1. DZIEŃ Słońce wstało kilka godzin temu, ale dopiero przed ósmą nadbrzeże wzdłuż ulicy Strömgatan zapełnia się ludźmi. Na drewnianych schodkach trudno znaleźć miejsce. Nikt nie rozmawia, wszyscy wystawiają twarze ku słońcu. I popijają z termosów kawę. Szwedzi spożywają ją w rekordowych ilościach, a poranna fika, jak nazywa się po szwedzku cały kawowy rytuał, to pierwsza rzecz, którą trzeba zaliczyć w ciągu dnia. Podczas zimowych ciemności spora dawka kofeiny to konieczność, ale latem fika to czysta przyjemność. A skoro mam tylko 48 godzin, warto wybrać najlepsze miejsce. I (zapewne ku rozczarowaniu fanów szwedzkich kryminałów) nie jest to popularna od czasu międzynarodowego sukcesu Millennium kawiarnia Mellqvist Kaffebar, gdzie kawę pijał Mikael Blomkvist, główny bohater trylogii Stiega Larssona. Ja idę w stronę modnej dzielnicy Södermalm, do kawiarni Drop Coffee. Po chwili jestem w raju – delikatny smak palonej na miejscu kawy zagryzanej świeżo pieczoną cynamonową bułeczką to zapowiedź udanego dnia. Mimo że w Sztokholmie kawiarnie są na każdym kroku, to właśnie tutaj obsłużą nas bariści z tytułem mistrzów Szwecji. – Pierwszy raz w Sztokholmie? – zagaduje mnie siedzący obok chłopak, spoglądając na mój przewodnik – rekwizyt, dzięki któremu chciałam znowu poczuć się turystką w tym znajomym mieście. Nie wierzę własnym uszom, przecież zimą nikt nie odezwałby się do mnie ani słowem! Ale słońce czyni cuda i latem Szwedzi zmieniają się w dusze towarzystwa, jakby chcieli nadrobić miesiące ciemności spędzone w domowych pieleszach. – Nej – odpowiadam po szwedzku. I dodaję, że Sztokholm to mój drugi dom. Tym razem mam zamiar przypomnieć sobie, dlaczego kilka lat temu zakochałam się w szwedzkiej stolicy do tego stopnia, że postanowiłam się tutaj przeprowadzić. Od kiedy już tu nie mieszkam – wracam co najmniej raz na kilka miesięcy, by na nowo odkrywać szwedzką kulturę.  
Sztokholm to bez wątpienia jedna z najpiękniejszych stolic europejskich (najpiękniejsza!, twierdzą mieszkańcy). Położona na 14 wyspach jest prawdziwym urbanistycznym majstersztykiem. Mimo geograficznego rozprzestrzenienia wszystko jest tu doskonale zaplanowane, zgodnie z funkcjonalistycznymi założeniami architektonicznego modernizmu. Samo centrum Sztokholmu to wcielona w życie w latach 1952–1970 wizja Svena Markeliusa. Kontrowersyjny projekt zakładał wyburzenie centralnej, historycznej części miasta, by w jej miejscu mogły stanąć budynki ze szkła i betonu dziś najlepiej reprezentowane przez centralnie położony Dom Kultury (Kulturhuset) projektu Petera Celsingsa. To dzięki temu projektowi komunikacja funkcjonuje doskonale i wszędzie można się dostać metrem, samochodem, rowerem, promem lub pieszo. Wybieram ostatnią opcję. Idąc z Södermalmu, mijam jeden z pierwszych modernistycznych zabytków – węzeł ulic przy stacji metra Slussen – który mimo że dziś nie olśniewa urodą, w 1935 r., kiedy powstał, był zachwalany przez samego Le Corbusiera.
Stamtąd już tylko kilka kroków wzdłuż nabrzeża do Gamla Stan, czyli Starego Miasta. To zupełnie inne oblicze Sztokholmu: labirynt wąskich brukowanych uliczek, wzdłuż których wznoszą się kolorowe kamienice w prawdziwie skandynawskim stylu. Baśniowa atmosfera, a także tłumy na głównej ulicy przecinającej Stare Miasto sprawiają, że mimowolnie zwalniam kroku. Omijam sklepy z pamiątkami, gdzie na wystawach królują łosie, szwedzkie flagi, koniki z Dalarny i plastikowe hełmy wikingów. Ja skręcam w pierwszą mniejszą uliczkę i podziwiam arcydziełka w lokalnych galeriach z biżuterią i rękodziełem. W końcu trafiam na główny plac – Stortorget, który można tłumaczyć jako „duży rynek”. Cóż, to raczej ryneczek... A może chodzi o dostojne sąsiedztwo? W końcu tuż za rogiem jest zamek królewski. Zwykle bez lokatorów: rodzina królewska zazwyczaj przebywa w pałacu Drottningholm na przedmieściach Sztokholmu.
