W Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej nastała ciepła wiosna. Nad świeżo obsianymi zbożem polami śpiewały skowronki, a pobocza wiejskich dróg rozkwitły niebieskimi niezapominajkami. Białe sukienki dziewczynek przygotowujących się do pierwszej komunii rozjaśniały uliczki miast i miasteczek, a uwaga młodych mężczyzn skierowana była ku wyścigom rowerowym – rozpoczynały się międzynarodowe zawody kolarskie znane pod nazwą Wyścigu Pokoju.
Spośród 33 mln Polaków 15 spędzi najbliższych 16 dni przed telewizorami, obserwując wyścig na trasie Warszawa–Berlin–Praga, w którym wezmą udział zawodnicy z 17 państw. – Wyścig ma symbolizować porozumienie międzynarodowe – wyjaśnia mój tłumacz. – Najważniejsze jednak, żeby wygrał Polak! Wie pan, że w Polsce produkuje się najlepsze rowery?
Nie wiedziałem o tym, ostrzegano mnie jednak przed polską skłonnością do przesady tak w słowach, jak i czynach. W Warszawie kilku mieszkańców w rozmowach ze mną wprost się do tego przyznało. – Niech pan spojrzy na modę – zwróciła moją uwagę szykowna redaktorka. – Gdzie jeszcze dziewczyny noszą tak ogromne okulary słoneczne i nakładają tyle makijażu?
– Albo jedzenie – dorzucił student Uniwersytetu Warszawskiego. – W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia około 10.00 rano na stole czekają karp, pasztet, polędwica, kiełbaski, barszcz, marynowane buraczki, ogórki i cebulka. A to dopiero śniadanie. Po południu pojawia się obiad – tyle samo potraw. A o 18.00 kolacja. To się powtarza następnego dnia. Proszę sobie wyobrazić, że przez święta 40 razy wzywano pogotowie do płukania żołądka.
Kolejne dwa dni radosnej przesady to Wielkanoc. Nie można też zapominać o imieninach.
– Albo podejście do samochodów – wtrąca inżynier. – Samochód jest towarem tak luksusowym, że traktuje się go jak najważniejszego członka rodziny. Polak każdej niedzieli myśli tylko o pucowaniu swojego pojazdu. Potrafi przyjechać na brzeg Wisły i myć go bez końca, a dzieci i żona dostają w tym czasie szału. Gdy skończy, jest tak zmęczony albo jest już tak późno, że wracają prosto do domu.
Nie wszystko jednak z tego, co może usłyszeć zaskoczony obcokrajowiec, jest przesadzone. Byłem na przykład przekonany, że Polska leży na wschodzie Europy. Wcale nie, mówią Polacy. Jesteśmy w samym sercu kontynentu. Sprawdźmy. Wystarczy narysować linię sięgającą od najdalej wysuniętego na wschód kawałka Europy w środkowym Uralu po Lizbonę, mieszczącą się na zachodnim krańcu; kolejna linia powinna prowadzić od północnych regionów Norwegii aż do południowych brzegów Grecji. Obie przetną się w pobliżu Warszawy.
Trzeba także zwrócić uwagę na zróżnicowanie geograficzne całego kraju. To prawda, że 90 proc. powierzchni stanowią monotonne równiny z nielicznymi pagórkami. Jednak na północy błyszczą dziesiątki mazurskich jezior i znaleźć można setki kilometrów plaż obmywanych wodami Bałtyku. Na południu górskie szczyty Tatr, równie stromych i malowniczych jak Alpy. A na północnym wschodzie rozciąga się dziewicza Puszcza Białowieska, obecnie park narodowy.



Wędrówkę rozpocząłem od niedzielnego spaceru po słonecznej Warszawie. W Parku Łazienkowskim, na scenie pod pomnikiem Szopena, młoda pianistka grała mazurki i polonezy wielkiego kompozytora. Setki ludzi siedziały w milczeniu na kamiennych ławkach i z zachwytem wsłuchiwały się w te dzieła.
W kolejnej enklawie zieleni, u stóp 230-metrowego Pałacu Kultury i Nauki, tysiące ludzi zgromadziło się na corocznych targach książki: 57 wydawców, od Ministerstwa Obrony Narodowej po Społeczny Komitet Walki z Alkoholizmem, sprzedawało książki na 90 stoiskach, a niestrudzeni autorzy rozdawali autografy.
Miałem już teraz pewne przeczucie na temat tego, co chodziło Polakom po głowach i dlaczego ta wiosna była tak nadzwyczajna. Używali określenia „przemiany”, co oznaczało przełomowe zmiany w kierownictwie i polityce Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – czyli partii komunistycznej. A jako że Polska jest państwem komunistycznym, zainteresowanie tymi zmianami wcale nie było przesadzone.
– Przyjechał pan tu w ciekawych czasach – zapewnił mnie pewien wysoki urzędnik. – Takich nadziei Polska nie miała od zakończenia wojny.
Co się tak właściwie stało? Jeden z niestrudzonych autorów zaprosił mnie na obiad i obiecał to pokrótce wytłumaczyć.
– Mieliśmy przewodniczącego partii o nazwisku Gomułka, którego z początku wszyscy bardzo lubili. Z upływem lat coraz bardziej tracił jednak popularność. Dlaczego tak się stało? Ponieważ prosił ludzi o wytężoną pracę, a Polacy odkryli, że ich standard życia pogarsza się, zamiast polepszać. Czuli się bezsilni i sfrustrowani. 12 grudnia 1970 r. rząd ogłosił nowe ceny: potaniały żyletki, telewizory i lodówki, ale ceny żywności poszły w górę! Mięso zdrożało o 17 proc., smalec o 33 proc. Podnieśli ceny jedzenia tuż przed Bożym Narodzeniem!
W Gdańsku zastrajkowali stoczniowcy. Zaczęli demonstrować przed partyjnymi komitetami.Protesty przerodziły się w zamieszki, komitety stanęły w ogniu, polała się krew. Kolejne strajki w Gdyni i Szczecinie i jeszcze więcej krwi. Gomułka i niektórzy członkowie Biura Politycznego chcieli wysłać kolejne oddziały wojska, ale reszta kierownictwa partii sprzeciwiła się temu, tłumacząc, że wtedy zginęłyby już dziesiątki ludzi. Frakcja umiarkowana zdobyła w końcu przewagę, a jeden z jej przywódców, Edward Gierek, były górnik ze Śląska, najbogatszego regionu kraju, został nowym szefem partii. To on nakazał armii odwrót, a potem spotkał się z robotnikami i obiecał poprawę sytuacji. Od tej chwili nie ma dnia bez ważnych wiadomości! Podwyżki płac! Przywrócenie poprzednich cen żywności i zamrożenie ich na dwa lata.
No i pojawił się nowy styl uprawiania polityki. Gomułka unikał ludzi – Gierek był wszędzie. Każdego dnia widziałem jego zdjęcia w gazetach – z młodzieżą partyjną, z robotnikami, z kobietami pracującymi w fabrykach.
– On wie, że Polska musi nabrać rozpędu – wytłumaczył mi zachodni dyplomata. – Niech pan spojrzy na rolnictwo. 83 proc. znajduje się w prywatnych rękach – 5 hektarów to średnia wielkość gospodarstwa, 50 hektarów to maksimum, które można posiadać. Rolnicy wciąż muszą dostarczać obowiązkowe kontyngenty mięsa, mleka lub zboża. Gierek obiecał ich zniesienie. W ciągu jednej nocy przyszłość polskich rolników zaczęła wyglądać o wiele lepiej.
Jedno było pewne: nigdy wcześniej w żadnym kraju komunistycznym fala wielkich, nierewolucyjnych demonstracji nie doprowadziła do tak głębokich przemian politycznych jak w dzisiejszej Polsce. Nikt nie mógł jednak przewidzieć, jakie będą dalekosiężne skutki tych wydarzeń. Polska na przestrzeni 1 200 km graniczy ze Związkiem Radzieckim. Czy Rosjanie zdecydowaliby się na wysłanie czołgów, tak jak zrobili to w Czechosłowacji, gdy tamtejsza partia komunistyczna obrała inny kurs polityczny?
– Wszyscy się tego bali, i zwykli ludzie, i władze – mówi polski dziennikarz. – Jednak nowym przywódcom partii udało się przekonać Rosjan, że wciąż są lojalnymi komunistami. Rosjanie udzielili Polsce pożyczki i zwiększyli eksport ziarna, co pozwoli produkować więcej mięsa, a Gierkowi pomoże wywiązać się z obietnic.
Tylko czy będzie chciał ich dotrzymać?
– O to właśnie ludzie pytali na spotkaniach z nim. Jak zapobiec ponownemu pogorszeniu sytuacji? Odpowiedział, że to zależy od nich, że to oni kontrolują rządzących za pomocą oddolnych nacisków. Brzmi to nieźle, tylko jak to zrobić.
W tym tygodniu pojawił się kolejny z beztroskich i sceptycznych polskich dowcipów. Jaka jest różnica pomiędzy Gomułką a Gierkiem? Nie ma żadnej, tylko Gierek jeszcze nie wie, że my już o tym wiemy.


