O czym myślała Jadwiga Macowa, patrząc, jak kat ścina głowę jej córki? Co czuła potem, widząc jak płomienie stosu trawią zwłoki dziewczyny? Może nie czuła już nic – skatowana, udręczona torturami, nieświadoma, co się wokół niej dzieje? A może z przerażeniem zastanawiała się, jak zniesie ból, gdy ogień dosięgnie najpierw jej nóg, a potem zacznie ogarniać resztę ciała? I czy wybaczyła swojemu dziecku, że z taką łatwością oskarżyło ją o namawianie do zbrodni?

Reklama

13 sierpnia 1688 r. do sądu wójtowskiego w Wiśniczu przybyli Wojciech Mach i Zofia Skrzynecka, mieszkańcy Łapczycy, złożyć doniesienie na Jadwigę Macową i jej córkę. Oskarżali je o czary i rzucanie uroków. Mach był świadkiem, jak Macowa wlazła na chałupę i na niej siedziała. Podsądna nie potrafiła przekonująco wyjaśnić, dlaczego to robiła. Choć zapewniała o swojej niewinności, nikt nie wierzył, że z chorobą bydła nie miała nic wspólnego. Naznaczona na męki mistrzowi w końcu przyznała, że siedziała na dachu dlatego, żeby powódź beła. Kat widać znał się na swoim fachu, skoro Macowa opisała nawet, jak wzięła wody konewkę i kropieła po kalenicy i po ziemi, mówiąc diable, czarcie biorę cię na pomoc. Dopomóż że mi, żeby beła powódź, a na naszy sucha. To wystarczyło, by kobietom udowodniono winę. Dziewczyna, która dobrowolnie przyznała, że ją matka zepsowała i wodzieła po granicach z drugiemi…, została ścięta, a potem spalona. Macowa musiała przyglądać się jej egzekucji, a potem sama żywcem spłonęła na stosie.

Procesy o czary rozpowszechniły się w Polsce w XVI w. Od tamtego czasu przez kraj przetoczyło się kilka fal nagonek na czarownice i czarowników: W XVII stuleciu związane były z kontrreformacją. Doktor Małgorzata Pilaszek w swej pracy Procesy czarownic w Polsce w XVI––XVIII w. Nowe aspekty wskazuje, że kluczem do poznania mechanizmów polowania na czarownice jest zrozumienie mentalności dawnego społeczeństwa. Otóż z jednej strony potęgi piekielne były w mniemaniu ówczesnych nader realnym niebezpieczeństwem, a z drugiej niemal każdy parał się małą magią, aby zabezpieczyć się przed różnymi nieszczęściami. Na początku z reguły była plotka. Czarownicą lub czarownikiem mógł zostać każdy. Osoba posądzana o szkodzenie za pomocą czarów mogła być młoda lub stara, biedna albo bogata, mogła zachowywać się w sposób społecznie akceptowany lub wyróżniać się na tle lokalnej obyczajowości. W 80–90 proc. przypadków posądzenia o czary dotyczyło kobiet, które uważano za „naczynia pełne demonów”. Znachorki, zielarki, mądre i doświadczone wiejskie baby, do których przez wieki chodzono po poradę w chwilach rozterki, bardzo łatwo było obwinić o wszelkie nieszczęścia i klęski, które dotykały ludzi.

Diabeł zwykle był „mężczyzną”, a czarownice oddawały mu się seksualnie. Wierzono, że uwiedzione przez czarta kobiety zdolne były do największych zbrodni. W Nowem na Warmii zachowała się, znajdująca się dziś w Archiwum Państwowym w Bydgoszczy, księga zawierająca XVII-wieczne protokoły spraw sądu ławniczego przeciwko osobom szkodzącym czarami. Opisano w nich m.in. proces Elzy Kucharczykowej alias Zarębiny. Stanęła ona przed sądem oskarżona przez mieszczanina Jana Kolberka, który twierdził, że doświadczył szkód w następstwie czarów rzuconych przez tę kobietę i jej pomocnika diabła. Ponieważ oskarżona nie przyznała się do winy, została poddana próbie wody – związano ją i wrzucono do Wisły. Kilka warstw spódnic utrzymywało Kucharczykową na powierzchni. Nie poszła na dno, więc uznano, że pomagał jej diabeł. Wzięto wtedy nieszczęsną na tortury. Najpierw jednak trzeba ją było przygotować.