Po tych sztandarowych turystycznych atrakcjach czas na odrobinę kultury. Moim celem jest wyspa oddalona od zamku o kilkuminutowy spacerek. Na malowniczej Skeppsholmen chętnie zamieszkałby chyba każdy miłośnik sztuki – to tu znajduje się większość sztokholmskich muzeów, w tym Muzeum Narodowe (od wyspy dzieli je mostek), Muzeum Architektury, Muzeum Kultury i Sztuki Wschodnioazjatyckiej. Zwiedzanie zaczynam od końca historii sztuki, czyli od Moderna Muséet. Tam Mondrian, Picasso, Kandinsky czy Le Corbusier. Muzeum to też miejsce spotkań dla całych rodzin. Wokół mnie biegają dzieci, które uczestniczyły w warsztatach sztuki dla najmłodszych. Po tej porcji nowoczesności pora na podróż w czasie – wsiadam na prom, który przybija do Skeppsholmen co 15 min, startując ze Slussen, i płynę na drugi brzeg (co zajmuje nie więcej niż pięć minut). Tam można poznać całą historię Szwecji – i tę stereotypową (w Nordiska Museet), i tę mniej (w Muzeum Alkoholu). Ale ze wszystkimi wygrywa Muzeum Okrętu „Waza”, którego niezwykłe zbiory ograniczają się do jednego zabytku, czyli ogromnego wachtowca z początku XVII w. Historia tego imponującego statku jest związana z historią Polski, a konkretnie z potopem szwedzkim. – Król Gustaw II Adolf zlecił budowę tego okrętu, by wzmocnić szwedzką flotę w wojnie z Polską – opowiada Emma, nasza przewodniczka. – 10 sierpnia 1628 r. statek wypływał w dziewiczy rejs. To miało być wydarzenie! Ale nic z tego nie wyszło – zawiesza głos, a my nadstawiamy uszu. – A to dlatego, że wypływając z portu przy salwach armatnich, majestatyczny okręt zachwiał się i… zatonął. Wąska konstrukcja, która miała gwarantować szybkość, okazała się przyczyną jego szybkiej podróży na dno – kończy opowieść. Wyobrażam sobie minę króla Szwecji! Paradoksalnie dziś statek jest wielką chlubą – prawdopodobnie to jedyna na świecie konstrukcja z XVII w., która jest w 95 proc. autentyczna. Muł okazał się świetnym konserwantem. Zachował się nie tylko kadłub, ale i przedmioty codziennego użytku.
Wracam nabrzeżem, mijając Teatr Dramatyczny (Dramaten), i rzucam okiem na ulice luksusowej dzielnicy Östermalm. To w okolicach pobliskiego Stureplan, w tamtejszych barach i klubach, bawi się sztokholmska śmietanka. Ja jednak wolę mniej zobowiązujący klimat, dlatego wracam na Södermalm (tym razem metrem), gdzie czekają na mnie znajomi. Po drodze sztuka mnie nie opuszcza, sztokholmskie metro szczyci się tym, że jest „najdłuższą galerią sztuki na świecie”. Każda stacja jest zaprojektowana przez innego artystę.
Zaczynamy od Södra Bar, z tarasu którego roztacza się nieprawdopodobny widok na miasto. Po kilku piwach kierunek może być tylko jeden – SoFo. Nie jest to może dzielnica tak imponująca jak londyńskie SoHo, do którego nawiązuje nazwa, ale właśnie na kilku ulicach na południe od przecinającej Södermalm Folkungagatan znajduje się najwięcej klubów i barów. Po tak intensywnym dniu cieszę się, że Szwedzi są wierni zasadzie lagom – umiaru – również w kwestii imprez, i kończą zabawę najpóźniej o trzeciej.  