Pojechałem na południe, by wziąć udział w trwających dwa i pół dnia zabawach zwanych Juwenaliami, kiedy to studenci istniejącego od 608 lat uniwersytetu w szacownym Krakowie czekają na rozpoczęcie sesji egzaminacyjnej.
Po 15 minutach od opuszczenia centrum Warszawy znalazłem się na wsi. Przydrożne sady rozkwitły białym kwieciem, wokół rozciągały się zielone łąki, na których pasły się krowy. Po polach jeździły nieliczne traktory, większość orki wykonywano za pomocą pługów konnych, a zboże było wysiewane ręcznie.
Często zatrzymywały mnie postoje na przejazdach kolejowych, nie miało to jednak większego znaczenia. By zobaczyć w Waszyngtonie tak imponujące lokomotywy parowe, musiałbym odwiedzić muzeum Smithsonian Institute. Ludzie podchodzili bliżej, by przyjrzeć się oczekującym na podniesienie szlabanu samochodom. Ach! Ford capri! O, volvo! Moje auto zostało zignorowane; to tylko polski fiat, produkowany w pobliżu Warszawy. Po czterech godzinach jazdy znaleźliśmy się w centrum Krakowa, na Rynku Głównym, z XVI-wiecznymi Sukiennicami. Epicentrum szaleństwa. Piraci
i jaskiniowcy, Batman i Zorro, rudowłosa Kleopatra. Kościotrup w cylindrze kieruje ruchem w niewłaściwą stronę. Policja się nie wtrąca. Podczas Juwenaliów miasto należy do studentów.
Gwizdy! Trąbki! Dzwonki! Młodzi stają w kole i zaczynają śpiewać Dziekan najlepszym naszym przyjacielem jest! na melodię Glory, glory, hallelujah! Nagle zamiast dziekana pojawia się Mao. Potem Nixon. Aż wreszcie słychać: Władysław najlepszym naszym przyjacielem był! Kto? Władysław Gomułka.
Podczas wyborów najmilszej studentki w hali sportowej atmosfera staje się poważniejsza. Wszystkie kandydatki są piękne, uświadomiono mi jednak, że tym, co liczy się w eliminacjach najbardziej, jest dowcip. Naprawdę?
– Widzi pan Elę? Miała dwie minuty na wykonanie striptizu. Odpowiedziała, że skoro ma się zaprezentować nago, to będzie to nagość całkowita. Obnaży przed wszystkimi swoją duszę. Do końca opowiadała o sobie…

