Cel wyprawy również jest wyjątkowy – płyniemy się na wyspę Stóra Dímun, która nawet wśród rodowitych Farerów uchodzi za egzotyczną i niedostępną. Przed nami godzinny rejs ribem – szybkim pontonem, więc nastawiamy się na fale i wiatr.

Mijamy przylądek Sandhøvdi, bierzemy kurs na wyspę Skúvoy, wreszcie na trawersie majaczy nasz główny cel – otulona chmurami Stóra Dímun. Północne rubieże wyspy przypominają origami, a ostre krańce skał wydają się niegościnne i niedostępne.

Wspinaczka na strome brzegi wyspy

Na ląd schodzimy w Dímunargjógv. Jest wyjątkowo ślisko, więc pierwsze kroki przypominają akrobatyczne wyczyny. Przed nami pierwsza przeszkoda – rumowisko. Ogromne kamloty są jak labirynt i pole minowe w jednym. Pokonanie każdego kolejnego głazu to mały sukces.

Stóra Dímun jest niczym trudna do zdobycia twierdza. Do osady prowadzi tu wyłącznie jeden szlak – istny tor przeszkód. Po pokonaniu rumowiska, przychodzi pora na wspinaczkę stromym, trawiastym zboczem. Chwytamy się kępek trawy, miejscami umazanymi ptasim guanem. To jedna z tych sytuacji, które wymuszają wyjście ze strefy komfortu, na dodatek więcej niż jeden raz.

Do celu coraz bliżej. Przed nami jeszcze ścieżki wzdłuż skalnych ścian i prowizoryczne schody. Ostatnie metry wymagają podciągnięcia się na linie i… voilà – jesteśmy na górze!

Stojąc na płaskowyżu, na którym leży osada, serce wali mi niemiłosiernie. Dotarcie tu wydawało się czymś nierealnym, więc spoglądając na zabudowania farmy, odczuwam coś z pogranicza fatamorgany i wygranej w totka. Na spotkanie wychodzi nam Eva – dziarska Farerka, z ciepłym spojrzeniem i promiennym uśmiechem. – Hjartaliga vælkomin! (Serdecznie witamy!) – rzuca w stronę naszych zmęczonych twarzy.

Rodzinna farma na odludziu

Witamy się z nią arsenałem polskich imion, po czym zmierzamy w stronę farmy. Dom otaczają ruiny murów pierwszych zabudowań gospodarskich na wyspie. Wnętrze, wypełnione zapachami z kuchni, jest współczesne i przytulne. W środku panuje porządek, a Eva gości nas przy kuchennym stole, zastawionym smakołykami domowej roboty.

Eva úr Dímun jest kobietą stąd. Wychowała się na farmie, a jej rodzina żyje tu od wielu pokoleń. Pochodzącego z Sandoy Jógvana Jóna, Eva poznała w kolegium nauczycielskim w stolicy. Po skończeniu nauki wróciła na rodzinną skałę, a Jógvan Jón podążył za ukochaną. Doczekali się dwóch pociech i przez pewien czas byli nawet nauczycielami własnych dzieci.

Eva i Jógvan Jón są farmerami na pełny etat, a ich głównym zajęciem są hodowla owiec i rolnictwo. Od kilku lat z powodzeniem rozwijają turystykę na wyspie, w tym heimablídni – farerską gościnność.

Po posiłku Jógvan Jón prowadzi nas do przydomowej rzeźni. Wchodzimy do przybudówki, w której wiszą masywne wołowe cielska. Za nimi kryje się kilka fermentowanych baranich udźców skerpikjøt i garstka pałeczek suszonego grindwala. Następnie Farer kieruje nas na zachodni kraniec wyspy, gdzie rozpościerają się pola kalarepy. Po drodze mijamy ruiny dawnego kościoła oraz niewielki heliport – tutejsze okno na świat.

Gdy docieramy na pole, Jógvan Jón wyrywa kilka kalarep, obiera je i kroi na plasterki. Soczyste białe krążki o słodkawym smaku trafiają do naszych ust. Jesteśmy zachwyceni tym, co wydała tutejsza, na pozór jałowa, ziemia. Chwilę później Farer wskazuje na sąsiednie poletko, na którym rośnie inna odmiana kalarepy, zwana po farersku mai. To właśnie z niej powstaje tutejszy bimber o tej samej nazwie.

Trudna droga do pontonu

Robi się późno, więc pora żegnać się z sielską farmą i udać na dół. Eva deklaruje, że będzie towarzyszyć nam w wędrówce. Zejście nie jest łatwe dlatego przechodzimy w tryb pełnej koncentracji. Lina, wąskie ścieżki, trawiaste zbocze, które pokonujemy ślizgiem, głazy i jesteśmy na dole.

Na horyzoncie widzimy Sigmunda, sternika naszego pontonu. Jednak pojawia się kolejna przeszkoda – jak wejść na riba ze skał, które co chwilę obmywa fala. Z rozwiązaniem przychodzi Jógvan Jón, który do pontonu prowadzi nas czwórkami. Pierwsza grupka podąża za nim, lecz fal nie udaje się uniknąć i słona woda wlewa się do butów. Wskakujemy na pokład pojedynczo, za każdym razem czekając na obniżenie fali.

Sigmund odpala muzykę i z głośników leci rockowa wersja farerskiego hymnu. Jógvan Jón i Eva machają do nas z brzegu, a złota godzina lśni w całej okazałości. Ta filmowa scena sprawia, że emocje wzbierają w nas wszystkich i każdym z osobna. Przez kilka godzin, przeżyliśmy na Stóra Dímun więcej, niż niejeden człowiek przez całe swoje życie.

Tekst: Kinga Eysturland

Fotograficzno-pogodowy rollercoaster

Na Wyspach Owczych pogoda dyktuje warunki. Trzeba być przygotowanym na każdą okoliczność. Aparat jaki zabrałam na warsztaty fotograficzne National Geographic Expedition Earth, to Canon R5. Podczas warsztatów dużo się przemieszczaliśmy, również w trudnym terenie, i przez większą część wyjazdu mżyło lub padało. Dlatego dużą zaletą jest uszczelnienie i wytrzymałość korpusu. Przy tak słabych i zmiennych warunkach oświetleniowych nie bez znaczenia jest stabilizowana 45 mln matryca, która pozwoliła mi pracować na wysokim ISO.

Zestaw obiektywów, jaki znalazł się w moim plecaku, to RF 50 mm f/1.2 L USM oraz RF 24-70 mm f/2.8 L IS USM – oba pancerne i też uszczelnione. Ten drugi to dla mnie wzorzec uniwersalnego szkła. Mogłam zarejestrować nim rozległy krajobraz i jednocześnie niewielkie maskonury, które swoją urodą uwiodły już niejednego fotografa. Tak zwaną 50-tkę zawsze mam przy sobie. Tutaj znaczenie miało światło, im jaśniejsze, tym lepsze. Na wyprawę na wyspę Stóra Dímun, pomino ich niemałej wagi i gabarytów, zabrałam dwa. I to była dobra decyzja. Krajobraz rejestrowałam 24–70 mm, a zdjęcia w ciemnych wnętrzach stałoogniskową 50-tką.

Tekst: Iwona El Tanbouli-Jabłońska