Na początku lat 30. XX wieku Liberia znalazła się w finansowych tarapatach z powodu niemożności spłaty kilkumilionowej pożyczki dolarowej, udzielonej przez amerykańską firmę Firestone Tire and Rubber Company – wielkiego producenta opon

Chociaż pożyczki pochodziły z prywatnej firmy, jesienią 1932 roku Liga Narodów przedstawiła Liberii ultimatum w postaci planu naprawczego, który de facto oznaczał oddanie kraju pod protektorat organizacji. Aby ratować suwerenność, władze z Monrovii postanowiły poprosić o pomoc Polskę, która w tym czasie była sprawozdawcą spraw liberyjskich na forum Ligi. Pomocy udzielił jednak nie polski rząd, lecz Liga Morska i Kolonialna (LMiK), wyrastająca już wówczas na potężną kilkusettysięczną organizację. Wspierała m.in. polskich kolonizatorów zakładających plantacje kawy w Angoli.

Szokujące podpisanie umowy

W maju 1934 roku minister spraw zagranicznych Józef Beck po powrocie z posiedzenia Ligi Narodów w Genewie znalazł na biurku tekst międzynarodowej umowy. „Jego Ekscelencja Prezydent Republiki Liberii Edwin Barclay i Jego Ekscelencja Generał Gustaw Orlicz-Dreszer, Prezes Polskiej Ligi Morskiej i Kolonialnej, mając na uwadze dobre i przyjacielskie stosunki między Polską a Liberią…” – czytał coraz bardziej zdumiony, ponieważ umowa przewidywała m.in. otwarcie przedstawicielstwa Liberii w Warszawie, o czym nikt go nie powiadomił. 

Szokujący był już sam fakt, że umowę z obcym państwem podpisała pozarządowa organizacja. Jeszcze bardziej to, że niepodległy afrykański kraj podpisał ją ze stowarzyszeniem mającym w nazwie słowo „kolonialna”. A najbardziej, że Liga zaplanowała już międzynarodowe wizyty na szczeblu ministerialnym między Polską a Liberią. Przygotowała też  tekst „Traktatu Przyjaźni” między obydwoma państwami, gotowy do podpisania przez rząd. Tego było już za wiele...

MSZ odciął się od pomysłów LMiK, co jednak w niczym nie zmieniło stosunku Liberyjczyków do zawartej umowy. Dzięki porozumieniu z Polakami udało im się pozbyć narzuconych przez Ligę Narodów amerykańskich doradców. Nowym ekspertem ekonomicznym rządu Liberii został 32-letni wykształcony w USA inżynier Tadeusz Brudziński, a doradcą ds. sanitarnych – 44-letni lekarz Jerzy Babecki. 

Jednocześnie rozpoczęły się przygotowania do osadzenia grupy polskich plantatorów. Przyznane im koncesje przewidywały nie tylko oddanie w dzierżawę 50 farm, ale także wyłączność na prowadzenie handlu na terenach położonych z dala od wybrzeża. Na początek trzeba było jednak zdobyć na to pieniądze.

Nietrafiony transport

28 grudnia 1934 roku z portu w Gdyni wyrusza wyczarterowany przez LMiK frachtowiec „Poznań”. Pod jego pokładem znajduje się 1800 ton towarów, których sprzedaż ma dostarczyć kapitału na rozruch polskich interesów w Liberii. W styczniu 1935 roku statek dociera do Monrovii, a następnie kontynuuje rejs pomiędzy portami zachodniego wybrzeża Afryki. Wiele towarów jest nietrafionych i wyprawa przyniosłaby straty. Jednak Żegluga Polska rezygnuje z 44 tysięcy złotych opłaty za fracht. 

Akcja Polaków budzi niemały popłoch wśród zagranicznych firm w zachodniej Afryce. Władze francuskich kolonii rozsiewają nawet plotkę, że „Poznań” to statek piracki.

Polska próbowała skolonizować Liberię

Wkrótce pierwszych ośmiu kolonistów obejmuje farmy w Liberii. Jednym z nich jest 42-letni pisarz i podróżnik Kamil Giżycki.

 „Góra, na której stał mój dom, nazywała się w pięknym i kwiecistym lokalnym języku »Górą Wężową«. Początkowo cała pokryta była gęstym lasem. Po jego wypaleniu i wykarczowaniu ukazał się płaski szczyt pagórka, na którym stanął obszerny dom, a również znalazło się miejsce na kurniki, ogród warzywny i poletko z paroma tysiącami sadzonek ananasów i palm kokosowych” – wspominał po latach Giżycki. 