Wyruszam na wschód, spiesząc w stronę Łańcuta, by zdążyć na majowy festiwal muzyki kameralnej odbywający się w tamtejszym pałacu. Droga E-22 wije się przez porośniętą bujną zielenią krainę, prowadząc do Tarnowa, który słynie z tancerzy ludowych i fabryki nawozów. Z radia w samochodzie dobiega relacja z Wyścigu Pokoju, a mój tłumacz jest wściekły. Wczoraj zwyciężył Belg, dziś Niemiec. Co tam się dzieje? Czy ci sędziowie są ślepi?
Mijamy Rzeszów – stolicę województwa pełną warsztatów, biurowców i minispódniczek – cudem udało mi się nie wpaść na ciężarówkę wiozącą makulaturę i stare szmaty.
– Taka ciężarówka jeździ od jednej wsi do drugiej i skupuje zużyty papier – wyjaśnia mój tłumacz. – Musimy produkować papier, nie mamy jednak tyle drewna.
Następnego dnia pałac w Łańcucie wypełniają tłumy wycieczkowiczów z fabryk i szkół, harcerze, młodzi ludzie z gitarami i kalekie dzieci chodzące o kulach. Rozgadane kobiety pokazują sobie armatę i głowy jeleni, pociemniałe portrety i błyszczące meble w stylu Ludwika XVI należące niegdyś do polskiej arystokracji. Pałac został zbudowany przez Lubomirskiego, którego wnuk poślubił Czartoryską i zostawił miasto Potockiemu, którego wnuk poślubił Radziwiłłównę…
Jak mówi kustosz pałacu, w ostatnim roku pojawiło się tu 300 tys. odwiedzających. – Dzieci uczą się tu języka sztuki. Wszyscy mogą zobaczyć, jak potężni byli magnaci, mający tak olbrzymi wpływ na nasze dzieje.
Mnie uwiodła postać księżnej Izabelli Elżbiety z Czartoryskich Lubomirskiej, przedstawicielki XVIII-wiecznej magnaterii. Nie tylko dlatego, że była właścicielką 14 miasteczek i 365 wsi, posiadała port rzeczny, fabryki i browary – do tego pałace w Lwowie, Warszawie oraz w Wiedniu,
a także skrzydło w Palais Royal w Paryżu. Znała Woltera, Marię Antoninę, Goethego i Jeffersona. Nie była wysoka, pisał jeden ze współczesnych, miała jednak ogromny urok. Wspaniała reprezentantka epoki Oświecenia. – I niestrudzona skandalistka – dodaje kustosz. – Trudno jest odczuwać dumę z wszystkich magnatów. Wielu z nich nie zrobiło niczego dla ludu.
Ostatni z arystokratycznych właścicieli Łańcuta, Alfred Potocki, wyjechał do Austrii, kiedy do miasta pod koniec II wojny światowej wkroczyły radzieckie wojska. Zabrał ze sobą większość dzieł sztuki, a Niemcy zaoferowali mu specjalny pociąg, bo uważali, że im sprzyjał. Potocki był wyjątkiem, twierdzi kustosz, większość arystokratów walczyła w ruchu oporu. Część z nich wciąż mieszka w Polsce. Nadal żenią się między sobą.
Na rynku w Łańcucie wisi tablica z napisem: Socjalizm zmienił kierunek rozwoju świata.

W otaczających rynek sklepach można znaleźć to, co w każdym miasteczku zamieszkanym przez ponad 10 tys. ludzi. Trzy czwarte sklepów – spożywczych, odzieżowych, z narzędziami i sprzętem AGD – należy do MHD, przedsiębiorstwa państwowego, lub do PSS, krajowej spółdzielni. Właścicielem sklepu z butami jest spółdzielnia inwalidów. Jedna trzecia placówek znajduje się jednak w rękach prywatnych właścicieli, tak jak zakład fryzjerski i piekarnia.
G. Wasilewska ma sklep z kapeluszami, a Jan Paczka handluje farbami, klejem i mydłem własnej produkcji. Zapytałem ekspedientkę w sklepie MHD, czy sprzedaje lepszą kapustę niż prywatna konkurencja. Odpowiedziała, że nie, dokładnie taką samą. Zgodziła się z nią właścicielka sklepu prywatnego. – Mamy takie same ceny, ustalone przez rząd. Czasem uda mi się sprzedać coś taniej, bo sama hoduję część towaru. Rząd narzuca tylko ceny maksymalne.
W pasmanterii M. Jachowicy znalazłem plastikowy model forda T. Prywatne warsztaty, które produkujące tego rodzaju rzeczy z plastiku, paski do zegarków lub drobiazgi dla sklepów z narzędziami – mogą przynieść fortunę. Tak jak prywatna hodowla truskawek, kwiatów czy warzyw. Ci, którzy zarobili najwięcej, jeżdżą po kraju sportowymi samochodami.
Przed opuszczeniem Łańcuta zatrzymuję się na stacji benzynowej. Tu własność jest podzielona: stacja należy do państwa, które sprzedaje licencję prywatnemu odbiorcy; im więcej uda mu się sprzedać, tym więcej zarabia.
Prywatne przedsiębiorstwo nie może zatrudniać więcej niż 50 osób. Na 10 mln Polaków 0,5 mln pracuje w prywatnych firmach, nie licząc ponad 6 mln ludzi zatrudnionych w praktycznie całkowicie prywatnym sektorze rolniczym.
Gdy wyruszamy w stronę Bieszczad, w radiu słychać relację z finiszu Wyścigu Pokoju. Ostatecznym zwycięzcą został – SZURKOWSKI! Sprawiedliwości stało się zadość! Kolejny rekord padnie w nocy – mierzony w litrach wódki.
Z drogi widać, jak nowe murowane domy zaczynają z pagórkowatego krajobrazu wypierać tradycyjne drewniane chaty. Najlepiej zachowane egzemplarze, z dachami krytymi strzechą, otwartymi paleniskami oraz oddzielnymi i równie wielkimi, co część mieszkalna pomieszczeniami dla krów, przeniesiono do skansenu w Sanoku jako fragment wystawy poświęconej lokalnej architekturze. Mój zachwyt wzbudził dom należący do rodziny Dołżyckich. Postarałem się, by umówiono mnie z Tymoteuszem Dołżyckim, bo nigdy jeszcze nie spotkałem człowieka, którego miejsce urodzenia trafiło do muzeum.
Dołżycki jest wysokim, niebieskookim mężczyzną o siwych włosach, twarzy pokrytej zmarszczkami i twardej szczęce. Nosi czarną czapkę z daszkiem i każdym centymetrem ciała podkreśla swoją pozycję sołtysa – zwierzchnika wsi Komańcza. Sprawuje tę funkcję już od 25 lat. Co trzeba zrobić, by zostać sołtysem?
– Trzeba być najlepszym – odpowiada. Co trzy lata jest ponownie wybierany na to stanowisko. Jego dobytek składa się z 11 hektarów ziemi, dwóch krów i trzech cieląt, dwóch koni i czterech owiec. Uprawia ziemniaki i jęczmień. Jego syn właśnie został lekarzem.
W całym domu słychać pracujące piły, czuć intensywny zapach farby. – Dobudowujemy dwa pokoje na piętrze – mówi sołtys. – Dla turystów. Niektórzy miastowi uważają, że spanie na sianie jest romantyczne, inni jednak wolą wygody.
W maju świt nadchodzi wcześnie. Tuż po trzeciej rano niebo się rozjaśnia, po czwartej nad zamglonymi szczytami Bieszczad pojawia się płomienny brzask, a po chwili wyłania się słońce, otulając góry złocistoczerwonym blaskiem. Powietrze jest delikatne i świeże.


