Siedzę na tarasie hotelu w Waranasi, popijam imbirową herbatę i czekam na zachód słońca. Przede mną Ganges i Manikarnika Ghat, miejsce w którym spopielony chciałby zostać każdy hinduista. I już wiem, że żadne inne miasto w Indiach nie robi na podrożnikach takiego wrażenia. Zwłaszcza jeśli podróżują samotnie. Na dachach wokół toczy się życie. Jakaś rodzina urządza sobie piknik. Gdzieś za rogiem kilku chłopców puszcza nad naszymi głowami latawce; na niebie kawałki kolorowego plastiku mieszają się ze stadami gołębi, trudno odróżnić, co jest latawcem, a co ptakiem. Starsza kobieta wiesza pranie. Wszystkiemu przypatrują się niewielkie małpy. Jedna z nich w szaleńczym tempie przebiega kilkadziesiąt metrw, przeskakuje z dachu na dach i ściąga ze sznurka białe i jeszcze mokre slipy pana domu. Kobieta rączo rusza za nią w pogoń. Krzyk, afera. Miasto pławi się w harmidrze i dusi nagrzanym przez cały dzień powietrzem. Tu, na hotelowym dachu, jesteśmy jakby z boku, w trochę innej przestrzeni. Wokół mnie swoje imbirowe herbaty piją wagabundy z całego świata. Wieża Babel, mówiąca po hebrajsku, japońsku, francusku, niemiecku i angielsku, wpatrująca się w tętniące życiem Miasto Umarłych.

 

Świt nad Gangesem

Zaspani mężczyźni zanurzają się w chłodnej rzece. Ci, którzy liczą na odpuszczenie grzechów, zgodnie z tradycją powinni obmyć się tego samego dnia przy pięciu głównych ghatach: Asi, Daśaśwamedh, Barnasangam, Panchaganga i Manikarnika. Niektórzy wskakują do wody z impetem, wystrzeliwując w gorę efektowne fontanny. Inni kucają tuż przy brzegu. Po chwili wszyscy namydleni od stop do głów przystępują do ablucji. Z zatkanymi dwoma palcami nosami znikają pod powierzchnią, potem masują pachy, brzuchy i głowy. Cienkimi patykami szorują zęby, a potem płuczą usta brunatno-zielonkawą wodą z rzeki, która w tym miejscu jest być może najbardziej zanieczyszczonym akwenem świata. Gdy kilka lat temu zrobiono badania czystości, okazało się, że poziom szkodliwych substancji przekracza normę 340 tys. razy!

Ghaty to przeważnie szerokie betonowe schody będące swego rodzaju wrotami otwierającymi Waranasi na najświętszą ze świętych rzek. Coś jak wrota do niebios, choć bardziej na miejscu byłoby powiedzieć: do kolejnego, lepszego życia. Hinduiści wierzą, że kąpiele w Gangesie i kremacja w takim miejscu to gwarancja lepszego miejsca w odwiecznym cyklu narodzin i śmierci, w łańcuchu reinkarnacji. Tuż obok betonowych stopni nabrzeża stoją świątynie, hotele, restauracje, ale też domy pogrzebowe i hospicja, w których swoich dni dożywają ci wszyscy, którzy chcąc zaoszczędzić rodzinie kłopotów i kosztów transportu, przeprowadzają się tu z całych Indii.

Ghatow w Waranasi i okolicach jest blisko 80. Największy z nich, Daśaśwamedh i pobliski plac Godaulia, to serce starego miasta. Tu co wieczór odprawiane są największe i najbardziej efektowne pudźe, czyli nabożeństwa. Stąd można złapać rikszę na dworzec kolejowy, wymienić pieniądze, umówić się na rejs łódką po Gangesie. A także kupić najlepszy w całych Indiach paan! To ziarenka orzecha areka zawinięte w liść betelu, wysmarowane pastą z kardamonu, anyżku, kokosa, a także jadalną kredą. W Waranasi paan jest wszechobecny. Ślady w postaci krwawoczerwonych plwocin po jego żuciu widać na każdym kroku.

 

Towar dla turysty

Koło dziewiątej rano na ghatach jest już pełno ludzi. Całe kompanie praczy z pasją biją o bruk mokrymi prześcieradłami i kalesonami, by potem rozwiesić to wszystko wprost na murach otaczających gangeskie „wrota”. Producenci ekologicznego opału formują w równe kwadraty, a następnie rozkładają tu krowie łajno; po kilku godzinach na słońcu wyglądem przypomina ono brykiet. Na wąskim pasie betonu tuż nad wodą nastoletni chłopcy grają w krykieta. To najbardziej niezwykłe miejsce na tego rodzaju zawody, jakie w życiu widziałem.