Członkowie Kościoła Prezbiteriańskiego podczas kolonizacji

Plantacja liczyła 1500 hektarów. Większość była przeznaczona pod kawę i kakao, ale ponieważ dają one zysk dopiero po trzech–pięciu latach, początkowo plantatorzy mieli utrzymywać się z uprawy rycynusu. 

Brak doświadczenia w tropikach dawał o sobie znać. „Rycynus rozrósł się jak las i już mieliśmy nadzieję na piękne dwukrotne zbiory roczne. Jednak rośliny zaatakowała pleśń i zanim zdążyliśmy sprowadzić lekarstwo z Europy, pozostawiła z kwiatostanów tylko oparszywiałe kikuty” – żalił się Giżycki. 

Wkrótce przyszło mu się zmierzyć z kolejną plagą – szarańczą. „Niemal w okamgnieniu wszystkie szkółki kakao, kawy i kola zostały wprost zalane tą poruszającą się lawiną” – pisał. Szarańczę kilkakrotnie udało się przepędzić: Część robotników rozpaliła duże ognie, część wzięła blaszane bańki po nafcie i benzynie i zwartym szykiem szła przez pola, bijąc w nie patykami. Skutek był prawie natychmiastowy. Szarańcza nie znosząca zgiełku i dymu podrywała się ciężko z ziemi”. 

Nie zawsze jednak kończyło się to sukcesem. „Nigdzie na całym polu ani strzępa liścia, ani źdźbła zieleni!” – wściekał się Giżycki po zjedzeniu przez owady plantacji rycynusu.

Kolonie walczą o wolność

Największy jednak cios przyszedł nie ze strony szarańczy, ale polityków i potężnych korporacji. W sierpniu 1936 roku na łamach liberyjskiej gazety „The Weekly Mirror” ukazał się przedruk artykułu, w którym Polska została wprost oskarżona o chęć zamienienia Liberii w swoją kolonię. „Kraj, który do 1914 roku był kolonialnym terenem trzech innych państw, teraz sam chce być panem w afrykańskim kraju” – pisał 32-letni dziennikarz Nnamdi Azikiwe. 

Był to jeden z liderów panafrykańskiego i antykolonialnego ruchu. 27 lat później Azikiwe zostanie pierwszym prezydentem niepodległej Nigerii. Jego zarzuty były na rękę zarówno rządowi USA, jak i koncernowi Firestone. Wkrótce w Stanach Zjednoczonych rozpętała się wielka kampania prasowa przeciwko Polsce. 

Inna sprawa, że władze Ligi same „podłożyły się”, m.in. buńczucznymi wypowiedziami Zygmunta Dreszera (brata prezesa LMiK). W wywiadzie dla „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” powiedział on, że „Liberię można uważać już za polską kolonię”.
 
Sprawie nie pomagały też rozgłaszane przez samych Liberyjczyków plotki, że „Polacy w Ameryce wspólnie z tamtejszymi Murzynami tworzą koncern finansowy w celu spłacenia pretensji Firestone’a w zamian za oddanie Liberii pod protektorat Polski”. Była to forma nacisku na Amerykanów, ale skutki okazały się opłakane.

Wkrótce rząd Stanów Zjednoczonych rozpoczął serię dyplomatycznych nacisków. Ambasador RP w Waszyngtonie kilkakrotnie był wzywany do Departamentu Stanu, gdzie musiał się gęsto tłumaczyć z działalności LMiK w Liberii. Także na władze w Monrovii naciskano, by pozbyły się polskich osadników. 

Pretekstu dostarczył incydent z przekazaniem przez Polaków broni myśliwskiej mieszkającym w Liberii plemionom. Rozdmuchana do niebywałych rozmiarów sprawa była przedstawiana jako początek zbrojnej akcji zmierzającej do obalenia liberyjskiego rządu. W 1937 roku minister Beck – mając dość oskarżeń Polski o planowanie zamachu stanu i kolonializm – wymusił na LMiK wycofanie osadników.
 

Szukasz więcej fascynujących informacji na temat świata roślin i zwierząt, odkryć archeologicznych i nieskończonego Wszechświata? Zaprenumeruj magazyn „National Geographic Polska". Najnowszą ofertę znajdziesz na tej stronie