale w domu Öcsiego, gdy moje buty suszą się nad piecem, przeglądamy zdjęcia z kamer. Widać na nich jelenie, dziki, drobne ssaki – i wiele, wiele niedźwiedzi. Drżę na myśl, że wszystkie te stworzenia były wokół nas, gdy przemierzaliśmy ich leśny dom.

Życie w rytmie natury

„To, co jest tu wyjątkowe, to fakt, że społeczność posiada ziemię” — mówi Székely Kinga-Réka, unitariańska pastorka z sąsiedniej wsi. „Nikt nie może się tak bardzo wzbogacić, by przez to inni cierpieli”.Paradoksalnie, te zasady przypominają idee komunizmu – z małej litery. „Nienawidzimy tego słowa, ale to prawda” — przyznaje Székely. „My mieliśmy ten system od tysiąca lat. Nie potrzebowaliśmy, żeby oni przyszli i nam go przynieśli!”

Jestem w domu Székelych na corocznym rytuale uboju świni, z której mięso będzie spożywane przez resztę roku. Gdy przyjeżdżam, ciało zwierzęcia wciąż paruje i jest rozłożone na stole na zewnątrz. Rzeźnik o okrągłej twarzy sprawnie je rozbiera. Najlepsze kawałki trafiają do solanki, później zostaną uwędzone, a organy i inne wnętrzności trafią do tymczasowej „fabryki kiełbas” zorganizowanej w jadalni. Nadmiar kiełbas zostanie rozdany sąsiadom, którzy w swoim czasie odwdzięczą się tym samym.

Mąż Kingi-Réki, Zsolt-Csaba, programista komputerowy, częstuje wszystkich porannym kieliszkiem pálinky – domowej śliwowicy, którą przygotowali razem. „Moje pokolenie jest ostatnim, które rozumie znaczenie zabicia świni” — ubolewa. „Jakie to znaczenie?” — pytam. „Że jesz to, co sam wyhodowałeś” — odpowiada. „Że wiesz, skąd to pochodzi. Że jesteś z tym związany.

Czas płynie, ale duch miejsca trwa

Na ścianie w domu Székelych, jak w wielu innych domach w regionie, wisi mapa pokazująca Transylwanię jako część większego Cesarstwa Austro-Węgierskiego. To dobre przypomnienie, że – jak to miejsce dobrze wie – nie da się ukryć przed prądami historii. Zimy stają się cieplejsze. Ostatnie dwa lata przyniosły susze. W Rumunii rośnie nowy nacjonalizm, potencjalnie zagrażający mniejszościom etnicznym w kraju.

W dolinie Homoród widać dzieci i starszych, ale niewielu w wieku średnim; wielu młodych dorosłych wyjechało w poszukiwaniu pracy, doktoratów lub po prostu łatwiejszego życia niż to, które oferuje rolnictwo. Zsolt-Csaba musiał sprowadzić nepalskich pracowników, by obsadzić jeden ze swoich małych sklepów spożywczych.

Kto przejmie odpowiedzialność za przyszłość?

W obliczu tego wszystkiego to, co robią Orbán Csaba i Közbirtokosság, jest wzorem pielęgnowania własnego ogrodu — próbą ochrony i utrzymania rodziny, wspólnoty i darów tego małego zakątka planety, który znają lepiej niż ktokolwiek inny. Przy stole na plebanii Orbán pakuje stos dokumentów i ostrożnie wkłada je z powrotem do swojej teczki. Poklepuje ją czule i chowa pod pachą. „Miło byłoby wiedzieć, kto będzie trzymał to następny” — mówi.

Źródło: National Geographic

Reklama
Reklama
Reklama