Według relacji Bieleckiego wypadek wydarzył się 13 stycznia. Alpinista spadł z wysokości 80 metrów i zranił się w rękę. Jak sam mówi życie uratowała mu druga lina asekuracyjna, która w odpowiednim momencie zatrzymała upadek. Gdyby nie ona leciałby dalej, gdyż ten odcinek, zwany drogą Kinshofera, jest wyjątkowo śliski i stromy. W budowie może przypominać skocznię narciarską.

Obaj alpiniści przekonują, że początek wyprawy zapowiadał sukces. Aklimatyzacja w Chile szła dobrze. Pierwszego dnia udało im się wspiąć z ciężkim ekwipunkiem na wysokość 5700 metrów w ciągu zaledwie sześciu godzin. W zimie jak do tej pory nikt nie pokonywał tej drogi z taką prędkością. Potem na drodze stanęła zła pogoda, jednak Czech i Bielecki postanowili rozbić obóz na 7 tysiącach metrów. Wtedy Jacka Czecha dopadło osłabienie. Podczas wspinaczki w Pakistanie przyłączyli się do trzyosobowej międzynarodowej ekipy i to z nią postanowili podjąć próbę pokonania niebezpiecznej drogi Kinshofera. Do wypadku doszło przy próbie założenia stanowiska na 5800 metrach. Na szczęście nie skończył się tragicznie. Bielecki i Czech mówią zgodnie, że wracają "z podwiniętymi ogonami, ale nie na tarczy". Bielecki dodaje, że jego celem nie jest być dobrym, lecz zostać starym himalaistą.

Walkę o zdobycie w zimie Nanga Parbat dalej prowadzą cztery zespoły. Duet Tomek Mackiewicz i Elisabeth Revol 16 stycznia opuścili bazę, właśnie zameldowali o dotarciu na wysokość 6700 m, czyli do trzeciego obozu. Atak na szczyt zamierzają przeprowadzić w ciągu najbliższych dwóch dni.

Źródło: Wspinanie.pl oraz  Off.Sport.pl