Myśliwi w absolutnej ciszy suną na nartach przez Ałtaj, tropiąc wapiti. Jest minus 39°C. Pięciu mężczyzn pokonuje głęboki kopny śnieg na wystruganych ze świerka nartach, których spód obito końską skórą. Każdy dzierży w dłoni jeden drewniany kij. Od dzieciństwa zgłębiali tajniki posługiwania się tym pozornie prymitywnym sprzętem – właściwego ułożenia włosia, zapewniającego przyczepność w trakcie podchodzenia pod górę i gładką powierzchnię do szybkich zjazdów, w trakcie których kij służy do utrzymywania równowagi. Na najnowocześniejszych nartach z parą kijków próbuję dotrzymać im kroku. Łapiemy uspokajający rytm, przecinając zaspy wzdłuż brzozowego zagajnika, aby następnie skręcić prosto w ciemny świerkowy las. Nie padają żadne słowa. Słychać jedynie stłumiony świst futrzanych nart.

Każdy myśliwy ma zatknięty za pasem nóż, na ramieniu lasso z końskiego włosia, a w sankach z koziej skóry ciągnie zapasy: koc, kurtkę z chińskiego demobilu i chleb. Resztę sprzętu: dwa toporki, garnuszek, pięć misek, czajnik, kawał koniny – rozdzielili po równo. Nie wiedzą, ile potrwa wyprawa. Zdarza się, że tropią wapiti przez kilka dni. Gdy wyruszaliśmy z Aukoram – osady myśliwych położonej w odludnej północnej części zachodnich Chin – przywódca grupy, Tursen, wcale nie myślał jednak o wapiti. Mrużąc oczy w oślepiającym blasku słońca, zastanawiał się nad nieprzewidywalnością opadów śniegu. Kiedyś nie ulegało wątpliwości, że zima przyniesie w Ałtaju zamiecie, które otulą lasy i grzbiety gór białym puchem. Tymczasem tegoroczna zima jest pierwszą śnieżną od czterech lat. Spadło tyle śniegu, że wyprawa ma sens. Bo chociaż w Chinach poważnie ograniczono dostęp do broni palnej i polowania, to myśliwi z Ałtaju nigdy nie tropili wapiti ze strzelbą. Ich bronią od zawsze był śnieg. Głęboki śnieg. Tej zimy znów zapanowały idealne warunki – śniegowy kożuch o grubości 1,25 m. Tursen upaja się jazdą na nartach i ciszą. I nawet jeśli nie zabije żadnego wapiti, a wyprawa ma jedynie pokazać cudzoziemcowi stare sposoby przetrwania w głuszy, to jego dusza odżywa w tym dziewiczym białym świecie przodków. Przodków, którzy pozostają zagadką. Myśliwi pochodzą z półkoczowniczych ludów posługujących się językiem tuwińskim, które zamieszkiwały tereny Ałtaju. Formalnie są obywatelami Chin, ale ich chaty stoją w odległości 30 km od zbiegu granicy z Rosją, Kazachstanem i Mongolią. Natomiast źródła języka należy szukać na Syberii, gdzie dziś mieszka większość Tuwińców. Zdaniem antropologów w żyłach mieszkańców regionu płynie krew plemion tureckich i Nieńców, ale każdy z moich myśliwych będzie uparcie dowodził, że pochodzi od konnych wojowników mongolskich, których oddziały przetoczyły się przez Ałtaj w XIII w. Coś w tym jest, bo każdy mężczyzna szczyci się wspaniałymi jeździeckimi umiejętnościami, a koń faktycznie pozostaje w centrum kultury – ciągnie sanie zimą i pomaga w wypasach bydła, kóz i owiec na górskich łąkach latem. I jeszcze jedno – ich chatki zdobią portrety Czyngis-chana, a nie Mao. I to na jego cześć synowie mają na głowach jedynie kępki włosów.

Podążam za myśliwymi przez mostek ze śniegu nad niewidocznym potokiem – słychać tylko szum wody. Nagle Tursen staje, by zbadać tropy.

– Börü – rzuca cicho po tuwińsku. „Wilk”.