Z Ustrzyk Górnych, miejscowości na południowo-wschodnim krańcu Polski, wyruszyłem pieszo przez gęste lasy pełne buków i drzew iglastych; idąc wzdłuż wąskich strumieni, dotarłem do łąk, na których trawy falowały na wietrze. Wspinając się 200 m w górę smaganej wiatrem przełęczy, wdrapałem się na szczyt Połoniny Caryńskiej, skąd rozciągał się widok na cały majestat Bieszczad. Aż po horyzont żadnych wytworów ludzkich rąk: tylko zieleń gór oraz dolin. O 5 km na wschód znajdowała się granica Związku Radzieckiego, a 8 km na południowy zachód zaczynała się Czechosłowacja. Stąd jednak nie było widać żadnych granic.
Być może spędziłem tam zbyt wiele czasu. Albo spowodował to porywisty wiatr. Dotarło do mnie, jak bardzo ta zielona Polska, tak czarująca i promieniejąca życiem, dotknięta jest pamięcią nieopisanej grozy. Tysiące tablic i pomników na ulicach, w lasach i obozach koncentracyjnych upamiętniają miejsca tortur i egzekucji. Tu zostało powieszonych 50 osób, tu 3 tys. spłonęły żywcem; tam 80 tys. zadręczono i skazano na śmierć głodową, a tutaj 800 tys. trafiło do komór gazowych. Pomniki nie oskarżają Niemców, cała wina spada na hitlerowców.
Młodsze pokolenie wciąż ma przed oczyma wizerunek hitlerowców ciągle obecny w sztukach, książkach, filmach i programach telewizyjnych. Gdy byłem w Warszawie, dyrektor PTTK, państwowej organizacji turystycznej, tłumaczył mi, że młodzież jest zachęcana do odwiedzania miejsc związanych z martyrologią. Za każdą wizytę dzieci otrzymywały specjalne odznaki.
Jaki jest cel nieustającego przypominania o tym koszmarze? – Ponieważ nie chcemy, by się powtórzył. Nigdy więcej!
Na tę myśl natknąłem się jeszcze wiele razy w czasie mojej podróży. Wyraża ona głębokie pragnienie tkwiące we wszystkich Polakach. Pojawia się bezwiednie, nawet w tak dziwnych okolicznościach, jak wizyta w zakładach zaopatrujących połowę Warszawy w produkty mięsne i produkujących 21 rodzajów kiełbasy.
Ubrany w biały fartuch śledziłem proces powstawania najbardziej ekskluzywnego produktu zakładów – kiełbasy krakowskiej, wędzonej nad dębowym dymem. Skosztowałem smakołyku, dowiedziałem się jednak, że zakłady muszą zrezygnować z pięciogodzinnego wędzenia.
– Używamy syntetycznych aromatów, aby nadać kiełbasie ten posmak – tłumaczył dyrektor. – Musimy to zrobić, żeby zwiększyć produkcję.
Czy jednak kiełbasa pozostanie tak dobra jak przedtem? Dyrektor gwizdnął cicho przez zaciśnięte zęby: – Cóż, wszyscy wiemy, że postęp ma swoje wady. Wie pan, że więcej Amerykanów zginęło w wypadkach samochodowych niż na wojnie? – I nagle dodaje: – Zawsze to lepiej zginąć w samochodzie niż na wojnie. Nigdy więcej!

Równie głębokie uczucia, choć bardziej skomplikowane, łączą Polaków z Rosjanami – nieprzyjacielem z przeszłości, a dzisiejszym sojusznikiem, którego oficjalne krytykowanie jest zabronione bez względu na okoliczności. Każdy Polak wie, że jedynie dzięki wytrwałej walce i dużej dozie szczęścia udało się uniknąć podbicia kraju przez Sowietów tuż po zakończeniu I wojny światowej. A w 1939 r., 16 dni po wkroczeniu na teren Polski armii hitlerowskiej, od wschodu wtargnęły wojska Stalina. Udało im się zająć większą część kraju i wysłać tysiące mieszkańców do obozów na Syberii. Trwało to aż do momentu, gdy Hitler wypowiedział wojnę ZSRR. Po wojnie Stalinowi przypadł w udziale olbrzymi kawał ziemi będący wcześniej częścią wschodniej Polski, w tym Wilnoi Lwów. Polacy otrzymali ziemie, które wcześniej stanowiły wschodni kraniec Niemiec. Granica kraju przesunęła się o 200 km na zachód, a Polska wróciła na terytoria, które były w jej władaniu, gdy przed tysiącem lat powstało tu pierwsze królestwo. Pamięć o straconych ziemiach jest jednak żywa, a nocą w prywatnych mieszkaniach można usłyszeć Polaków śpiewających piosenki o Lwowie. Uśmiechają się, ale
w ich oczach błyszczą łzy. Choć nawet oni nie podważają ważności sojuszu z ZSRR. – Nikt inny nie pomógłby nam pokonać Niemców – mówią.

W drodze na północ ku Bałtykowi rozkoszowałem się wiosną na Mazurach: łąki pełne kwitnących niebiesko łopianów, ospałe sroki, zamki z czerwonej cegły zbudowane przez Krzyżaków. Na brzegu Zatoki Wiślanej pomiędzy murami katedry we Fromborku powstaje muzeum, które ma zostać otwarte w 1973 r. – w 500. rocznicę urodzin Mikołaja Kopernika – Polaka, który zrewolucjonizował astronomię.
W niedalekiej odległości od portu i stoczni w Gdańsku słychać huk dział, a po wodach Bałtyku mkną kutry rakietowe – manewry Marynarki odbywają się dokładnie w tym samym miejscu, w którym średniowieczni polscy wojowie składali przysięgę. W 1308 r. Krzyżacy zdobyli Gdańsk i zmienili nazwę miasta na Danzig, jednak w roku 1466 teren ten wrócił w ręce polskich władców. Wizerunki królów widniały na dukatach wybijanych w złotej epoce miasta, kiedy to w skład Polski wchodziła Ukraina, kraj był spichlerzem Europy, a sam Gdańsk stał się ważnym portem. Po rozbiorze Polski w 1793 r. Gdańsk przeszedł w ręce Prusaków i znów stał się Danzigiem. Perły renesansowej i barokowej architektury spłonęły w ogniu II wojny światowej. Po jej zakończeniu zostały odrestaurowane.
Równie wielkie wrażenie co zabytki robi spółdzielczy blok mieszkalny, w którym zamieszka 12 tysięcy rodzin. Szeroki na 760 m budynek jest już prawie ukończony. Zauważam niewielkie trawniki oznaczone tabliczkami: Niedźwiadki, Żubry. Wyjaśniono mi, że każda tabliczka oznacza grupę dzieci opiekującą się trawnikiem. Dzięki temu uczą się odpowiedzialności społecznej. Jeśli budynek jest utrzymywany w porządku, a mieszkańcy nie spóźniają się z płaceniem przez cały rok, czynsze spadają. Jeśli nie – opłaty za mieszkanie rosną.
Na wyciągnięcie ręki miałem piękne bałtyckie plaże. Sopot, Hel, Łeba, gdzie wiatr i piasek tworzyły wydmy sięgające nawet 45 m wysokości. Zamiana tych terenów w park narodowy pozwoliła uchronić je przed rozdeptaniem przez 150 tys. turystów, którzy przybywają tu co roku. Mogą się poruszać tylko po wyznaczonych ścieżkach.