Idę ciasnym slalomem, mijając dziesiątki ludzi, którzy chcą pogadać ze mną „o interesach”. Staram się unikać ich wzroku, może się zniechęcą. Naciągacze, handlarze i wszelakiej maści inni cwaniacy to największa zmora Waranasi. Nic dziwnego, że wielką karierę robią tu sprzedawane powszechnie koszulki z napisem: No boat, no silk, no riksah, no change money, no hasish, no one rupee. No problem (pisownia oryginalna, ang.: „Nie chcę łodzi, jedwabiu, rikszy, wymiany pieniędzy, haszyszu, nie mam ani rupii. Nie mam problemu”).

Zwłaszcza „No hasish”. Nigdzie w Indiach nie widziałem tylu sprzedawców narkotyków co tu. Proponują haszysz i marihuanę, ale zdarza się, że także crack czy brown. Zwykle jest to poprzedzone pytaniem o chęć przepłynięcia się łódką po Gangesie albo o masaż. Wczoraj wieczorem podszedł do mnie 11-letni najwyżej chłopak. Wpierw objaśniał dokładnie, gdzie położony jest jego sklep i co można tam kupić („woda, papierosy, papier toaletowy po jedyne 20 rupii!”). Ale robił to jakby od niechcenia, bez zaangażowania. A kiedy gestem dałem znać, że nie jestem zainteresowany, złapał mnie za łokieć, rozejrzał się nerwowo i wyszeptał: „Haszysz, najlepszy towar”. Stanąłem. Chciałem głupio zapytać, czemu to robi. Powstrzymałem się. Stwierdziłem tylko, że następnego dnia przyjdę do jego sklepu po wodę i papier z promocji, ale niech obieca, że przestanie dilować hasz. Obiecał. To przecież nic nie kosztuje.

Siadam w jednej z knajp na wysokości Chausatti Ghat. Przeglądam prasę. Na cenzurowanym największy z idoli, gwiazda Bollywood – ShahRukh Khan. Obrońcy hinduistycznych zasad moralnych ze stanu Maharastra, konkretnie zaś organizacja o nazwie Shiv Sena, zarzucają mu niemal zdradę narodu. Dlaczego? Gwiazdor wyraził dezaprobatę przeciw zakazowi zatrudniania Pakistańczyków w szalenie tu popularnej IPL (Indian Premier League), czyli narodowej lidze krykieta. ShahRukh sam jest właścicielem jednej z drużyn, Kolkata Knight Riders. Kwestia zatrudniania pakistańskich zawodników jest sprawą jak najbardziej polityczną. Nie ma drugiego kraju, którego indyjscy politycy nienawidziliby bardziej niż muzułmańskiego Pakistanu. Shiv Sena to w po hindusku „Armia Sziwy”, przekładając na nasze, katolickie realia, można by przetłumaczyć np. jako „Legion Chrystusa”. Rzecznikiem Shiv Sena jest niejaki Sanjay Raut, który dziś grzmi: „To nie ShahRukh, ale Khan przez niego przemawia [Khan to najpopularniejsze muzułmańskie nazwisko tej części świata – MW]. Pozwólmy więc ShahRukhowi przeprowadzić się do Lahaur, Karaczi lub Islamabadu. Nie jest nikomu potrzebny w Mumbaju. Balasaheb [naprawdę: Bal Keshav Thackeray, hinduski nacjonalista, założycieł Armii Sziwy – MW] wyraził się jasno – żaden Pakistańczyk nie postawi swojej stopy na meczu IPL w Maharastrze”.

 Wieczny ogień

Kremacja przy ghacie Manikarnika. Stoję i patrzę. Jak zahipnotyzowany. Godzinę, dwie, trzy. Co kilkanaście minut nadchodzi kolejny kondukt. Zanim tu dotrą, rodziny niosą zwłoki przez miasto. Idą, prawie biegną. Śpiewają. Ciało owinęli w błyszczący materiał. Złoto przynależy starcom, czerwień – młodym kobietom, kolor biały oznacza zmarłych młodzieńców. Już przy ghacie rozpoczyna się preparowanie zwłok. Przez trzy godziny kobiety myją je w świętej rzece, a następnie nacierają wonnymi olejami.

Manikarnika to najważniejszy ghat całopalny w całych Indiach, jeden z dwóch w Waranasi. Każdego dnia płonie tu od dwustu do trzystu ciał. W mieście jest jeszcze jedna spalarnia, ghat Harischandra – nowoczesna, czysta i dużo tańsza niż Manikarnika (można się spalić już za skromne 600 rupii, czyli niecałe 40 zł, do tego ekologicznie). Co z tego, jeśli naprawdę niewielu chce z niej korzystać. Dla konserwatywnego hinduisty elektryczna spalarnia oznacza jedno – złą karmę po śmierci. A tego w doczesnym życiu boi się najbardziej.