 


2. DZIEŃ Knajpy w weekendowe przedpołudnia pękają w szwach. Ja późne śniadanie jem w Urban Deli  przy Nytorget na Södermalmie – to przykład popularnej w Szwecji formuły concept store, czyli w tym przypadku połączenie baru, restauracji i sklepu z ekologiczną żywnością, a wszystko w minimalistycznym wnętrzu. Przed wejściem ustawiła się kolejka – więcej osób chętnych do zjedzenia brunchu jest chyba tylko w pobliskiej kultowej wśród tutejszej modnej młodzieży kawiarni String. Laba nie trwa jednak całego dnia, a po solidnej dawce kalorii mieszkańcy Sztokholmu zmieniają modne ubrania na dresy. Ścieżki w parkach zapełniają się biegającymi, a na trasach rowerowych tworzą się korki. Ja w ramach spalania brunchu idę z moją znajomą Anną na spacer do pobliskiego parku Tantolunden, gdzie z trudem znajdujemy wolne miejsce na koc. Wśród zieleni wyrastają drewniane domki działkowe pomalowane czerwoną farbą, a na okiennych parapetach stoją donice z kwiatami. Słowem, sielanka! – W Sztokholmie najbardziej lubię naturę – mówi Anna, przeciągając się na słońcu. I trudno się z nią nie zgodzić – prawie połowę powierzchni miasta zajmują lasy, jeziora i parki narodowe. W jednym z nich, na wyspie Djurgården, kilkaset lat temu król Jan III Waza hodował renifery, jelenie i łosie, a dziś można tam zwiedzić całą Szwecję w kilka godzin: tę historyczną i tę baśniową. Część ogromnej powierzchni wyspy zajmuje Skansen, czyli pierwsze muzeum na powietrzu, od którego pochodzi ogólna nazwa używana też w języku polskim. To podróż nie tylko w przestrzeni (przez wszystkie regiony kraju), ale i w czasie (od XIV do początku XX w.). Zabudowania w Skansenie są oryginalne i pochodzą z konkretnych regionów Szwecji, a „mieszkańcy” specjalizują się w tradycyjnym rzemiośle. Równie dokładnie odtworzony jest dziecięcy świat Astrid Lindgren w sąsiednim Junibacken, gdzie mali fani Lassego i Bossego mogą się poczuć jak w Bullerbyn.   
Patrzę na zegarek – to ostatnia chwila na zrobienie zakupów! Dla turystki, którą w końcu jestem, świetny szwedzki dizajn i ubrania skandynawskich projektantów to pamiątka, w którą warto zainwestować. Mam szczęście, na Södermalmie trafiam na loppis, czyli pchli targ, na którym można wyszukać prawdziwe skarby prawie za darmo. Potem zaglądam do butików wzdłuż promenady Götgatan. Tego popołudnia czeka mnie kolejna atrakcja – Muzeum Fotografii przy Stadsgårdshamnen 22, czyli moja wisienka na torcie, a oficjalnie najmłodsze, ale też największe muzeum w Skandynawii poświęcone wyłącznie zdjęciom. Można tam oglądać prace prawdziwych legend (do końca września Helmuta Newtona). Poza tym budynek może się pochwalić przepięknym widokiem – na zatokę, starówkę i zamek królewski. W oddali majaczy złote zwieńczenie Ratusza, który co roku staje się najważniejszym punktem w mieście, kiedy przyjeżdżają tutaj laureaci Nagrody Nobla. I pomyśleć, że właśnie fundator tej prestiżowej nagrody prawie wysadził to przepiękne miasto w powietrze! W czasie jednej z prób udoskonalania nitrogliceryny, w ramach prac nad wynalazkiem dynamitu, Nobel zmiótł z powierzchni ziemi swój rodzinny dom, a wskutek wybuchu zginął m.in. jego brat. Po tym wypadku władze nakazały Noblowi eksperymentowanie poza granicami miasta. Dziś Nobel kojarzy się jednak głównie z wielką galą, która odbywa się raz w roku, ale codziennie można poczuć atmosferę tej fety w restauracji Ratusza Stadshuskällaren, w której warto zamówić noblowskie menu. Za „jedyne” 1615 koron (ok. 800 zł za osobę) dostaniemy dania, które zaserwowano Czesławowi Miłoszowi w 1980 r. Były to między innymi: łosoś wędzony na kołderce ze szpinaku z jajkami w koszulkach i polędwica z renifera przystrojona kurkami podana z sosem z kminkowej wódki Akvavit. Rozmyślania o historii (i jedzeniu) tak mnie pochłaniają, że dopiero teraz orientuję się, że mimo tego, że słońce jest wysoko na niebie, to już najwyższy czas na kolację. Najlepiej uroczystą, w końcu to ostatni dzień w Sztokholmie.
Dylemat jest spory, bo Skandynawowie, wbrew stereotypom, są mistrzami sztuki kulinarnej. Umawiamy się ze znajomymi w Kvarnen, restauracji z historią (nie tylko tą opisaną w Millennium Larssona). – Powstała w XVII w. – opowiada Erik, stały bywalec. Na początku XX w. właściciele lokalu byli zaangażowani politycznie. Wspierali ideały socjaldemokratów, serwując tanie posiłki dla robotników. Później spotykały się tu działaczki ruchu feministycznego. Jestem zbyt głodna, by skupić się na jego słowach. Zezuję na menu: cztery rodzaje marynowanego śledzia, tatar z łososia, pytt i panna – klasyczna szwedzka mieszanka ziemniaków, mięsa i cebuli, mięsne pulpeciki w kremowym sosie z żurawiną… – Podobno jest tu też sekretny pokój, za tymi oknami. Tu dzieją się rzeczy magiczne – kwituje mój rozmówca, puszczając do mnie oko. Tak, również na talerzu, mam ochotę przytaknąć, spoglądając na dania, które właśnie wjechały na stół.