Nieudolnie wciskam się w obszerny kombinezon ratunkowy od elastycznych butów aż po ciasny kaptur. Obok mnie kilku górników morskich – pracowników platformy wydobywczej – ubiera się z widoczną wprawą. Każdy przed wejściem do helikoptera musi być tak ubrany. W razie wypadku na morzu kombinezon ma chronić przed hipotermią i działać wypornościowo, jak kapok.

Reklama

Wyluzowany francuski pilot wita nas sympatycznym „gud mohning”. Wkrótce po oderwaniu się helikoptera od płyty lotniska w Gdańsku większość pasażerów zapada w drzemkę. Ja jestem podekscytowany czekającą mnie przygodą.

Lot na platformę Lotos Petrobaltic usytuowaną prawie na środku Bałtyku, 80 km od Rozewia, trwa 35 minut. Statkiem płynąłbym 8 godzin. Wreszcie przez przednią szybę maszyny dostrzegam ledwo widoczną w bezkresie morza konstrukcję. W oczy rzuca się płomień gazu. Z góry wygląda niewinnie. Dopiero później zobaczę, jak jest potężny – kilkumetrowy, ogłuszająco głośny, prawie jak startujący odrzutowiec. Płonie całą dobę. Wieczorem widzę przez okno kabiny, jak migotliwie oświetla ciepłym światłem wszystkie urządzenia na platformie.

Lotos Petrobaltic S.A. jest jedyną firmą górniczą operującą w polskiej strefie ekonomicznej Morza Bałtyckiego. Wydobywa ropę już od prawie 30 lat. Na Bałtyku platformy mają również Rosjanie – w okolicach Kaliningradu. Obecnie na morzu pracują trzy polskie platformy wydobywcze – Lotos Petrobaltic, Baltic Beta i sterowana radiowo platforma bezzałogowa PG1. Niedawno zakończył się remont kolejnej platformy o nazwie Petrobaltic. Po rzetransportowaniu z Gdańska na morze stanie obok platformy Lotos Petrobaltic i docelowo przejmie jej produkcję. Niedawno została też zakupiona piąta i największa platforma. Jest to platforma wiertnicza i będzie się nazywała Petro Giant. Różnica między platformami wydobywczymi a wiertniczymi jest taka, że wydobywcze prowadzą produkcję stacjonarnie. Wiertnicze tymczasem są mobilne i często przemieszczają się z jednego miejsca na inne.

Obejście całej Lotos Petrobaltic zajmuje mi około 10 minut. Maleńka sztuczna wyspa na środku morza wewnątrz jest zaskakująco duża. Sześć pięter z kabinami mieszkalnymi, na dole stołówka i pomieszczenia rekreacyjne, siłownia. Stare amerykańskie naklejki informują na każdym piętrze, w jakim czasie, chodząc po schodach z piętra na piętro, zdobyłbym szczyt Munro. W kontenerze inżynierów na monitorze widzę inną naklejkę z napisem po angielsku: Nadzieja nie jest strategią. Myślę, że to dobre motto na życie. Szybko poznaję podstawy technologii wydobycia i obróbki ropy. Wydobywana mieszanina ropy, gazu i wody trafia do systemu separacji. Po separacji ropa jest przesyłana linią ekspedycyjną na boję cumowniczo-przelewową, a stamtąd na tankowiec Icarus III, który jest na stałe przycumowany w pobliżu platformy. Z Icarusa III ropa jest odbierana przez inny tankowiec, który transportuje ją do Portu Północnego w Gdańsku. Stamtąd surowiec płynie rurociągiem do rafinerii. Z kolei odseparowany na platformie Baltic Beta gaz kierowany jest do stacji sprężania, gdzie się go oczyszcza, osusza i spręża do ciśnienia 120 barów pozwalającego na transport w postaci fazy nadkrytycznej (gęstej). Rurociągiem o długości ok. 82,5 km gaz wędruje do elektrociepłowni we Władysławowie i ogrzewa tę miejscowość oraz okolice. Z platform Lotosu pochodzi około 20 proc. polskiej ropy. Jest ona wydobywana spod dna Bałtyku ze skał piaskowca z okresu środkowego kambru. Wciąż frapuje mnie fakt, że rośliny żyjące pół miliarda lat przed nami mają dla nas i dla rozwoju naszego świata tak kolosalne znaczenie.

