W którym momencie poczułeś, że jesteś fotografem?

Mikołaj Nowacki: 18 lat temu, kiedy przeczytałem książkę "Szkoła fotografowania National Geographic" - książkę w której były nie tylko informacje techniczne ale także - i to było najważniejsze - osobiste relacje z pracy terenowej fotografów National Geographic. Poczułem wyraźnie, że wszystko, co w życiu robiłem a także mój niepokorny charakter, mój gniew, fascynacje i potrzeba tworzenia zbiegły się w jednym punkcie - w nieodpartej chęci doświadczania świata poprzez aparat fotograficzny i pokazywania innym ludziom tego mojego świata.


Na początku miało być prawo i kariera naukowa?

Ojciec był profesorem prawa, moja mama również jest profesorem prawa. W naturalny sposób i ja skończyłem prawo a potem studia doktoranckie. Jednak prawa nienawidziłem. Nie wiedziałem, jak od niego uciec. Znalazłem fantastyczną niszę - międzynarodowe prawo kosmiczne, które naprawdę lubiłem. Zawsze interesowała mnie kosmologia i astronautyka, więc prawo kosmiczne to był naturalny kierunek mojego rozwoju. Niestety im bardziej wgryzałem się w prawo kosmiczne, tym mniej było w nim kosmosu a więcej prawa. Naprawdę nie chciałem skończyć jako ekspert od odpowiedzialności za szkody wyrządzone przez obiekty kosmiczne, choć dziś to bardzo gorący temat i pewnie zarabiałbym na tym niezłą kasę, pracując dla ONZ lub Elona Muska.


Szukałeś czegoś swojego?

Czegoś totalnie mojego. Trenowałem w czasie studiów doktoranckich boks w elitarnym klubie Gwardia Wrocław i nie raz przebiegła przez mój umysł myśl (bardzo naiwna jednak), żeby zostać zawodowym bokserem. Na szczęście fotografia pojawiła się we właściwym czasie i nie musiałem sobie rozbijać głowy na ringach.


Fotografia to dla Ciebie…?

Intensywne doświadczanie świata i możliwość dzielenia się z innymi ludźmi tym, co mnie ciekawi, frapuje, inspiruje, zachwyca. No i oczywiście możliwość tworzenia.


Jakie były najważniejsze momenty w Twojej karierze fotograficznej?

Tym, co otworzyło mi drogę do zawodowej fotografii dziennikarskiej, był finał Akademii Fotografii Gazety Wyborczej w  2004 roku. Spośród 200 osób, które uczęszczały do Akademii zostałem wybrany przez szefa działu fotograficznego jako ten najlepszy, któremu zaproponował pracę. To było dla mnie niesłychane wyróżnienie.

Ważnym punktem były warsztaty fotograficzne National Geographic z Tomaszem Tomaszewskim w 2006 roku. Tomasz uformował mnie jako myślącego fotografa, opowiadacza historii, a nie tylko biegającego po mieście reportera-zleceniobiorcę.


Wtedy zaczęła się Twoja przygoda z National Geographic Polska?

Po warsztatach z Tomaszem Tomaszewskim zapragnąłem zrobić reportaż o Stoczni Gdańskiej. To był 2008 rok, czas transformacji Stoczni, parcelowania na spółki, utrata miejsc pracy wielu ludzi. Stoczniowcy protestowali na ulicach. Jednak ta "newsowa" otoczka mało mnie interesowała. Interesowała mnie niesamowita strona wizualna Stoczni, a także aspekt socjologiczny, reporterski. W tyle głowy miałem też oczywiście historyczne znaczenie Stoczni i stoczniowców dla demokratycznej Polski. Ta legenda Stoczni - Lech Wałęsa, jego internowanie, strajki, "Solidarność", to wszystko pamiętam z czasów mojej podstawówki i liceum w latach 80.

Wystarałem się więc o pozwolenie na fotografowanie i pojechałem robić reportaż - na miesiąc. Mieszkałem u znajomego w Sopocie, wstawałem bladym świtem i o 7 rano razem z robotnikami przychodziłem do pracy w Stoczni. Oni kończyli o 15 spawanie i szlifierkę, ja kończyłem fotografować.

Potem przedstawiłem fotoreportaż Tomaszowi Tomaszewskiemu, a on uznał, że jest bardzo dobry i pokazał go Martynie Wojciechowskiej, wtedy redaktor naczelnej. Martyna od razu zdecydowała się na publikację. Okazało się, że reportaż był tak dobry, że dostał od amerykańskiej redakcji National Geographic wewnętrzną nagrodę Best Edit, tzn. był najlepszym fotoreportażem we wszystkich wydaniach magazynu na całym świecie w danym miesiącu.

