Przez checkpoint można przejechać lub nie. Można spóźnić się do pracy lub nie dotrzeć do niej wcale. Przez checkpoint można też nie wrócić do domu na noc albo, będąc kobietą, umrzeć podczas porodu na tylnym siedzeniu taksówki na oczach męża błagającego izraelskich żołnierzy o przepuszczenie auta do szpitala. Tak dzisiaj wygląda życie w okupowanym Zachodnim Brzegu, ostatnim apartheidzie cywilizowanego świata.

Omara poznajemy na rynku w centrum Betlejem. Szukamy kogoś, kto zawiezie nas do Dheisheh Refugee Camp — domu dla ponad dziesięciu tysięcy uchodźców palestyńskich, który leży na południu miasta. Omar zgadza się, ale długo dopytuje, czy na pewno chcemy jechać akurat do obozu. Bardziej wynika to chyba jednak z jego kiepskiego angielskiego, niż z troski. W końcu kiwa głową i wsadza nas do swojej żółtej skody z napisem: „New York Taxi”.

Ani ja, ani K. nie wiemy jeszcze, że Omar stanie się naszym kierowcą na najbliższych kilka dni, i że odwiedzimy razem miejsca, do których sami nigdy byśmy się nie zapuścili, ani że spędzimy w jego domu wiele godzin, poznamy kilkunastoosobową rodzinę, zjemy wspólny obiad, wypalimy fajkę, będziemy bawili się z jego dziećmi, a na koniec zostawimy go bezradnego, w środku nocy, na jakimś pustkowiu pomiędzy Ramallah i Betlejem.

Na razie jednak jedziemy do obozu dla uchodźców. Chcemy zobaczyć tę drugą stronę miasta, z dala od odpicowanych kościółków i lukrowanych sklepów dla turystów, sprzedających wszelkiej maści religijne bibeloty, wystrugane z drzewa oliwnego. Podróż zajmuje niecałe piętnaście minut i polega głównie na przeciskaniu się przez wąskie i niesamowicie strome uliczki oraz przeganianiu klaksonem tabunu ludzi i zwierząt, którzy wyrastają przed maską nie wiadomo skąd.

No money, everything okay
Kiedy, jak nam się wydaje, dojeżdżamy na miejsce, Omar nie chce od nas pieniędzy, a zamiast tego, próbuje zadać dość skomplikowane pytanie. Nie bardzo możemy się dogadać, więc wyciąga swojego iPhone’a (prawdziwego!) i wybiera jakiś numer. Chwilę później rozmawiam z jego przyjacielem, a jak się potem okazuje, także przełożonym, który w tej chwili pełni rolę telefonicznego tłumacza. Głos z telefonu wyjaśnia po angielsku, że Omar ma obawy przed zostawieniem nas w środku obozu. Mimo zapewnień, że poradzimy sobie sami, Omar protestuje, a po chwili zabiera mi swój telefon i rusza spod bramy, wioząc nas nie bardzo wiadomo dokąd.

— Everything okay, no money, everything okay — powtarza tylko i pędzi przez miasto. Po paru minutach podjeżdżamy pod dom na tyłach obozu, z którego wychodzi na oko pięćdziesięcioletni Arab, ubrany w spodnie od garnituru i skórzaną kurtkę. To Abu Sami, szef Omara, właściciel małej firmy taksówkarskiej, człowiek, z którym rozmawiałem przez telefon. Kiedy Abu Sami usłyszał, że jacyś turyści chcą zobaczyć obóz dla uchodźców, przejął się i postanowił, że oprowadzi nas po nim osobiście. Za darmo.

Na szczęście Abu Sami bardzo dobrze mówi po angielsku. Studiował w Stanach, ma tam firmę budowlaną, żonę i trójkę dzieci. W Palestynie spędza kilka miesięcy w roku. Pomaga nam, bo — jak sam mówi — ma wyrzuty sumienia, że uciekł z kraju, który tak bardzo potrzebuje pomocy i uwagi ze strony Zachodu. Abu Sami próbuje teraz odpokutować swoją ucieczkę. Chce, żeby jak najwięcej osób zobaczyło, co Żydzi robią z Palestyną, a potem opowiedziało o tym swoim politykom w nadziei, że Europa coś zmieni.