Szczecin wybudowany u ujścia Odry rozbrzmiewa buczeniem syren dziesiątków frachtowców pływających pod różnymi banderami. Zazwyczaj wiozą polski węgiel do Danii, Francji czy Włoch. Ze Szwecji, Brazylii i Związku Radzieckiego przypływa ruda żelaza. Ziarno również. Trwa właśnie rozładunek mąki z mieszczącego 50 tys. ton silosu na pokładzie Komilesa, który przypłynął z Leningradu.
W szczecińskich stoczniach powstają statki towarowe i trawlery dla Anglii, Indii i Kuwejtu. – Płacą w twardej walucie – usłyszałem wyjaśnienie. – I to gotówką. Ten właśnie towar Polska najbardziej pragnie importować.
Pomiędzy strzelistymi masztami portu, pośród stad czarnogłowych mew wypatrzyłem żołnierzy uzbrojonych w karabiny maszynowe. Czujnie strzegli, aby żaden Polak bez paszportu nie dostał się na pokład obcego statku. Ruszyłem na południe w ślad za barkami do przewozu rudy płynącymi po Odrze, stanowiącej granicę z Niemiecką Republiką Demokratyczną.
W pobliżu Ognicy zszedłem z łodzi i usiadłem w trawie, ciesząc oczy sielankowym widokiem: rzeka, łagodne zielone wzgórza, drzewa o szerokich koronach, pasąca się na horyzoncie krowa oraz kolejny żołnierz z karabinem maszynowym. Uprzejmie poprosił mnie o okazanie dokumentów. Później pozwolił mi zostać i dokończyć piknik, dotrzymując mi towarzystwa.
Wydało mi się dziwne, że ta granica jest tak czujnie strzeżona. Kto chciałby się przekradać do NRD? Uświadomiono mi, że nie o to chodzi: należało uważać na zachodnich agentów przenikających do Polski.
Żołnierz okazał się pochodzącym z okolicy 20-latkiem. Jego rodzice przybyli tu z centralnej Polski po tym, jak te tereny opuścili Niemcy. Ci, którzy nie uciekli z wycofującą się armią hitlerowską, zostali deportowani tuż po wojnie. To samo działo się we Fromborku, w Gdańsku
i Szczecinie. Niemcy przyjeżdżają oglądać swoje dawne włości i zazwyczaj mówią, że kiedyś tu wrócą. Ostatnio jednak coraz rzadziej. Rząd
w Bonn ostatecznie uznał zachodnią granicę Polski i w grudniu 1970 r. podpisał stosowny traktat. Polacy odetchnęli – to kolejny z powodów, dla których ta wiosna jest tak niezwykła.
Podążam wzdłuż Odry, mijając Słubice, Wrocław i Opole, by dotrzeć do Koźla – portu rzecznego połączonego kanałem z Gliwicami, miastem w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym. Proszę sobie wyobrazić 13 wielkich miast zgromadzonych na obszarze o rozmiarach Los Angeles. Jego centrum stanowią Katowice, pełne wieżowców ze szkła i betonu, słynące z olbrzymiego parku. To właśnie tutaj panuje najwyższy standard życia w Polsce; tu robotnicy, zwłaszcza górnicy, są panami. Na szczególnie uroczyste okazje ubierają się w czarne mundury galowe ze złotym szamerunkiem i odznaczeniami, nakładają również czapki zdobione piórami.
Uliczne plakaty propagandowe ogłaszają Polskę dziesiątą potęgą przemysłową świata, dziewiątym potentatem w produkcji miedzi i stali oraz piątym krajem na świecie pod względem wydobycia węgla. Jedna czwarta tej produkcji pochodzi właśnie stąd. Gdziekolwiek spojrzeć, widać jedynie kopalniane wieże, hałdy, błyski ognia z wielkich pieców i kominy wytwarzające smog, co wpędziło mnie w lekkie przygnębienie.
Z ulgą odnalazłem więc duże połacie zieleni utrzymywane w idealnym porządku, tak by pomagały oczyścić atmosferę. Głęboko wciągając powietrze, ruszyłem na spacer po lesie. Chwilę wcześniej przeszła lekka mżawka. Podczas pobytu w Katowicach potarłem dłonią ścianę jednego z budynków. Zostały mi na niej ślady brązowoczarnego nalotu. Teraz, stojąc w lesie, wziąłem do ręki błyszczący liść, na którym widać było kropelki czystej wody. Potarłem nim o kartkę z notesu. Ten sam brązowoczarny osad. Zacząłem się zastanawiać, jak wiele z polskiego piękna może być w ten czy inny sposób skażone? Była to myśl, która tkwiła w mojej podświadomości od początku podróży – co jest pod powierzchnią, jak naprawdę wygląda polska rzeczywistość? Pytałem o to wszystkich napotkanych mieszkańców. Jak naprawdę wygląda życie tutaj?
Spotkałem agenta nieruchomości z Los Angeles, który wielkim czerwonym samochodem przemierzał ojczyznę swoich przodków. Twierdził, że ten kraj to jeden wielki bałagan. – Proszę spojrzeć na ponure twarze ludzi czekających na przystankach. Nic dziwnego – przecież nie mają tu żadnej przyszłości, ale nie powiedzą panu prawdy, bo ma pan przy sobie rządowego tłumacza.