Kiedy miano czarownice i czarowników próbować torturami, kaci, zabobonnicy i guślarze wielcy, golili im najprzód włosy wszędzie, gdziekolwiek te ozdoby i zasłony ludziom natura dała, powiadając, iż w włosy diabeł się kryje i nie dopuszcza czarownicy lub czarownikowi wyznania i że ukryty w włosach za niego lub za nią cierpi, biorąc za przyczynę takowego mniemania owo ciche i spokojne tortur wytrzymowanie, wyżej wyrażone, z mdłości i upadku z gruntu na siłach pochodzące, nie z łaski diabła, któremu się jako zdrajcy i nieprzyjacielowi ani śniło cierpieć za człowieka. (Jędrzej Kitowicz, Opis obyczajów za panowania Augusta III).

Kucharczykowa szybko przyznała się do zażyłości z diabłem o imieniu Kasper, do bywania na Łysej Górze, a także czynów, których nawet jej nie zarzucano. Wskazała też inne kobiety parające się czarami. Na stosie odwołała zeznania. Jej ostatnie słowa brzmiały: Widzę, że na tamten świat idę, nikogo na sumienie ani duszę biorę. Był to prawdziwie szlachetny i wiele znaczący gest, bo Kucharczykowa uratowała w ten sposób przed stosem kolejne osoby. Bliskość płomieni nie zawsze skłaniała jednak do odwoływania oszczerczych oskarżeń, zwłaszcza że skazani na tak potworną śmierć czasem mieli prawo żywić do sąsiadów urazę. Stojąc na podpalonym stosie w Szczercowie, na pytanie księdza, czy przez wzgląd na Pana Boga Ukrzyżowanego odpuszcza ludziom grzechy, skazana Jagnieszka odparła: Jebał ich pies.

Słowa hexerey, uprawianie czarów, pobrzmiewające jak uwertura do podpalania stosów, po raz pierwszy użyto w sądowym dokumencie przy okazji procesu w Lucernie w 1419 r., grubo ponad pół wieku przed wydaniem przez papieża Innocentego VIII „bulli przeciwko czarownicom”: Summi desiderantes affectibus (1484). Trzy lata później dominikanin Heinrich Kramer opublikował wspartą autorytetem inkwizytora Nadrenii Jacoba Sprengera książkę Młot na czarownice (Malleus Maleficarum), potępioną zresztą przez papieża Aleksandra VI. Dzieło przekonywało o realności zagrożenia wyczynami osób pozostających w zmowie z szatanem i pomagało je rozpoznać. Jeśli np. ktoś kręci przy drodze postronki z piasku, należy się spodziewać, że nie robi tego ku chwale Bożej, a wręcz przeciwnie. Młot na czarownice, napisany z maniackim zacięciem, do 1520 r. doczekał się aż 14 europejskich wydań, a sam Kramer jako inkwizytor przyczynił się do skazania na śmierć ok. 200 kobiet posądzonych o czary. Natrafiał przy tym niekiedy na opór władz świeckich i kościelnych, choćby biskupa Innsbrucku, który odmówił mu poparcia.