Dołącza do niego Serik, szwagier Tursena. Potwierdza. Trop nie jest świeży, ale wilki nie odeszły daleko. Mężczyźni kucają na nartach i analizują ślady. Odciski łap są wielkości jednopalczastych rękawiczek. Widać, gdzie pazury cięły śnieg.  – Wielki wilk – dodaje zaniepokojony Tursen, pokazując gestami rozmiary zwierzęcia. Wilków jest w okolicy tyle, że nikt nie wypuszcza się na narty samotnie. Wieść gminna niesie, że pewien motocyklista utknął w śniegu i został przez nie otoczony. Przerażony zadzwonił z komórki na policję. Funkcjonariusze kazali mu podpalić motocykl (wilki boją się ognia) i czekać na  odsiecz. Kiedy przyjechali, znaleźli spalony motocykl, mnóstwo krwi i kask z głową bez twarzy. Wkrótce mężczyźni wybierają miejsce na odpoczynek obok zamarzniętego potoku. Siadają na saniach i zdejmują rękawice. Część wyciąga papierosy. Większość, jak Tursen, to dwudziestolatkowie. Serik, 33-latek, jest w tym gronie seniorem. Warstwy odzieży skrywają chude ciała. Niepalącemu Tursenowi brakuje dwóch palców na lewej dłoni. Gdy miał trzy lata, poszedł z siostrą do lasu z siekierą zebrać sok z drzew. W czasie tej pracy siostra przypadkiem odcięła mu palce. Ruszamy w dalszą drogę i po godzinie trafiamy na świeży trop. Tursen odczepia sanie i zaczyna badać ślady, oglądając je z każdej strony. – Sygyn – rzuca triumfalnie. „Wapiti”. Z plątaniny kilku śladów, wielkości odchodów i rozmieszczenia moczu Tursen i Serik ustalili, że w pobliżu są cztery wapiti: dwa dorosłe samce, samica i młody. Tursen wskazuje głębokie ślady na stoku, gdzie zwierzęta pokonywały stromiznę. – Tutaj rozbijemy obóz – oświadcza. Do zmroku jeszcze godzina. Mężczyźni kopią nartami aż do warstwy igliwia. Powstaje gniazdo otoczone prawie dwumetrową ścianą śniegu. Mimo mrozu mocno się spocili. Rozkładają kozie skóry i koce. Ktoś rozpala ogień przy użyciu kory brzozowej, inny w garnuszku rozpuszcza lód, a reszta zbiera drewno. Wkrótce płomienie oświetlają ściany ze śniegu i podgrzewają herbatę. Mężczyźni kucają wokół ognia, aby ogrzać ręce. W ciszy słychać pierwsze historie. – Kiedyś tropiąc jelenia, wpadłem do jeziora. Uratował mnie taiyak – opowiada Tursen. Drewniany kij zaczepił się o brzegi dziury w lodzie. Mężczyźni kiwają głowami ze zrozumieniem. Serik przekonuje, że najszybszy znany mu narciarz to 80-letni pasterz, którego spotkał za młodu. Swoje narty wykładał od spodu nie końskim włosiem, lecz skórą z przednich kończyn wapiti.

– Dosłownie unosił się nad śniegiem, jakby leciał - Serik opisuje polowanie, na którym Tursen dopadł na nartach jelenia, wskoczył mu na grzbiet, chwycił za poroże i mocował się z kopiącym i kąsającym zwierzakiem. Obraz widywany tu od tysięcy lat. W Ałtaju odkryto szereg petroglifów ze scenami narciarskimi. Na jednym człowiek ściga na nartach kozice. Petroglify trudno datować, więc są dość kontrowersyjną wskazówką w debacie o początkach narciarstwa. Chińscy archeolodzy utrzymują, że został wyryty 5 tys. lat temu. Inni, że raczej 3 tys. lat. Najstarsza pisemna wzmianka o nartach, chiński tekst, też wskazuje na Ałtaj, ale pochodzi z czasów dynastii Han, której panowanie rozpoczęło się w 206 roku p.n.e. Norwescy archeolodzy również odkryli narciarskie petroglify, a w Rosji wydobyto z torfowiska przedmiot przypominający czubek nart, datowany radiowęglowo na 8 tys. lat.