Czasem jednak udawało mi się wymknąć. Potrafię mówić po niemiecku – tak jak spora liczba Polaków po 40. roku życia – dziedzictwo okupacji lub prac przymusowych w niemieckich obozach. To, czego się dowiedziałem, wzbudziło we mnie nieufność wobec prostych odpowiedzi. W pewnej wiosce spotkałem małżeństwo, które chciało odwiedzić córkę pracującą w Polkowicach. Zaoferowałem im podwiezienie. Córka była nauczycielką, a jej mąż pracował w kopalni miedzi. 18 miesięcy temu zaczęli oszczędzać na mieszkanie spółdzielcze w pięciopiętrowym bloku. Podczas wizyty ojciec odkrył rozchwianą balustradę na klatce schodowej i źle zamontowane drzwi do mieszkania. – Trzeba będzie to naprawić – uznał.
Matka przyglądała się wszystkiemu ze zdumieniem. Lodówka, ciepła woda i łazienka! Jej własny dom na wsi jest obszerny i komfortowy, spoglądała jednak na te maleńkie pokoiki jak na królestwo luksusu – meble na wysoki połysk, dywany na podłogach. By to wszystko zdobyć, jej zięć pracuje po godzinach. Jako zatrudniony w kopalni ma prawo do miesiąca urlopu w kurorcie należącym do zakładów; przez pozostałą część roku bierze jedynie dwie wolne niedziele w miesiącu. Miałem wrażenie, że z nadzieją patrzy w przyszłość.
Kiedy znów udało mi się pewnego dnia wymknąć spod opieki tłumacza, na ławce przy sopockiej plaży miałem okazję porozmawiać z pewnym zażywnym jegomościem w średnim wieku, który wcale nie ukrywał tego, co myśli. Rozmowa zaczęła się od tego, że pochwaliłem piękno plaż i słońca…
– Piękne, piękne, ale życie dla Polaków wcale nie jest takie piękne – zareagował. – Ciężko pracują całymi dniami i nic z tego nie mają. Nawet kiełbasy nie można już kupić… – co mówiąc, sięgnął do torby i wyciągnął kanapkę z kiełbasą. Miał ich tam jeszcze sześć.
– A teraz niech pan spojrzy na tych wszystkich partyjnych dyrektorów, którzy nic nie robią, a opływają w dostatki. Bo kradną! Przecież ta cała partia nawet nie jest polska: to wszystko Żydzi są! Część tych z Politbiura to nawet pisać i czytać nie umie. (Znaczna przesada: po wojnie zostało w Polsce niecałe 10 tys. Żydów, żaden z nich nie należał do Biura Politycznego. Ponad 98 proc. Polaków potrafi czytać i pisać, śmiało można założyć, że wśród władzy wskaźnik ten sięga 100 proc.).
Wskazałem palcem nowe bloki skierowane w stronę morza, mówiąc, że musi być całkiem miło cieszyć się takim widokiem z okien.
– Nie, wszyscy są zbyt zmęczeni, by na cokolwiek patrzeć – odparł mój towarzysz. – Czego się pan zresztą spodziewał po takim systemie?
Inni rozmówcy twierdzili jednak, że problem nie tkwi w samym systemie, tylko w postawie pewnych ludzi.
– Pracował w naszej fabryce człowiek, który miał pięcioro dzieci i bardzo mało zarabiał – opowiadał mi inżynier z Gdańska. – W związkach zawodowych mieliśmy fundusze przeznaczone na pomoc pracownikom, przekonałem więc kolegów, że powinniśmy pomóc temu mężczyźnie. Pewnego ranka zacząłem mu się jednak przyglądać. Przyszedł do pracy i pierwsze, co zrobił, to zapalił papierosa. Potem zaparzył sobie herbatę. Później poszedł poplotkować z innymi robotnikami. Na firmowych maszynach wykonał kilka drobiazgów dla siebie, a na koniec poszedł do magazynu i ukradł parę arkuszy blachy. Myśli pan, że mogliśmy go zwolnić? Ależ skąd! Daliśmy mu tylko ostrzeżenie i wymogliśmy, że będzie się lepiej zachowywał. Tego typu podejście jest jednak w Polsce nagminne. Mnóstwo rzeczy się marnuje, bo ludzie nie mają żadnego poszanowania dla własności publicznej.
Najprostszej odpowiedzi na pytanie, co jest największą wadą Polski, udzielił mi emerytowany dyrektor państwowego przedsiębiorstwa. – Jak to co? Ludzie – i ci na górze, i ci na dole.


Po powrocie do Warszawy spotkałem turystkę z Nowego Jorku, która próbowała się dowiedzieć, ile co kosztuje w Polsce. Odpowiedź była uzależniona od tego, co i od kogo się kupuje. W Warszawie znalazła korzystne ceny srebra, wyrobów skórzanych i lnianych. Za 1,50 dolara mogła zjeść dobry posiłek w każdym polskim mieście. Za 3,25 dolara dziennie mogła korzystać z wód leczniczych, posiłków i opieki medycznej w sanatorium. Wydając 1 330 dolarów, mogła kupić taki sam samochód, jakim jeździłem – szybkiego, czterodrzwiowego fiata.
Cena tego samochodu to odpowiednik sześcioletnich zarobków niewykwalifikowanego robotnika; cztery lata pracy górnika lub policjanta. Dwuletnie pobory na stanowisku dyrektorskim. Z drugiej strony jednak robotnicy mogli liczyć na premie i specjalne ulgi przy zakupie mieszkań. Studia są bezpłatne dla każdego, kto zda egzaminy. Wypoczynek urlopowy jest bardzo tani. Opowiedziałem kiedyś Polakowi, ile zapłaciłem za wizytę u dentysty. Nie potrafił wyjść ze zdumienia – w tak cywilizowanym kraju jak Ameryka opieka dentystyczna nie jest bezpłatna? To, że w Ameryce płaci się za opiekę medyczną, jest dla nich równie zdumiewające, jak dla nas cena samochodu równa sześcioletnim zarobkom.
Niezaprzeczalnym faktem jest jednak to, że zarobek za godzinę pracy pozwala polskiemu robotnikowi kupić jedynie ćwierć kilo mięsa. W większości rodzin pracują zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Prawie każdy szuka sposobów na oszczędzanie i zdobycie dodatkowych pieniędzy, by związać koniec z końcem lub kupić luksusowe towary w rodzaju pralek czy sprzętu grającego. Kobiety znajdują zatrudnienie we wszystkich branżach – sprzątanie ulic, kierowanie dźwigami, medycyna, administracja. Większość z nich nie spodziewa się męskiej pomocy przy zakupach, gotowaniu czy sprzątaniu domu. Oczekują jednak, że będą traktowane jak damy, co wyraża się w typowo polskim obyczaju całowania rąk na powitanie. Bywa, że nawet policjant przejmujący służbę po swojej partnerce na skrzyżowaniu całuje ją w rękę. Podszedłem do takiej dziewczyny, ubranej
w białą marynarkę i czarną minispódniczkę, która spod blond grzywki zmierzyła mnie spojrzeniem niebieskich, mocno umalowanych oczu. Na otoku jej czapki dumnie błyszczał srebrzysty polski orzeł. Zapytałem ją, czy to prawda z tymi pocałunkami. – Zasady mówią, że wystarczy jedynie zasalutować – odpowiedziała. – Ale nie uważa pan, że to miłe?
Tego samego dnia natrafiłem na zdjęcie: towarzysz Gierek, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, całował rękę robotnicy zakładów lotniczych w pobliżu Lublina.