Młot… został przetłumaczony na język polski późno – przez Stanisława Ząbkowica – i wydany w 1614 r. Nie od razu też spotkał się z zainteresowaniem, jakiego spodziewał się tłumacz, który w przedmowie pisał: Rozumiałem być za rzecz potrzebną i pożyteczną opisać zwierzchowny postępek i sposoby, których zażywają czarownice w odprawowaniu swej bezbożności... mając nadzieję, że za tą pracą moją ludziom się oczy na te zbrodnie otworzą i urzędy do odprawowania powinności swojej się pobudzą. Procesy o czary rozpowszechniły się w Polsce dopiero w XVI w., ale ich geneza sięga 1424 r., to jest momentu wydania edyktu wieluńskiego przeciw husytom. Herezję utożsamiono wówczas z czarostwem, które w związku z tym stało się ciężkim przestępstwem. Na fali toczącego się w Polsce sporu o jurysdykcję kościelną między szlachtą a Kościołem procesy te w 1552 r. przeszły pod jurysdykcję świecką i były rozpatrywane głównie przez sądy miejskie. Orzekały one w ponad 80 proc. spraw o czary.

W trakcie procesu i przy orzekaniu w sprawach o czarostwo kierowano się przede wszystkim prawem zwyczajowym, a ono opierało się na wzorach zachodnich. Tortury stosowano wobec osób oskarżonych o wszystkie przestępstwa ciężkie, z wyjątkiem dzieci, osób powyżej 60 lat, ciężarnych i upośledzonych umysłowo. Sytuację zmieniło wydanie w 1532 r. tzw. Caroliny (Constitutio Criminalis Carolina): kodeksu karnego Rzeszy Niemieckiej ustanowionego przez cesarza Karola V. Zgodnie z nim proces inkwizycyjny, w myśl znaczenia słowa inquisitio, oparto na „badaniu i dochodzeniu”. Był to proces tajny i pisemny, w którym sędzia pełnił jednocześnie rolę oskarżyciela, obrońcy i wydającego wyrok. Pozycja oskarżonego sprowadzała się do bycia przedmiotem badań. Sędziowie mieli obowiązek „baczyć na złą sławę”. Ciągnąca się za oskarżonymi opinia parających się czarami znacznie zmniejszała ich szanse na uniewinnienie. W celu uzyskania królowej dowodów, czyli przyznania się do winy, prawo dopuszczało stosowanie tortur, zwanych też „mękami”. A śmierć po takowym procesie równie była przerażająca: W roku 1526 straszne męki zadawano dwiema białogłowom (piekarce z Krakowa i Kliszewskiej ziemiance), jakoby ony Janusza Xiąże Mazowieckie zgładziły ze świata: wkopali słup pod Warszawą y dwa łańcuchy przy nim, którymi je opak za ręce nago przywiązali, y drew koło nich stosami nakładłszy zapalili: piekły się przez cztery godziny, biegając około słupa, a gdy się z sobą zeszły, kąsały ciało na sobie wzajemnie, aż upieczone pomarły”. (Marian Wawrzeniecki, Krwawe widma. Ciekawe procesy, tortury i osobliwe egzekucje, Warszawa 1909).

O faktycznej wierze sędziów w praktyki diabelskie świadczy sposób, w jaki przesłuchiwali oskarżonych. Osobę posądzaną o czary sadzano tyłem do składu sędziowskiego, z zawiązanymi oczami, by nie mogła rzucić uroku spojrzeniem. Jak widać, u podstaw prześladowań leżał strach wynikający z ciemnoty denuncjatorów z jednej strony, a rozsądzających o ich racjach z drugiej. Postępowanie sądowe o maleficium (czary) dotyczyło odbierania mleka, uśmiercania zwierząt urokiem, sprowadzania chorób i kalectwa, niszczenia plonów za pomocą deszczu lub gradobicia, zabijania dzieci, bezczeszczenia zwłok. W czarach upatrywano przyczyny większości niedomagań i nieszczęć, na co wskazuje XVII--wieczny zapisek polskiego pamiętnikarza: Ledwom nie umarł, czy z przepicia, czy z uroków.

