Ta historia zdarzyła się w Grecji. Podszedł do mnie starszy mężczyzna, który przedstawił się jako Theofanis i długo zapewniał, jak bardzo jest zakochany w Polsce. Było ekstremalnie gorąco, dałem się namówić na kieliszek ouzo. Grek prowadził mnie długo wąskimi i krętymi ulicami, wreszcie trafiliśmy do malutkiego baru. Tam przyjaciele mojego nowego znajomego zaczęli mnie zabawiać rozmową, wypytywać o cel mojego przyjazdu, rodzinę i zarobki. A także piłkę nożną. I dokładnie w momencie, gdy opowiadałem im o naszej futbolowej legendzie, Kazimierzu Deynie, kątem oka zauważyłem, że do mojej szklanki (do której byłem odwrócony plecami) jedna z barmanem coś dosypuje. Oczywiście nie tknąłem już drinka. A oczami wyobraźni już widziałem siebie bez portfela i ubrania, gdzieś na poboczu podateńskiej autostrady. Co gorsza, nie był to finał tej historii. Kiedy grzecznie stwierdziłem, że muszę już lecieć, barmanka wystawiła mi rachunek na… ponad 400 euro! Za napój i kawę! Okazało się, że mój kompan popijał - podobno! - w tym czasie wielkie ilości najdroższej whisky i - podobno - według starej greckiej tradycji powinienem za to zapłacić. W tej sytuacji musiałem ratować się dość dramatyczną ucieczką. Byłem mokry z emocji i upału, długo nie mogłem znaleźć drogi do mojego hotelu. Dwaj osiłkowie z kuchni, którzy gonili mnie z ciężkimi narzędziami w dłoniach na szczęście dość szybko się zniechęcili. Zdarzyło się to ponad dziesięć lat temu, a dziś wiem, że pan Theofanis i panowie osiłkowie dali mi wspaniałą lekcję podróżowania. Jej tytuł brzmi: bądź otwarty, nie bądź naiwny. I w tym przypadku radziłbym uczyć się na cudzych błędach.