Jesteśmy czymś pomiędzy hotelem a polem namiotowym – śmieje się Talal Shehab i ocierając pot z czoła, wita nas w Parku Odkrywców Bear Grylls, który znajduje się w górach Jebel Jais w Ras al Khaimah. Obóz przetrwania na pustyni to jedna z atrakcji tego najbardziej na północ wysuniętego i najbardziej górskiego emiratu należącego do ZEA, położonego przy granicy z Omanem (45 min jazdy samochodem od Dubaju). Można tu przenocować w spartańskich warunkach i opanować kilka sztuczek, które pomogą nam przetrwać w trudnych warunkach.

Camp składa się z wojskowych kontenerów ustawionych w rzędach. Ale kiedy zaglądamy do środka, okazuje się, że są całkiem komfortowo wyposażone. Mają klimatyzację, łóżka, miniłazienkę z prysznicem, a nawet lodówkę. Na zewnątrz pod siatką maskującą porozstawiano stoliki i krzesła. Jednak po wizycie w eleganckich hotelach, z których słyną emiraty, o pokojach większych od naszych mieszkań, to rzeczywiście zastaliśmy tu skromne warunki. Kursanci mają do wyboru cztery całodzienne programy treningowe o różnym stopniu trudności. Ale w tym campie można też po prostu przenocować nawet z własnym jedzeniem, żeby ciekawie spędzić czas, doświadczyć panującej tu atmosfery i przeżyć przygodę.

Siła woli

Dostajemy plecaki z 2 litrami wody i ruszamy w drogę. Wszystkiego dowiemy się w terenie. – Pijcie wodę, nawet jeżeli wam się nie chce – radzi Talal, który jest menedżerem w Parku Odkrywców i jednocześnie naszym instruktorem surwiwalu. – Inaczej będzie was bolała głowa – dodaje. Przed nami do przejścia kilka kilometrów przez wadi, czyli korytem wyschniętej i zasłanej różnej wielkości głazami rzeki. – Równie ważna jak woda, jedzenie i schronienie czy rozpalenie ogniska jest w sytuacjach kryzysowych higiena. Jej brak zabił więcej osób niż cała reszta – wyjaśnia nasz trener, kiedy zatrzymujemy się na chwilę, by złapać nieco cienia pod pierwszym napotkanym drzewem.

Park Odkrywców założył Bear Grylls, znany z programów telewizyjnych mistrz przetrwania zwany naczelnym skautem Wielkiej Brytanii. Grylls służył trzy lata w brytyjskich siłach specjalnych, ale po wypadku – niefortunnym skoku ze spadochronem i złamaniu kręgosłupa – jego kariera została przerwana. On sam jednak, dzięki sile woli i ogromnej determinacji, odzyskał sprawność i zaledwie trzy lata potem (diagnoza brzmiała, że nie będzie mógł chodzić), w wieku zaledwie 23 lat, wszedł na Mount Everest. Potem dokonał jeszcze śmielszych czynów, jak przemierzenie zamarzniętego Oceanu Arktycznego czy najdłuższe latanie w tunelu aerodynamicznym – 1 godz. 37 min. Słowem, w sztuce przetrwania w ekstremalnych warunkach ma duże doświadczenie i jak zapewnia nasz opiekun, naprawdę jest w tym dobry.

Trzeba się myć

Ale czym się myć na pustyni? Otóż liśćmi głożyny, drzewa, z którego podobno zrobiona była korona cierniowa włożona na głowę Jezusa – tak twierdzi Talal. To drzewo wyjątkowo dobrze znosi ekstremalne warunki, a przy okazji ma niezwykłe właściwości. Jego liście wykorzystywane są nie tylko do higieny, ale też do jedzenia i do celów zdrowotnych, jako lekarstwo na rany, ból głowy czy nawet środek usypiający. – Zrywamy liście, te grubsze – radzi nasz guru. – One mają więcej soku, a tym samym wartości. Miażdżymy je na kamieniu i powstałą w ten sposób masę mieszamy z wodą, uzyskując w stu procentach organiczne mydło – śmieje się i pociera sobie ręce zieloną papką, która faktycznie się pieni. Jeżeli połączymy ją z mlekiem kozim i zostawimy do wyschnięcia, dostaniemy coś w rodzaju kremu, który możemy użyć, by zabezpieczyć skórę.