Nastał czwartkowy poranek Bożego Ciała, jednego z najważniejszych świąt w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, gdzie przytłaczająca większość ludzi wyznaje religię rzymskokatolicką. Po tradycyjnej procesji w Warszawie Jego Eminencja kardynał Stefan Wyszyński wygłosi kazanie, bez wątpienia dotyczące ostatnich przemian. Wszyscy czekają na to, co powie.
Do tej pory zdołałem już sobie uświadomić, jak istotna jest rola Kościoła w życiu Polaków. Pewnej niedzieli w Sanoku pośród tłumu zgromadzonego na schodach świątyni dało się słyszeć wzmocniony poprzez głośniki głos księdza niosący się po całym placu: – Nasza ziemska matka musi odejść, jej serce bijące jedynie dla szczęścia swych dzieci musi się zatrzymać. Nasza Matka w Niebie będzie na nas zawsze czekać. Zawsze możemy na nią liczyć: miłość wszystkich matek świata jest niczym w porównaniu z miłością, jaką obdarza nas Maryja…
Mężczyzna stojący obok mnie ze ściśniętym gardłem przełknął ślinę, kobieta z dziecięcym wózkiem wyjęła z torebki chusteczkę.
Każdego roku do Matki Boskiej Częstochowskiej pielgrzymują tłumy Polaków. W tysiącach polskich kościołów można spotkać sztandary, na których litera M oznaczająca Marię wkomponowana jest w wizerunek polskich orłów – przypomina to o czasach zaborów, gdy tylko w kościele można było wyrażać patriotyczne uczucia, kiedy na swój sposób kościół był Polską. Za czasów Gomułki po kraju krążył taki oto dowcip: Podczas mszy wszyscy w kościele padają na kolana, tylko jeden mężczyzna wciąż stoi. Po chwili słychać szepty: uklęknij, dlaczego stoisz? Ponieważ jestem ateistą, odpowiedział mężczyzna. To co robisz w kościele? Sprzeciwiam się władzy.
Kiedy siwowłosy kardynał trzymając pastorał ze złota i kości słoniowej i błyskając złotym pierścieniem przemawia z pasją w warszawskim kościele św. Anny, na placu gromadzą się nieprzebrane tłumy.
– Oczekujemy, że obietnice zostaną wypełnione… Warszawie potrzeba 50 nowych kościołów… W całej Polsce, po 17 latach opóźniania budowy, potrzebne są ich tysiące… Żądamy czynów, nie obietnic!
Patrzyłem na niewielki kościół próbujący pomieścić tysiące wiernych – 16 mszy w ciągu jednej niedzieli.
– Można się popłakać – stwierdziła jedna z parafianek. Pieniądze nie są tu problemem: aby wznieść kościół, trzeba uzyskać pozwolenie na budowę i na zakup niezbędnych materiałów. Czy Gierek pozwoli zaspokoić oczekiwania starego kardynała Wyszyńskiego?


Jakim człowiekiem jest Gierek, z którym tak wielu łączy nadzieje? Chciałem zobaczyć go z bliska. W tym celu wyruszyłem na 40. Międzynarodowe Targi Poznańskie. Swoje stoiska mają tu przedsiębiorcy z Düsseldorfu i Monachium, a na zakupy przyjeżdżają inżynierowie z Irkucka i Chińskiej Republiki Ludowej. Edward Gierek odwiedza ważniejsze hale targowe. W pawilonie amerykańskim oczekuje go ambasador USA. Będzie to pierwsza okazja do rozmowy z człowiekiem, który od sześciu miesięcy rządzi Polską.
Oto nadchodzi, otoczony gromadą członków Biura Politycznego, urzędników i ochroniarzy w czarnych płaszczach. W trakcie całej pogawędki stoję w odległości metra od niego.
Premier Piotr Jaroszewicz podkreśla, że Polsce szczególnie zależy na zdobyciu większej liczby amerykańskich licencji na produkcję przemysłową. Mówi: – Mamy nadzieję, że…
W tym momencie wtrąca się Gierek: – W Polsce mówimy, że nadzieja to dopiero połowa sukcesu. Wciąż prowadzimy rozmowy, wydaje się jednak, że niektórzy nie chcą nas słuchać…
Nie ma wątpliwości, że ten mężczyzna o krótko przystrzyżonych włosach jest twardzielem. Dwa miesiące po tym spotkaniu rząd amerykański wreszcie odsprzedał Polsce patent na oczyszczanie ropy naftowej, dzięki któremu rafineria w Płocku będzie mogła unowocześnić swoją produkcję opartą na radzieckim eksporcie.
Podczas ostatnich dni w Polsce postanowiłem odwiedzić państwowe muzeum Auschwitz-Birkenau, dawny hitlerowski obóz koncentracyjny. O 9 rano na parkingu stoi 18 autobusów. Wystawa nie pomija żadnych szczegółów i stanowi pomnik ludzkiego bestialstwa na skalę nieporównywalną z niczym innym w nowożytnych dziejach Europy. W ciągu niecałych pięciu lat w tym piekle wymordowano milion ludzi.

