Nie wyglądał dobrze. Cliff Young, 61-letni farmer z Beech Forest w australijskiej Wiktorii, pojawił się w ciężkich kaloszach i roboczym drelichu. Kiedy stanął w kolejce, żeby zapisać się na listę uczestników biegu z Sydney do Melbourne, na twarzach widzów pojawił się drwiący uśmiech. A może przyszedł tylko popatrzeć na maraton? Ale Young, niepomny sensacji, jaką wywołał, ze spokojem odebrał numer startowy. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, na co się porywa? Ultramarathon z Sydney do Melbourne był wówczas uważany za jedno z największych sportowych wyzwań na świecie. W jego trakcie trzeba było pokonać 875 km, czyli dwudziestojednokrotny dystans „zwykłego” maratonu olimpijskiego. Dlatego na ten morderczy bieg decydowali się najlepsi, którzy mieli na koncie dziesiątki innych wyzwań. Przed takim wysiłkiem zawodnicy poświęcają na treningi całe miesiące. Sponsorują ich bogate firmy, najczęściej producenci odzieży sportowej. Projektanci butów wykorzystują najnowocześniejsze technologie, zaś sam bieg jest poligonem, na którym śmiałe pomysły inżynierów weryfikuje życie. Co więc w świecie krzykliwych sportowych marek robił starszy mężczyzna specjalizujący się w uprawie ziemniaków? Do tego ubrany w kalosze? Jeden z dziennikarzy obsługujących imprezę podszedł do Cliffa i poprosił go o kilka słów. – Pochodzę z dużej farmy, gdzie hodujemy owce i uprawiamy kartofle – odpowiedział szczerze farmer. Przyznał, że nigdy nie interesował się sportem, choć kilka lat wcześniej brał udział w biegu długodystansowym organizowanym przez Geelong Cross Country Club. Nie uważał się jednak za wytrawnego maratończyka. Co prawda rok wcześniej wygrał 160-kilometrowy bieg w Sydney i wziął udział w 500-kilometrowym ultramaratonie w Colac, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Do biegu z Sydney do Melbourne Cliff przygotowywał się zaledwie trzy miesiące wraz z kolegą Joe Recordem. Umówili się, że podzielą po połowie główną nagrodę, jeżeli któremukolwiek z nich uda się pierwszemu dobiec na metę. W grę wchodziło 10 tys. dol. australijskich. Dwaj inni przyjaciele zorganizowali samochody od lokalnego dilera mazdy i prowadzili w pubach zbiórkę pieniędzy.
Mimo wszystkich starań Cliff od „życzliwych” słyszał, że chyba zwariował. Nie uda ci się nawet ukończyć biegu – twierdzili. Ale Cliff z uporem powtarzał: – Przebiegnę! Na farmie, gdzie się wychowałem, nie było nas stać ani na konie, ani na samochód, a ranczo miało powierzchnię dwóch tysięcy akrów i czasem musiałem biec dwa albo trzy dni, żeby dogonić owce.

Kartofel na starcie
Był kwietniowy poranek, kiedy Cliff stanął na starcie z numerem 64 na swoim drelichu. Nie zwracał uwagi na drwiące uwagi obserwatorów. Był zdeterminowany. Zdawał sobie sprawę z tego, że różni się od pozostałych zawodników. Zaczął biec. Jego pierwsze kroki przypominały ciężkie człapanie. Na pierwszy rzut oka było widać, że w najlepszym wypadku podda się po kilkunastu minutach, w najgorszym może oddać ducha na trasie. Zasady Sydney to Melbourne Ultramarathon były bardzo proste. Trasa zaczynała się pod centrum handlowym Westfield Parramatta w Sydney i kończyła pod Westfield Doncaster w Melbourne. Należało ją pokonać najwyżej w siedem dni, w czasie których zawodnicy mogli jeść i spać wedle swego uznania. Pierwszy na mecie zgarniał nagrodę. Farmer i jego kalosze (które miały się stać częścią jego wizerunku) niemal od razu zostali w tyle za pozostałymi maratończykami. Kibice modlili się, żeby farmerowi nie wysiadło serce. W odróżnieniu od innych zawodników Cliff nie znał ani zasad, ani techniki biegania w ultramaratonie. Nikt mu nie powiedział, ile godzin dziennie trzeba biec, jak rozkładać siły i kiedy odpoczywać.
Rankiem piątego dnia farmer tak daleko zostawił za sobą innych, że od tej pory dziennikarze towarzyszyli mu aż do mety. Kiedy przekroczył jej linię, kibice i obserwatorzy przecierali oczy ze zdumienia. Tego nikt się nie spodziewał! Cliff Young nie tylko pojawił się jako pierwszy, ale też ustanowił absolutny rekord tej trasy, poprawiając dotychczasowy (nieoficjalny) o prawie dwa dni. Pokonał 875 km w 5 dni, 15 godz. i 4 min, wyprzedzając innych uczestników o… prawie 10 godzin. Po uroczystej ceremonii zakończenia biegu Cliff został zniesiony ze sceny. Był tak wyczerpany, że nogi uginały się pod nim i nie był w stanie wykonać kroku. Dopiero po sześciu godzinach snu doszedł do siebie. Pochłonął trzy sadzone jajka na grzance i spokojnie zaczął spotkania z mediami. Na pytanie, jak zwycięstwo zmieni jego życie, odpowiedział: – Nie zmieni. Nie spowoduje najmniejszej różnicy. Jestem tego pewien. Natychmiast został okrzyknięty bohaterem. Dla prasy był teraz łakomym kąskiem, uosobieniem bajki o Kopciuszku, który nagle, dzięki determinacji i niezłomnemu charakterowi, dostał nowe wspaniałe życie. Niemałą rolę w tej opowieści grał oczywiście bucik, co prawda nie kryształowy, ale równie medialny.
Jeszcze kilka dni wcześniej nikomu nieznany facet od kartofli i owiec pojawiał się teraz we wszystkich stacjach telewizyjnych w kraju. Jego szczerość i prostota robiły spore wrażenie. Pytany o to, jak udało mu się pokonać tak długą trasę, odpowiadał, że… po prostu biegł przed siebie. Tak jak zwykł to robić na farmie. Dziennikarzom tłumaczył, że lubi kończyć to, co rozpoczął. Nagrody się nie spodziewał. Przyznawał jedynie, że nie dotrzymał do końca słowa danego Joe Recordowi, przyjacielowi, z którym przygotowywał się do maratonu. Nie był w stanie podzielić się z nim pieniędzmi, bo kiedy tylko je dostał, natychmiast… rozdał 4 tys. dol. innym biegaczom. Z dziesięciu tysięcy zostało sześć i choć Joe Record nie skończył biegu, farmer „odpalił” mu połowę z tego, co zostało. Cała Australia pokochała Cliffa. Pokochała historię prostego farmera z Beech Forest, który udowodnił, że chcieć to móc.

To tylko fragment artykułu „W kaloszach do gwiazd”. Jeśli chcecie poznać dalsze losy Cliffa Younga zapraszamy do lektury sierpniowego Travelera.