Historycy próbują dziś oszacować liczbę osób osądzonych i straconych w trakcie „polowań na czarownice”, które dla poszczególnych obszarów Europy znacznie różnią się co do czasu występowania. W przypadku Starej Rzeszy przyjmuje się, że na skutek wyroków skazujących w procesach o czary zginęło 25 tys. osób, to jest niemal połowa czarownic straconych w Europie, których liczbę szacuje się na 60 tys.

W XVII-wiecznym meklemburskim Glasewitz Annę Polchow od dawna obwiniano o wszelkie nieszczęścia, jakie dotknęły wieś. Wszyscy wiedzieli, że jest winna śmierci co najmniej dwóch osób, a na inne dwie sprowadziła choroby. Do tego ma na sumieniu 42 konie, dwa źrebaki, wołu, siedem świniaków, krowę i cztery cielaki. Mimo to prawnicy z Rostocku nie dawali wiary oskarżeniom, bo nie było świadków jej magicznych praktyk. Jednak pewnego lutowego poranka 1623 r. Chim Stolte, stojąc na miedzy dzielącej go od sąsiedniego gospodarstwa, zauważył we mgle jakąś postać, która wylewała zawartość garnka na jego ziemię. Z pewnością z jakimś diabelskim zamiarem. Stolte rzucił się w pogoń za kobietą, ale ta zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Mieszkańcy wsi po śladach stóp od razu dotarli do domu Anny Polchow. Wreszcie mieli dowód! Wiedźmę należało spalić.

Procesy o czary stały się środkiem załatwiania sporów i czerpania zysków. Zdawał sobie z tego sprawę jezuita Friedrich Spee von Langenfeld, przeciwnik prześladowania czarownic, który w 1631 r. napisał Cautio criminalis (Ostrożność w procesach karnych, rozprawę formułującą zasadę in dubio pro reo – wątpliwości należy rozstrzygać na korzyść oskarżonego). Zaangażowany osobiście w walkę z absurdem więzienia, torturowania i skazywania na śmierć z powodu plotek, pomówień i wymysłów, jezuita prawdopodobnie nigdy nie dowiedział się, że ofiarą nagonki na czarownice padła jego ciotka Anna Spee, mieszkanka Bruchhausen w Nadrenii. W 1631 r. została stracona za udział w sabacie czarownic, do którego przyznała się po torturach – nakłuwaniu „diabelskich” znamion.

Jak wytłumaczyć masowe uczestnictwo gapiów w publicznych egzekucjach? Zachowane opisy drastycznych sytuacji wskazują na obojętność tłumu. Dr Małgorzata Pilaszak w pracy o procesach czarownic w Polsce przytacza przypadek egzekucji przez ćwiartowanie na rynku w Krakowie w 1564 r., podczas której kat i gapie pozwalali sobie na żarty dotyczące anatomii straceńca. Z płonącymi stosami można się oswoić, a w pewnych okolicznościach nawet traktować je jako rozrywkę niewywołującą współczucia. – Uczestnictwo w egzekucjach stało się społeczną normą. Obserwowanie unicestwienia zła, dla ówczesnych ludzi realnego, mogło przynosić ulgę przez zmniejszanie poziomu lęku – mówi psychiatra Monika Gajdzik.

Jak to możliwe, że w Europie tak wielu chrześcijan, wierzących przecież we wszechmoc Boga, uległo lękowi przed czarami, co doprowadziło przed sąd około 110 tys. ludzi? Wiara w czary zakorzeniła się w znacznej części chrześcijańskiej Europy m.in. na skutek nieodrzucenia do końca mentalności politeistycznej, co dobrze ilustruje powiedzenie „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”. Zabobony, w tym zajmowanie się czarami, wzmogły się w XIV w., pod wpływem nawracających epidemii dżumy, która uśmierciła czwartą część ówczesnej populacji Europy. Uaktywniły się wówczas praktyki czarowskie i ożyły pogańskie lęki.