Przejeżdżając u podnóża postrzępionych Tatr, zauważyłem nowe domy o murowanych fundamentach, kryte dachówkami. Ten region był niegdyś najbiedniejszy w Polsce, wielu mieszkańców wyemigrowało do Ameryki. Jak powiedział mi góral spotkany w Bukowinie Tatrzańskiej: – Prawie każdy ma jakichś krewnych w Ameryce. Jeśli przyślą ci zaproszenie i dostaniesz amerykańską wizę, to rząd może pozwolić ci na wyjazd. Mój sąsiad właśnie wrócił po półtora roku spędzonym w Chicago. Pracował tam przez dwie zmiany dziennie jako rzeźnik. Jego żona została tutaj i umierała z tęsknoty. Teraz kupili ziemię, budują dom, mają już samochód. A musiałby pan widzieć, jak ona się dzisiaj ubiera! W Polsce może pan harować całe życie i nigdy się tego wszystkiego nie dorobić…
Nastały wakacje, a ja zabrałem po drodze parę nastolatków. Rozpoczął się oficjalny sezon autostopowy. Każdy powyżej 17. roku życia mógł kupić zieloną Książeczkę autostopowicza, która zawiera ubezpieczenie od wypadków oraz kupony. Autostopowicz stojący na poboczu drogi unosi zieloną książeczkę, a kierowca, który go zabiera, otrzymuje jeden kupon za każde 25 km jazdy. Kierowcy wymieniają kupony na losy loterii, w której główną wygraną jest polski fiat. Czy autostopowicz może się źle zachowywać? No cóż, na kuponach jest jego numer.
Dowiedziałem się tego od pułkownika milicji odpowiedzialnego za zapobieganie przestępstwom i bezpieczeństwo ruchu w całej Polsce. – Te małe książeczki zaprowadziły porządek wśród autostopowiczów – stwierdził.
Powiedział mi też, że uczniowie muszą nosić na rękawach tarcze z numerem swojej szkoły. – Łatwo ich wtedy zidentyfikować. Jeśli niewłaściwie się zachowują, wysyłamy kartki z informacją do rodziców. To daje doskonałe wyniki.
Takie rozwiązania oraz 380 tys. członków Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej pozwoliły mi zrozumieć, dlaczego nocą widywałem ludzi spokojnie spacerujących po parkach.

Na wschodnich Mazurach, pośród malowniczych jezior, wybrałem się na rejs żaglówką ze studentami odpoczywającymi w Międzynarodowym Centrum Jachtowym w Giżycku. Największe z jezior miało zaledwie 15 km szerokości, jednak było ich tutaj wiele, a pomiędzy nimi poprowadzono kanały. Błękitna woda, zielone łąki i lasy, w których można rozbić namioty. Niestety drzewa rosnące wzdłuż dróg będą musiały zniknąć. Jak mi wytłumaczono, stanowią zagrożenie dla ruchu. Autobus, który próbował uniknąć zderzenia z nadjeżdżającym niewłaściwym pasem samochodem, uderzył w drzewo, a 71 dzieci odniosło obrażenia.
Roczna liczba zgonów w kolizjach drogowych sięga 13 na każde 10 tys. samochodów. To prawie trzykrotnie więcej niż w USA, na szczęście tylko jeden na 12 Polaków posiada samochód. (W Stanach Zjednoczonych 3 na 5 mieszkańców). Gierek obiecał jednak „motoryzację uniwersalną” i uruchomienie produkcji małych, niedrogich samochodów. Drogi muszą zostać poszerzone i odgrodzone od drzew. Kiedy kierowca wyrusza w trasę, życzy się mu szerokiej drogi.
Kolejna długa podróż zmusza do głębszych przemyśleń. Czy starania Polaków przyniosą wyczekiwane przez nich efekty? Czy Gierek utrzyma modernizacyjny kurs?
– Wcześniej nasi przywódcy skupiali się na doktrynie – powiedział mi jeden z jego doradców. – Gierek myśli pragmatycznie i jest patriotą. Oczywiście są tysiące ludzi – udzielnych władców w niewielkich miejscowościach – których zmiany wcale nie cieszą. Miliony ludzi jednak, zwłaszcza młodych ludzi, udzielają mu swego poparcia. To jest jego siła.

W pierwotnej puszczy Białowieskiego Parku Narodowego zagubiłem się pomiędzy gigantycznymi drzewami. Dęby i lipy sięgające 40 m. 50-metrowe świerki. Dzień był wspaniały. Wróciłem do schroniska, spóźniając się po raz kolejny na ulubiony serial telewizyjny Polaków – Bonanzę. Emitowana jest w niedzielne popołudnie, z polskim lektorem czytającym dialogi. Zdążyłem jednak na Dobranockę o 19:20. Pokazywano kreskówkę o chłopcu, który pomagał ptakom za pomocą zaczarowanego ołówka. Cokolwiek narysował, natychmiast zaczynało istnieć. Kiedy kot zaatakował ptasie gniazdo, chłopiec narysował wóz straży pożarnej i przegonił kota strumieniem wody z pompy.
Następnie narysował luksusowe domy dla ptaków, wyposażone w lodówki i łazienki. Wdzięczne ptaki wprowadziły się do nowych mieszkań i zaśpiewały mu piosenkę. Chłopiec narysował sobie fortepian i zaczął im akompaniować. Zapragnąłem takiego ołówka, aby móc narysować Polakom wszystko, czego pragną i ochronić ich przed wszystkimi złymi kotami tego świata.
Następnego ranka wreszcie ujrzałem osławionego żubra europejskiego, który kilka lat temu był gatunkiem praktycznie wymarłym, a teraz jego pogłowie liczy 230 sztuk. Weterynarz opiekujący się zwierzętami wskazał mi za palisadą 15-dniowego uroczego cielaka i zapytał, czy chciałbym nadać mu imię. Rodzice tego żubra nazywali się Poleszuk i Polarna. Jego imię, tak jak imiona wszystkich żubrów z Białowieży, musiało rozpoczynać się od liter PO. Pomyślałem przez chwilę i wymyśliłem. Powinien nazywać się Pontuk. Lekarz zapytał, co to oznacza. Odpowiedziałem, że dla mnie brzmi to bardzo mocno i bardzo po polsku. Być może z takim imieniem cielak wyrośnie na potężnego polskiego żubra. Pomyślałem przy tym o tych wspaniałych Polakach, których spotkałem. O ich dążeniu ku lepszemu życiu. Życzyłem im szerokiej drogi.  
Pełna wersja tego artykułu znalazła się w wydaniu National Geographic z kwietnia 1972 r.