Premier, który nie znosił protestów
Tak więc wjeżdżamy do obozu. Najpierw próbujemy przeciskać się przez podziurawione uliczki samochodem, ale jest tak ciasno, że szybko rezygnujemy i dalej idziemy na piechotę. Obóz powstał ponad sześćdziesiąt lat temu. Kiedyś były tu tylko namioty, dzisiaj są krzywe ulice i murowane domy. Od kilkunastu lat Palestyńczycy mogą stawiać ceglane przybytki, jednak żaden dom, ani działka na której stoi, nie należy do nich. Izraelskie władze w każdej chwili mają prawo skonfiskować ziemię, zburzyć budynek i kazać jego mieszkańcom wynieść się w diabły.

— Dlatego domy wyglądają jak ruina. Nikt nie chce inwestować w remonty i urządzanie mieszkań, bo w każdej chwili można je stracić — tłumaczy Abu Sami. Obóz zdaje się wymarły, kiedy po nim chodzimy. Gdzieniegdzie tylko pojawiają się umorusane dzieciaki, które na widok aparatu stroją miny i przybierają zabawne pozy. Jest absolutna cisza, więc nasze rozmowy niosą się daleko. Na dźwięk angielskich słów czasem otwierają się okna, ale Omar szybko uspokaja mieszkańców, że wszystko jest w porządku.

W obozie nie ma kubłów, więc hałdy śmieci walają się na ulicach. Nie ma też latarni i po zmroku jest tu kompletnie ciemno. Na ścianach budynków znajdują się arabskie napisy i namalowane farbą podobizny Palestyńczyków.

— Kiedy żołnierze kogoś aresztują, na ścianie domu, w którym mieszkał, natychmiast pojawia się jego podobizna, nazwisko i dzień, w którym go zabrali. Czasem pojawia się też data jego uwolnienia, ale to rzadko, bo rzadko ktoś wychodzi na wolność — zasępia się Abu Sami.

Pytam o podobiznę chłopca, którą widzimy na murze. Dzieciak ma jakieś siedem lat.
— Jego przecież nie aresztowali — mówię.
— Nie, jego nie aresztowali — przytakuje Abu Sami i dodaje: — Chłopiec zginął w swojej kuchni, robiąc śniadanie. Trafiła go izraelska kula, która wpadła przez okno.




Gdy chodzimy po obozie, jest jednak spokojnie i bezpiecznie. Groźnie bywa dopiero, gdy wkraczają tu izraelscy żołnierze, a wkraczają pod byle pretekstem. Niebawem sami się o tym przekonujemy.

Kiedy wieczorem wracamy do hotelu w Jerozolimie, CNN podaje, że w ramach dążenia do rozmów pokojowych, pod naciskiem szefa amerykańskiej dyplomacji Johna Kerriego, który akurat wtedy przebywał w Jerozolimie, Izrael wypuszcza właśnie palestyńskich więźniów politycznych, których trzymał w niewoli od dwudziestu lat. Już niedługo, w świetle kamer, skazańcy mają przekroczyć więzienne mury i po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat wrócić do swoich domów, rodzin i do dorosłych już dzieci. To wielkie święto dla Palestyńczyków. Szykuje się ogromna feta. Nie możemy tego przegapić.

Na następny dzień jesteśmy umówieni w Betlejem z Omarem i Abu Samim, aby raz jeszcze zawieźli nas do obozu, gdzie swoje domy miało kilku z uwolnionych więźniów. Spodziewamy się tam wielkiej imprezy. Ruszamy na południe miasta, ale zaraz zatrzymuje nas ogromny korek. Długo czekamy w sznurze aut, jednak główna ulica wciąż jest zablokowana, a w oddali zaczynają pojawiać się izraelskie wozy bojowe.