Jacek Salij, kierownik Katedry Teologii Dogmatycznej na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, zwraca uwagę, że w Kościele zdawano sobie sprawę z pogańskich pozostałości na schrystianizowanych terenach. Świadczą o tym wskazówki dla duszpasterzy zawarte w spisanym ok. 1140 r. Dekrecie Gracjana, pierwszym zaakceptowanym przez Kościół zbiorze prawa kanonicznego autorstwa bolońskiego mnicha z zakonu kamedułów. W trosce o wielkie mnóstwo ludzi oszukanych (...), wierzących, że jest to prawda i w ten sposób odchodzących od prawdziwej wiary, dekret wzywa kapłanów, by z całą mocą głosili po kościołach ludowi Bożemu, że jest to fałsz. Niestety, w praktyce tłumieniu lęku przed czarami towarzyszyło jego podsycanie i ono właśnie zyskało z czasem przewagę i zebrało żniwo.

W Polsce stosunek do posądzeń o czary nie zmieniał się na bardziej krytyczny w szybkim tempie. Dopiero około 1725 r. liczba procesów czarownic spadła o połowę w porównaniu z początkiem XVIII w. Ustalenie rzeczywistej skali polowań na czarownice na terenie dzisiejszego państwa polskiego jest trudne ze względu na zniszczenie większości materiałów źródłowych, jednak należy ją poważnie oddemonizować. Z całą pewnością w dawnej Rzeczypospolitej nie spłonęło 20 tys. czarownic, jak podają szeroko cytowane Procesy czarownic w Polsce w XVII i XVIII w. Bohdana Baranowskiego z 1952 r. Oszałamiające liczby podane przez Baranowskiego – 10 tys. skazanych i od 5 do 10 tys. ofiar samosądów– zostały oszacowane na podstawie liczby miast i miasteczek dawnej Rzeczypospolitej. Wybitny historyk, prof. Janusz Tazbir w artykule Liczenie wiedźm (Polityka, nr. 37/2001) stwierdza, że Bohdan Baranowski po wycofaniu się ze swoich wcześniejszych szacunków pisał już jedynie o kilku tysiącach wiedźm spalonych w Rzeczypospolitej. Wyniki nowych badań wskazują, że Polska nie była państwem przodującym w nagonce na czarownice. Odnotowano ok. 770 świeckich procesów o czary w Koronie z okresu od XVI do XVIII w. Oskarżono w nich 1 121 osób, z których blisko połowę skazano na śmierć.

Fala polowań na czarownice opadała w miarę modernizacji ustroju państwowego, w tym zwiększania uprawnień władz centralnych. Jednak nawet idee oświeceniowe nie zmieniły mentalności ludzi doszukujących się przyczyny zła w aktywności wiedźm. W Niemczech dochodziło do egzekucji rzekomych czarownic jeszcze po 1770 r. Natomiast już w 1782 r., gdy w Szwajcarii, w protestanckim kantonie Glarus ścięto mieczem Annę Goldi, dziewkę służebną posądzoną o wprowadzenie czarami szpilek do żołądka córki swojego pana, niemiecka opinia publiczna potępiła proces i skazanie dziewczyny. W Getyndze miejscowa prasa wypadki w Glarus nazwała mordem sądowym.

Ostatnim skazującym wyrokiem za czary, jaki wykonano na dzisiejszych ziemiach polskich, była egzekucja matki czworga dzieci, Barbary Zdunk, na podstawie wyroku sądu pruskiego w Reszlu na Warmii z 1811 r. Mimo że akta tej sprawy trafiły z Reszla do ministra sprawiedliwości w Berlinie, wyrok utrzymano w mocy. Barbara Zdunk spłonęła na stosie. Współczesnemu człowiekowi wiara w czary może się wydawać niepojęta. Ale ślad takiego widzenia świata istnieje w każdym z nas. Bo czyż na pewno obojętnie przejdziemy obok czarnego kota?

Ewa Jabłońska

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama