5.10.2011 r. Środa Wstajemy bardzo wcześnie, by po raz ostatni na południowym skraju Europy nacieszyć oczy widokiem wschodzącego słońca, zakosztować kąpieli w morzu i zebrać drewno na poranne gotowanie. Następnie przejeżdżamy pół wyspy (czyli około 4 km!) by dojechać do portu, gdzie musimy poczekać na prom, który z powrotem zabierze nas na Kretę. Punktualnie o 14 opuszczamy Gavdos szczęśliwi, bo udało nam się osiągnąć nasz cel i zadowoleni że  prom przypłynął, a był to ostatni kurs przed naszym wylotem do Polski. Po blisko 4 godzinach dopływamy do Sougii, a stąd czeka nas jeszcze długa droga do Hani - ponad 70 kilometrów po kreteńskich górach. Na szczęście pogoda nam sprzyja - jest ciepło, a księżyc świeci na tyle jasno, że nie musimy używać lampek, niestety góry wymagają od nas dużego wysiłku, a my już przyzwyczailiśmy się do błogiego lenistwa... Mimo tego konsekwentnie jedziemy dalej, a na nocleg docieramy przed pierwszą w nocy. Nagrodą za wysiłek są pyszne, soczyste pomarańcze, które jemy jako podwieczorek. 6.10.2011 r. Czwartek Kolejny dzień w który musimy wstać równie wcześnie co słońce. Tym razem planujemy dojechać do Heraklionu, a sama trasa liczy około 150 kilometrów, a po drodze jeszcze tyle ciekawych miejsc do zobaczenia... Ku naszemu zdziwieniu północ Krety jest o wiele mniej górzysta niż południe dzięki temu udaje nam się wygospodarować trochę czasu by zwiedzić Rethymne. Miasteczko to chciało kiedyś konkurować z Chanią i Heraklionem, ale wybudowany port po pewnym czasie zaczął się zamulać co stwarzało zagrożenie dla większych jednostek. W związku z tym lokalne władze postawiły na turystykę i obecnie jest to jeden z większych kurortów turystycznych na Krecie, po jego zwiedzeniu ruszamy w dalszą drogę aby koło godziny 21 zobaczyć wreszcie nocną panoramę Heraklionu. Decydujemy, że noc lepiej będzie spędzić na obrzeżach miasta, więc zostajemy na pierwszej napotkanej plaży. 7.10.2011 r. Piątek Wjeżdżamy do Heralkionu, a po drodze na jednej ze stacji bierzemy prysznic. Podczas całej wyprawy mieliśmy okazję zauważyć jak nieostrożnie, a czasami wręcz szaleńczo jeżdżą Grecy, a dziś byliśmy bezpośrednimi świadkami stłuczki - motor uderzył w tył samochodu stojącego na światłach. Na szczęście nic poważnego poza stratami materialnymi się nie stało. Fot. Manolis Stivaktakis Heraklion jest stolicą Krety i daje się to od razu odczuć - potwornie duży ruch i bardzo dużo uliczek jednokierunkowych. Droga do centrum miasta została wykuta w XVII wiecznych murach, które miejscami mają aż 40 metrów grubości! W ówczesnym świecie była to jedna z największych fortyfikacji. Najciekawszym zabytkiem jest kościół Tytusa, w którym znajdują się pięknie rzeźbione elementy drewniane m.in. ołtarz, konfesjonały oraz żyrandol. Piątek to dzień na który przypadł strajk rolników. W przeciwieństwie do polskich strajków tutaj panuje pełna sielanka i spokój, a z głośników można usłyszeć przyjemną i wesołą muzykę. W jedynym kościele katolickim spotykamy się z księdzem Danielem, który opowiada nam o Grecji, Grekach i paradoksach, które rządzą krajem. Od księdza uzyskujemy również wsparcie na rzecz Marioli. Nocleg znajdujemy w pracowni kamieniarskiej, która okazuje się dość pechowa, bo w nocy ktoś rzuca do nas ćwierćkilogramowymi kawałkami marmuru. Decydujemy się poinformować policję i poszukać innego, spokojniejszego miejsca. 8.10.2011 r. Sobota Ostatni dzień na Krecie! Jedziemy zwiedzić pałac w Knossos, który usytuowany jest raptem 5 kilometrów od centrum Heralionu. Pałac imponuje swoją wielkością i rozwiązaniami architektonicznymi - miał 5 poziomów, około 1,5 tyś. pomieszczeń, własny system kanalizacji a wszystko to wybudowano 4000 lat temu! Oryginalnie zachowane malowidła można zobaczyć w muzeum w Herklionie, w pałacu zastąpiono je reprodukcjami. Po zwiedzeniu pałacu robimy ostatnie zakupy i wyruszamy na lotnisko. Mamy szczęście bo kilkanaście minut później zaczyna padać. Pakowanie zajmuje nam całą noc, bo nie możemy uzyskać precyzyjnych informacji co do wagi bagażu głównego i podręcznego a także tego jak spakować rowery. 9.10.2011 r. Niedziela Idziemy do odprawy jako pierwsi, bo nie wiemy czy nie będzie problemu z rowerami. Nasze obawy są niesłuszne wszystko idzie gładko i powoli, rowery nadajemy dopiero 15 minut przed planowanym odlotem. Po niespełna trzech godzinach loty lądujemy w ojczyźnie! Fot. Wojciech Kasprzyk Po 49 dniach podróży, odwiedzeniu 7 państw i przejechaniu 3600 km, wróciliśmy do domu.