Jest bardzo gorąco, ściany kanionu wznoszące się na wysokość kilkuset metrów są pogruchotane, pękają i osypują się. Ruchy tektoniczne pofałdowały i wypiętrzyły tutejsze skały osadowe, piaskowce i wapienie, które tworzą tu wyraźne warstwy. Wietrzejąc, rozpadają się na miliony odłamków. Czasami w dolinie zawieje wiatr i wtedy robi się przyjemniej, stajemy wówczas w jego ciągu i korzystamy, ile się da. Góry Jebel Jais powstały ok. 70 mln lat temu i osiągają do 2 tys. m wysokości – to najwyższe pasmo ZEA. Teoretycznie jest tu ok. 10 stopni chłodniej niż w innych miejscach emiratów, ale ja tego nie czuję. Rozpaczliwie poszukujemy cienia rzucanego przez cokolwiek, przytulamy się do skał, wchodzimy pod drzewa. Skoro one tu rosną, to znaczy, że gdzieś tu jest woda.

Nasz opiekun śmieje się i wyjaśnia. – Tu jest mnóstwo wody, ale żeby się do niej dostać, trzeba by było kopać kilka dni. Skąd to wiemy? Na pustyni trzeba być bacznym obserwatorem – w szczelinach żyją żaby i kiedy je opuszczają, są mokre. Gdzieniegdzie na zboczach widzimy też odymione, czarne ślady po ogniskach beduinów, w których gotują podczas pory deszczowej. Szukają miejsc naturalnie osłoniętych przed deszczem. Ich wyglądające na opuszczone niskie domy z kamienia bez okien mijamy co jakiś czas, przemierzając wadi. Nie wiadomo skąd pojawiają się przy nas kozy, które niczym psy towarzyszą nam podczas trekkingu. Powiedziałabym, że panuje tu cisza absolutna i poza skałami nie ma nic, ale paradoksalnie w tych warunkach dostrzegamy każdy przejaw życia.

Od przewodnika dowiadujemy się, że oprócz kóz żyją tu lisy, wielbłądy i setki gatunków ptaków. – A kiedy spadnie deszcz i wadi wypełni się rwącymi potokami wody, pustynia zakwitnie, pojawią się tu purpurowe lilie, irysy, one z kolei przyciągną pszczoły, które w rozpadlinach skalnych produkują miód. Jeden z najpyszniejszych i najzdrowszych na świecie.

Korzystając z okazji, wypytuję naszego guru od przetrwania o jego historię. Okazuje się, że pochodzi z Jordanii, służył w wojsku a potem zachęcony przez brata przeprowadził się do emiratów. Większość osób, które tu poznaję, jest skądś: z Egiptu, z Pakistanu, z Serbii, ze Szwecji, z Indii czy z Filipin, właściwie nie spotkałam nikogo, kto by powiedział, że jest rodowitym mieszkańcem ZEA. Zapewne są nimi żyjący na tej pustyni beduini, ale choć oni zapewne obserwują nas, dla nas pozostają niewidoczni, niczym duchy. O tym, że są, wiemy tylko dzięki pozostawionym przez nich śladom, okopconym ścianom czy białym płachtom powiewającym wśród zboczy. Te drugie oznaczają miejsca, w których znaleźli miód. I zgodnie z niepisanym prawem pustyni taki miód należy tylko do znalazcy i nikt inny nie może mu go odebrać.

Jak zbudować dom

Na pustyni buduje się dwa rodzaje domów: letnie i zimowe. Letnie poznajemy po tym, że kamienie nie są łączone mniejszymi, które wypełniają szczeliny, co zapewnia lepszą cyrkulację powietrza. Ściany sięgają do wysokości ramion, bo w tych warunkach możemy liczyć tylko na siebie i swoje mięśnie. Dach konstruuje się z suchych gałęzi uzupełnionych liśćmi palmowymi. Zwykle nie ma w nich okien, a do wnętrza prowadzą drewniane drzwi.

Oczywiście trzeba wiedzieć, gdzie taki dom wybudować, żeby nie zniszczyła go woda. Beduini mają swoje sposoby na jej oczyszczanie. Wykopują kilka połączonych ze sobą dołków, przez które przelewa się woda i w ten sposób oczyszcza. Ten system to podstawa pustynnego surwiwalu. A kiedy wiemy, że zbliża się pora deszczowa? Wystarczy obserwować żaby – wówczas te płazy wychodzą ze szczelin.

Walka o ogień

Niektórzy twierdzą, że rozpalanie ogniska na pustyni przy pomocy zapałek lub zapalniczki to oszustwo, ale jeżeli je masz, to po prostu ich użyj – śmieje się Talal. – Profesjonalista ma zawsze ze sobą specjalny sprzęt – dodaje, po czym otwiera plecak i wyciąga z niego metalową puszkę, w której są bawełniane waciki, wazelina w tubce i wojskowe krzesiwo. Ten przyrząd ma nawet sześciopokoleniową gwarancję i krzesze iskry lepiej niż krzemień. Po czym demonstruje nam, jak to zrobić, macza wacik w wazelinie i pocierając jednym elementem o drugi, rozpala ognisko w ciągu kilku sekund. Ostatnimi umiejętnościami niezbędnymi do przeżycia na pustyni są nauka wiązania węzłów i budowy szałasu/schronienia z pałatki. Szukanie odpowiedniego miejsca na obozowisko w wąwozie, gdzie nie rośnie prawie nic, wcale nie jest prostym zadaniem. Uświadamiam sobie, że gdybym znalazła się w prawdziwych tarapatach, miałabym jednak niewielkie szanse na przetrwanie.