— Pewnie postawili ruchomy checkpoint, to nic nadzwyczajnego. Blokują ulice, kiedy im się podoba, z jakiegokolwiek powodu, a najczęściej bez powodu. Chodzi o to, żeby uprzykrzyć nam życie, żebyśmy się stąd wynieśli — tłumaczy Abu Sami.

Omar podejrzewa jednak, że tym razem chodzi o coś innego. Wysiada z samochodu, aby podpytać, co się stało. Po chwili okazuje się, że to nie jest zwykły checkpoint. Obóz został odcięty przez uzbrojonych żołnierzy. Nie da się do niego wjechać, ani z niego wyjechać. Trwa militarna operacja i cała dzielnica została zablokowana.

— Szukają kogoś? — pytam po angielsku Omara, a Abu Sami tłumaczy na arabski.
— Wczoraj wieczorem były protesty pod domem Benjamina Netanjahu, premiera Izraela. Żołnierze mówią, że demonstrację zorganizowali dopiero co uwolnieni Palestyńczycy, dlatego zabierają ich z powrotem do więzienia — wyjaśnia Omar.
— Po dwudziestu latach wypuścili ludzi z celi, żeby na drugi dzień zabrać ich z powrotem, bo ktoś protestował pod domem premiera? — K. nie może w to uwierzyć.
— Tak, ale nie wierz w powody. To wszystko pretekst. Chodziło o to, żeby wypuścić tych ludzi przed kamerami zagranicznych telewizji, a potem po cichu z powrotem wpakować ich za kraty. Tu idzie o poniżenie, o odebranie nadziei, o nic więcej — odpowiada Omar.
— Jeśli wychodzisz z więzienia po dwudziestu latach, to czy pierwszą rzeczą, którą robisz, jest organizowanie protestu pod domem człowieka, który cię wypuścił? Przecież to nie ma sensu. Wszystko było ukartowane. Kerry wyjechał i sytuacja wróciła do normy. Jest po staremu — dodaje Abu Sami.
— Możemy dostać się do środka inną drogą? — pytam.
— Nie ma innej drogi. Kiedy wojsko prowadzi operację, odcina nawet podziemne kanały, wozy bojowe blokują ulice, snajperzy są na każdym dachu, wszystko śledzą kamery i satelity, nikt się nie prześlizgnie. Wiem, bo takie rzeczy zdarzają się tu regularnie — wyjaśnia Abu Sami.
— To jakiś absurd — mówi K.
— Chcesz zobaczyć prawdziwy absurd? — pyta Abu Sami i szepcze coś po arabsku do Omara.

Jeśli jest po siedemnastej, można strzelać
Omar wciska klakson i, niemal ocierając się o inne auta, pokonując chodnik oraz pas zieleni, jakimś cudem wydostaje nas ze sznura pojazdów, a potem zawraca. Zamiast do obozu, jedziemy do małej osady na wzgórzu za miastem, która — jak mówi Abu Sami — stanowi skondensowaną esencję Zachodniego Brzegu.

Chwilę później wydostajemy się z Betlejem i pędzimy kiepską, popękaną drogą, wśród licznych wzgórz przysłaniających widok. Jest potworna mgła, więc wszystkie samochody jadą z włączonymi światłami awaryjnymi. Przemieszczamy się wzdłuż siatki z drutu kolczastego, co jakiś czas poprzecinanej wysokimi masztami, na których zamontowane są kamery. Cała osada ogrodzona jest w ten sposób. Żyje w niej około pięciu tysięcy Palestyńczyków, których Izrael próbuje przepędzić, aby na wzgórzu wybudować osiedle dla żydowskich osadników.