Nadciąga sztorm. Wiatr jest prawie huraganowy, fale rozbijają się z hukiem o filary platformy. Czekam kilka dni na poprawę pogody, aby statek mógł zabrać parę osób, w tym mnie, na Baltic Betę. Załoga platformy to jakieś 90 osób. To ludzie z różnymi doświadczeniami życiowymi – od Legii Cudzoziemskiej po Akademię Sztuk Pięknych. W dużej mierze absolwenci Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. – Praca jest stresująca, na szczęście mamy dobry socjal, saunę, siłownię, internet, playstation – mówi Piotr Perliński, inżynier eksploatacji. – W lecie możemy opalać się na helidecku, lądowisku dla helikopterów, które nazywamy plażą – dodaje. Ludzie pracują przez dwa tygodnie po 12 godzin na dobę. Po dwóch tygodniach pracy mają dwa tygodnie wolnego. Oznacza to, że na platformie przebywa zawsze połowa załogi. Wymiany odbywają się co tydzień, zmienia się wtedy jedna czwarta składu. Taki system zapewnia lepszą ciągłość pracy i komunikacji między pracownikami.

W końcu pogoda pozwala na transport. Znowu kombinezon ratunkowy. Wchodzę do otwartego kosza wraz z kilkoma inżynierami. Trzymamy się sztywnych lin, dźwig podnosi chybotliwy kosz i przenosi nas z platformy na statek. Jedynym zabezpieczeniem jest chwyt własnych dłoni. Mimo że to na całym świecie standardowa i najszybsza droga dostania się z platformy na statek, nie jest to operacja dla ludzi o słabych nerwach. Czekają nas teraz dwie godziny rejsu statkiem Kambr na Betę. Pracownicy nazywają ironicznie Kambr Rzygaczem. Szybko dociera do mnie dlaczego. Wysoka konstrukcja niewielkiego statku powoduje, że kiwa na nim niemiłosiernie. Od razu zaczynam odczuwać chorobę morską. Założyłem się z jednym z pracowników o piwo, że nie spędzę tego rejsu przewieszony przez burtę. Po dwóch godzinach wygrywam piwo, ale ledwo żyję. Dobrze, że fale miały tylko półtora metra wysokości. Tego samego wieczoru w świetle reflektorów obserwuję inny statek, Afrodytę bujającą się na wszystkie strony na wysokiej fali. Będzie przez całą noc płynąć z wymienianą załogą Bety do Gdańska, a ja cieszę się, że nie będzie mnie na jej pokładzie.

Od 2014 r. na platformach pracują również kobiety. Podobno ich obecność łagodzi obyczaje. – Jest taki przesąd wśród starych wiertaczy, że nie można wpuścić kobiety do szybu, na wiertnię, bo to przynosi pecha. Ale świat idzie do przodu i trudno się przejmować przesądami – mówi wiertacz Artur Witkoś. – Po dwóch tygodniach ciężkiej, stresującej pracy zdarzały się kiedyś ostre kłótnie. Sami mężczyźni zamknięci na niewielkiej sztucznej wyspie wybuchali gniewem. Dziś to należy do rzadkości. Wystarczy obecność kobiet na platformie i panowie bardziej się hamują – mówi inżynier Perliński. – Mimo iż dochodzi do napięć, poza pracą zasadą jest jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Gdziekolwiek jestem, bardzo mogę na nich liczyć. Pracowałem też w innych miejscach, ale nigdzie tego nie było. – Nagrodą i rekompensatą za ciężkie początkowo nocne wachty są cudowne, codziennie inne wschody słońca. Można się na nie gapić bez końca. Uwielbiam też oglądać potężne fale podczas sztormu ze stabilnej platformy, która się nie buja. Niedawno widziałam też trąbę wodną – naprawdę niesamowity widok. Dla takich chwil warto być w takim osamotnieniu – przekonuje radiooperatorka Karolina Celejewska.

Po pobycie na dwóch platformach wracam na ląd statkiem Bazalt. Na szczęście pogoda mi sprzyja i morze jest prawie gładkie.

Od dawna marzę o świecie napędzanym czystą energią ze Słońca, której na Ziemi mamy pod dostatkiem. Byłbym jednak hipokrytą, gdybym nie doceniał trudu i odwagi górników morskich. Moje auto jeździ na ropę, na drugi koniec świata latam samolotami, jedzenia, które zjadam, nie da się wytworzyć i przetransportować bez ropy. Aby ograniczyć i tak już katastrofalne zmiany klimatu, które spowodowaliśmy, musimy całkowicie odejść od paliw kopalnych. Tej przemiany nie da się jednak dokonać z dnia na dzień. Aby świat mógł funkcjonować, ropa wciąż jest konieczna. Oby jak najkrócej.

Reklama

Tekst i zdjęcia: Mikołaj Nowacki

Reklama
Reklama
Reklama