Od tego zaczęła się moja współpraca z National Geographic. Kilka lat później Martyna zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy chcę być oficjalnym fotografem "National Geographic Polska". Szybszej odpowiedzi "tak" chyba nie mogła uzyskać.


Inne punkty zwrotne?

W 2011 r. Antonin Kratochvil przyjął mnie na podopiecznego do superprestiżowego programu VII Mentor Program. Antonin to fotograf-legenda, wojenny fotoreporter i niepokorne zwierzę fotograficzne. Nauczył mnie ufać swojemu instynktowi i szukać własnej drogi ekspresji.


Opłacało się?

W 2013 roku miałem swoją solową wystawę w Nowym Jorku w VII Gallery. W 2015 r. zostałem Europejskim Ambasadorem Panasonic Lumix. W 2018 r. było zwycięstwo w międzynarodowym konkursie Outdoor Photographer of the Year.


A więc opłacało się.

Jak to się mówi: "kto ryzykuje, ten pije szampana”.
 

To Twoje motto?

Lubię to humorystyczne powiedzenie, sprawdza się także w fotografii. Mam też inne, które niosę od dzieciństwa, a wpajała mi je moja mądra babcia: "lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć".


Co sprawiło, że najwięcej nauczyłeś się o fotografowaniu?

Może to banalne, co powiem, ale cała moja droga fotograficzna to ciąg uczenia się na błędach. Popełniłem ich niewiarygodnie wiele i wciąż je robię. Jak już wiem, że to co zrobiłem było pomyłką, to pluję sobie w brodę i przysięgam sobie więcej tego samego błędu nie powtórzyć.


Przed jakimi wyzwaniami stoi dzisiejsza fotografia?

Od około 15 lat cały czas trwa przemodelowywanie biznesu fotograficznego. Coraz mniejsze jest zapotrzebowanie na rzetelną, wykonaną w autorski sposób fotografię reporterską. To autorskie podejście zastępują szybkie i miałkie jak tani hamburger zdjęcia ze stockowych agencji. To jest po prostu tańsze dla gazet i magazynów niż wysyłać fotografa - autora na "materiał" na dłuższy czas, aby opowiedział obrazami o jakimś wydarzeniu, zjawisku czy miejscu. Mnóstwo moich kolegów i koleżanek musiało odejść od zawodu i skończyć z fotoreporterką. Dlatego tak ważne jest dziś, jak nigdy wcześniej, aby kupując prenumeraty czy też prenumeraty cyfrowe dobrych, wiarygodnych gazet i magazynów wspierać rzetelne dziennikarstwo, w tym także dobre dziennikarstwo fotograficzne.

Kryzys jakości?

Kryzys autorytetów. Młodzi ludzie którzy wychowują się na Instagramie i zdjęciach w gazetach online nie mają wyrobionego, wysublimowanego gustu. Sam bardzo lubię Instagram, który daje fantastyczne możliwości pokazania swojej pracy i może być źródłem inspiracji - tylko trzeba wiedzieć, gdzie tej inspiracji szukać.

W Polsce średnie wykształcenie zarówno plastyczne jak i muzyczne są na poziomie dziecka z  wczesnej podstawówki. To samo odnosi się do wykształcenia fotograficznego - dyplom uniwersytecki nie wystarczy, aby nauczyć się czytać wyrafinowany obraz. Tego trzeba się nauczyć tak jak uczy się języka obcego.

To trochę jak z telewizją - im z dekady na dekadę, z roku na rok telewizja jest głupsza, tym głupsi stają się jej odbiorcy. Jeśli ktoś jest karmiony całe życie tylko stockową fotografią, której wartość artystyczna jest znikoma, to konsumenta takiej fotografii nie będzie zachwycać np. enigmatyczne zdjęcie Henri Cartier Bressona tylko pocztówkowa fotka przedstawiająca zachód słońca nad morzem. 

Wydaje mi się, że ten kryzys autorytetów jest szerszym zjawiskiem. Nauka przegrywa bój o popularność z pseudonauką i przesądami, demokracja przegrywa z populizmem, fakt przegrywa z „fejk niusem”. Podobnie jest z fotografią.

Jednocześnie fotografia nigdy w historii nie była tak popularna jak jest teraz. Jestem optymistą i myślę, że w dalszej perspektywie dobra jakość w końcu zwycięży chłam. Dlatego też myślę, że warto inwestować w swój rozwój fotograficzny, nawet jeśli będzie (a jest!) to frustrująca droga.

 

Rozmawiała Hanna Gadomska.