Dawno oduczyliśmy się radzenia sobie w trudnych sytuacjach, a namiastka surwiwalu pod okiem ekspertów, którzy kontrolują, czy pijemy wystarczająco dużo wody, raczej niewiele zmieni. – Dlatego zawsze miejcie ze sobą telefon satelitarny i kartę kredytowa to najlepsza polisa nawet na pustyni – radzi ze śmiechem nasz ekspert. Na koniec wyciąga z torby przekąskę. – Dziesięć takich wysuszonych robaków – przekonuje – to dawka kalorii, która wystarczy nam dziennie do przeżycia. Podobno smakują jak czipsy, ale na szczęście ja jakoś wcale nie jestem głodna.

Morskie diamenty

Od starożytności region Zatoki Perskiej słynął z najpiękniejszych pereł i na tym właśnie bogacili się jego mieszkańcy. Do dziś stąd pochodzi 7/8 światowej produkcji tych klejnotów zwanych morskimi diamentami. Tereny te były zasiedlone już 7 tys. lat temu, dziś centrum życia emiratu jest jego stolica i największe miasto Ras al Khaimah. Najbardziej historyczna jego część rozciąga się wzdłuż wybrzeża, a najważniejszym zabytkiem jest wzniesiona w XIX w. twierdza, w której obecnie mieści się Muzeum Narodowe. Emirat Ras al Khaimah ma aż 64 km urokliwej, tworzącej setki zatoczek linii brzegowej, którą obrastają mangrowce.

Płynąc łodzią na Suwaidi Pearl Farm, mijam zarośnięte zielenią wyspy i brodzące w oddali flamingi. Pozyskiwaniem pereł dawniej zajmowały się całe rodziny. Nie był to łatwy zawód. Żeby małż urodził perłę, musi się najpierw do jego wnętrza dostać jakiś obcy obiekt, którego ten nie będzie się w stanie pozbyć. Taki irytujący obcy sprawia, że małż, chcąc znów się poczuć komfortowo, zacznie go otaczać masa perłową. W taki oto sposób rodzą się te klejnoty. Powoli, w bólu i właśnie w dyskomforcie. Zanim wymyślono skafandry do nurkowania i opracowano metodę sztucznej hodowli pereł, robiono to na bezdechu. Aby dotrzeć na dno znajdujące się nawet na głębokości dwudziestu kilku metrów, trzeba było wstrzymać oddech na ponad 3 min, niektórzy umieli dotrwać do 4. Było to jednak śmiertelnie niebezpieczne zajęcie, a ci, którzy przeżyli, z czasem tracili wzrok. Na sto wyłowionych muszli statystycznie tylko w jednej była perła. Dlatego kosztowały fortunę i stać na nie było najbogatszych.

Hotel DoubleTree by Hilton Resort & Spa Marjan Island jest idealnym miejscem do poznania wszystkich uroków Emiratów Arabskich i zakochania się w ich różnorodności. 

Podobno jedną z najpiękniejszych kolekcji pereł miał nasz król Zygmunt August, który podarował je swojej żonie Barbarze Radziwiłłównie. Wielką miłośniczką pereł była też brytyjska królowa Elżbieta I. Odkąd w XX w. pewien Japończyk opracował metodę sztucznej hodowli pereł, cały biznes uległ transformacji. Dziś już nikt nie nurkuje na bezdechu, żeby szukać charakterystycznych muszli, chyba że rekreacyjnie. Farma znajduje się na łodzi, gdzie poznajemy poszczególne etapy uprawiania pereł. Aż do ich finalnego produktu w postaci biżuterii. Okazuje się, że wciąż na 100 małży tylko w 60 wykształci się perła, a ta wyjątkowa, w pełni naturalna, nadal jest ewenementem. Po pokazie udajemy się na górny pokład łodzi, gdzie czeka na nas posiłek. Najbardziej typową potrawą, jaką się tutaj serwuje, jest pilaw z ryżu z jagnięciną i warzywami oraz ryby. Z powodu męczącego upału rozkładamy się wygodnie na poduszkach, powietrze pachnie przyprawami, jest cicho, łódź przyjemnie kołysze się na prawie gładkich falach, powoli zapadamy w coś w rodzaju letargu, w miejscu, o którym do niedawna nie wiedziałam nawet, że istnieje.