Przed kremacją męscy krewni zmarłego golą głowy, wyciszają się. Inni, wraz z obsługą spalarni, przygotowują stos. Średnio do spalenia jednej osoby potrzeba 250–300 kg drewna. Jego gatunek zależy od kasty i zamożności zmarłego. Od tego zależy też cena. Za najlichsze szczapy trzeba zapłacić minimum 1,5 tys. rupii (ok. 100 zł), zwykle jednak prawie dwa razy więcej. Nawet ci, których nie stać na lepsze gatunki, starają się posypać stos choćby opiłkami szlachetnego drzewa sandałowego. Także dlatego w okolicach pracującego 24 godziny na dobę krematorium nikt nigdy nie skarżył się na przykry odór. Dym z kilku płonących naraz stosów nie różni się specjalnie od tego ze zwyczajnego ogniska.

– Czy wiesz, że ten ogień płonie tu nieprzerwanie od 3,5 tys. lat?! – zagaja mnie człowiek, który przedstawia się jako „pracownik ghatu”, w rzeczywistości jeden z wielu tu naciągaczy. Nie do końca mu wierzę, nawet jeśli nie wątpię w liczącą ponad 3 tys. lat historię miasta. Stoimy na progu świątyni, a obok nas ubrany w białą sutannę i ogolony na zapałkę młody człowiek próbuje podpalić wiązkę chrustu. Kilkanaście metrów dalej na stosie leży jego zmarła matka. Według tradycji ogień do stosu całopalnego musi być rozpalony z tego właśnie miejsca przez jedną z najbliższych osób.

Krewni i przyjaciele zmarłych siedzą na pniach wokół trzech jarzących się coraz mocniej drewnianych piramidek, obok nich przechadzają się wszystkożerne, rozleniwione krowy szukające czegoś do zjedzenia. Boję się myśleć, co mogą wygrzebać z tych gór śmieci i odpadów otaczających paleniska. Zanim dojdzie do kremacji, rodzina musi przez całą dobę pościć, by łatwiej oddać się medytacji. Potem, po pogrzebie, przez 10 dni trwają modły o szczęśliwą wędrówkę duszy w zaświatach. Po 13 dniach dusza zmarłego ma już nowe mieszkanie. Gdzieś na świecie rodzi się nowy człowiek lub zwierzę. Jeśli zwłoki spalono w Waranasi, popioły utopiono w Gangesie, a wszelkim rytuałom stało się zadość – nie ma obaw – nowe życie będzie lepsze, a przynajmniej tak samo dobre jak to.

 

Rzeka światła

Wieczorna wycieczka po Gangesie. Mój przewodnik, Raju, ma 24 lata, pochodzi z niskiej kasty i pół roku temu zaczął uczyć się angielskiego. Jeśli to prawda, ma on wybitny talent językowy. Już teraz komunikuje się w języku Johna Lennona co najmniej poprawnie. W ramach rewanżu za dodatkową opłatę opowiada mi o rzece i swoim dzieciństwie w mieście.

– Matka poiła i myła mnie wodą z Gangi zaraz po tym, jak się urodziłem. Od kiedy pamiętam, zaczynam dzień od medytacji i ablucji nad Gangą. To święta, zdrowa woda, która daje mi siły do życia – mówi krótkimi, prostymi zdaniami, a ja z towarzyszącymi mi dwoma Dunkami wymownie spoglądamy na siebie. – Wiem, wiem, co myślicie. I nie mam zamiaru was namawiać do jej spróbowania. Jesteście obcokrajowcami, wyznajecie inną religię. To robi różnicę. Przypuszczam, że po paru łykach moglibyście się poważnie rozchorować.

Podpływamy do Dasaswamedh. Obok nas co najmniej 20 innych łodzi zaparkowanych ciasno w zatoce. Ceremonia nazywa się Ganga Aarti i zaczyna się punktualnie o siódmej po południu. Na scenie czterech młodych braminów, obleczonych w jaskrawe pomarańczowe szaty wywija rytualnymi dzwonkami, potężnymi świecznikami i naczyniami z kadzidłem. Towarzyszy temu rytmiczna, monotonna muzyka grana na bębnie damaru, piszczałkach i czymś w rodzaju akordeonu. Na rzece pojawia się cała armada skleconych z liści łódeczek lampionów. Kapłani śpiewają, dmą w rogi, wyginają ręce w rytualnych gestach. W ten sposób oddają hołd bogu Sziwie i świętemu Gangesowi. Modlą się też o pokój na świecie. Raju milknie i poważnieje. – Spójrzcie tylko. Czyż to nie wygląda bosko? – szepcze wreszcie, wskazując dłonią malownicze zakole rzeki rozpływające się w mroku wczesnego wieczora. – Waranasi to Ganga, a Ganga to Waranasi. Bez Świętej Rzeki byśmy nie istnieli.