Każdy naród rości sobie prawo do pierwszych narciarzy. Panuje natomiast powszechna zgoda, że ten, kto pierwszy przypiął parę nart, zrobił to, aby polować. Pytam Tursena o szczegóły ubicia wapiti. Ignoruje moje pytanie, patrząc w ogień. Mężczyźni boją się władz i nigdy nie mówią przy mnie o zabijaniu zwierzyny, a jedynie o jej tropieniu. – Kiedyś polowaliśmy, a teraz tylko tropimy – ucina Serik. Pozostali milczą. Nie naciskam, bo słyszałem, że za zabicie wapiti – oraz innych dzikich zwierząt z rejestru – grozi więzienie. Plotki głoszą natomiast, że partyjni oficjele polują regularnie. Dzwoni żona Tursena, więc rozmowa schodzi na bezpieczniejszy temat – kobiety. Jeden z mężczyzn podłącza komórkę Tursena do zestawu miniaturowych głośników. Po chwili myśliwi kiwają głowami i nucą tuwiński rap. Potem w ciszy pochłaniają gotowaną koninę i szybko zapadają w sen pod kocami, ułożeni na zewnętrznej krawędzi obszaru ciepła. Mnie trudno jest znaleźć wygodną pozycję między ogniem i przejmującym zimnem. Nie mogę zasnąć i zastanawiam się, jak daleko w górach przyjdzie nam tropić wapiti. Nasłuchuję wycia wilków. Rano posłania są białe i sztywne. Wygrzebują się z nich myśliwi – potwornie bladzi. Roztopiony przez ognisko śnieg znów zamarzł, tworząc tafle lodu. Odgarniamy go, ponownie rozniecamy ogień i parzymy herbatę. Mężczyźni opróżnią po kilka miseczek, zanim wróci do nich życie. Kilka godzin po wschodzie słońca temperatura skoczyła do minus 29, a grupa wspina się na nartach. Drewniane taiyaki mężczyźni wykorzystują jak wiosła, podciągając się w górę. Posuwając się wzdłuż grani, zgodnie z przewidywaniami, znaleźli ślady dwóch samców. Tursen wskazuje gałęzie połamane przez poroża. Ruszamy ich tropem, który dochodzi do stromizny. Tursen puszcza się w dół, a za nim reszta. Siadają na nartach, nogi w szerokim rozstawie. Kijek jak ster, którym manewrują między drzewami. Z zawrotną prędkością pokonują zaspy.  Tursen odnajduje trop wapiti, który prowadzi nas w kolejną dolinę i w górę kolejnego wzgórza. Tutaj stajemy.

– Wyczuwają nas – objaśnia. – Dlatego są w ruchu.

Musimy pozostać nad nimi, aby wiatr nie niósł naszego zapachu. Posuwamy się gęsiego przełęczą, a następnie okrężną drogą zajmujemy wysokie pozycje. Nagle Serik i Tursen, jadący na szpicy, sygnalizują coś taiyakami. Wypatrzyli samce w brzozach poniżej i ruszyli w dół zbocza slalomem między drzewami. Wapiti odskakują w kierunku gęstego zagajnika, ale drużyna myśliwych odcina im drogę i spycha na otwartą przestrzeń, gdzie głęboki śnieg je spowalnia. Brodzące w śniegu samce rozdzielają się. Wymachując lassem, Serik podjeżdża do większego osobnika – prawdziwego olbrzyma. Wapiti w ostatniej chwili uchyla łeb, z którego zsuwa się lasso. Potem szarżuje na Tursena, blokującego mu drogę ucieczki do lasu. Tursen odchyla się na nartach i ogania drewnianym kijkiem. Serik przygotowuje lasso do kolejnego rzutu, gdy wściekły wapiti cofa się, odgarnia kopytem śnieg i rzuca łbem. Chce przebić Tursena porożem albo go stratować. Tursen leży na plecach i trzyma taiyak jak włócznię. Wreszcie Serik mocno zaciska lasso owijające się wokół poroża. Samiec wściekle rzuca łbem, a Serik rzuca się do tyłu i ustawia narty prostopadle do napiętej liny. Jestem świadkiem odwiecznej walki człowieka z dzikim zwierzęciem – obraz zasługuje na petroglif. Drugiego samca spotkał ten sam los. Po dwóch godzinach zwierzęta leżą na ziemi i ciężko dyszą przywiązane do drzew. Już się poddały. Nigdy tak do końca nie wierzyłem Serikowi i Tursenowi, że nie zabiją zdobyczy. Wapiti to przecież mięso dla ich rodzin, a skóra i poroże to prawdziwy pieniądz. Sądziłem, że wyciągną noże i poderżną gardła wyczerpanym zwierzętom, aby zamknąć odwieczny cykl życia i śmierci. Tak się jednak nie stało. Dwaj myśliwi wymienili spojrzenia, popatrzyli na mnie i poluzowali lassa na porożach. Wapiti po chwili zorientowały się, że to ich szczęśliwy dzień, i puściły się w stronę lasu.

Mark Jenkins