— Kiedyś do takich wiosek po prostu wjeżdżały buldożery i równały wszystko z ziemią. Dzisiaj jest to utrudnione, bo Kerry, bo rozmowy pokojowe, bo negocjacje. Dlatego Izrael znalazł inny sposób — mówi Omar.
— Wojsko ogrodziło szczelnie całą wioskę. Nikt bez pozwolenia żołnierzy nie może z niej wyjść, ani do niej wejść — kiedy Abu Sami o tym opowiada, stoimy pod jedyną bramą, którą można dostać się do osady, a w naszym kierunku wycelowanych jest pięć ruchomych kamer z mikrofonami, zamontowanych na pobliskim maszcie. — Obserwują nas teraz. Słyszą wszystko, co mówimy. Widzisz te wzgórza i budki na nich? Patrzą na nas nie tylko kamery, ale także snajperzy. Cała wioska jest pod nieustanną inwigilacją, podobnie zresztą, jak reszta kraju — mówi Abu Sami.


Pytam, po co te zasieki, skoro brama jest otwarta i wygląda, jakby swobodnie można było przez nią przejść. Omar mówi, że brama jest otwarta, i owszem, ale wyłącznie od piątej rano do piątej wieczorem. Potem żołnierze zamykają wejście, a snajperzy czekają, aż ktoś spróbuje je otworzyć. Od jakiegoś czasu nikt już tego jednak nie robi, bo mieszkańcy na własnej skórze przekonali się, że żołnierze mają wtedy prawo go zastrzelić. Trochę nie chce mi się w to wierzyć, ale kilka dni później CNN podaje, że przy takim samym ogrodzeniu, tylko w Strefie Gazy, został zastrzelony kilkunastoletni dzieciak. Powód? Próbował przez nie przejść, a było już po siedemnastej.

— A co, jeśli ktoś nie zdąży wrócić na noc do domu? Albo jeśli zachoruje, będzie potrzebował lekarza? — pyta K.
— Wiozłem kiedyś do szpitala kobietę i jej męża. Jechaliśmy moją taksówką, tym samym samochodem, w którym teraz jesteśmy. Kobieta rodziła i miała straszne bóle, krwawiła. Dojazd do checkpointu z centrum wioski zajmuje kilka minut. Pod bramę dotarliśmy jednak już po siedemnastej — mówi Omar.
— I co?
— A jak myślisz? Nie chcieli otworzyć. Myśleli, że to jakaś sztuczka. Wyciągnęliśmy kobietę na asfalt, żeby te świnie zobaczyły, że nie kłamiemy, że naprawdę wieziemy ją do szpitala, ale oni kazali ją schować do samochodu i zawrócić. Jej mąż błagał na kolanach, żeby zrobili wyjątek i przepuścili auto, bo jego żona bez lekarza umrze. Kobieta krwawiła i wrzeszczała coraz bardziej, a oni kazali mu ją uciszyć i zabrać z powrotem do wioski — mówi Omar i nagle przerywa. — Nie, dalej nie mogę, wyrastają mi ciernie w gardle, jak o tym mówię. Chyba zwymiotuję — dodaje po chwili.
— Co się stało z tą kobietą? — pytam.
— Umarła na fotelu, na którym teraz siedzisz.
— A dziecko?
— Też.

Zacząłem się wtedy zastanawiać, czemu Palestyńczycy z wioski nie stworzą sobie własnego szpitala i nie spróbują być nieco bardziej samowystarczalni. Odpowiedź padła szybko i była banalnie prosta. Wyjaśnił mi to Abu Sami. Otóż Izrael nie pozwala Palestyńczykom na wybudowanie szpitala. Nie pozwala także na uruchomienie własnego oddziału straży pożarnej, ani posterunku policji. Izrael chce, żeby Palestyńczycy z osady byli od niego jak najbardziej uzależnieni, żeby byli na jego łasce. Dzięki temu może mieszkańcom wioski utrudniać życie na wiele sposobów, licząc, że ci w końcu odpuszczą, że się poddadzą, rzucą ręcznik i wyjadą, a ich miejsce zajmą żydowscy osadnicy.

W Hebronie wody się nie pije
Tak zresztą dzieje się nie tylko w osadzie, którą odwiedziliśmy, ale na całym Zachodnim Brzegu. Izrael kontroluje niemal każdy aspekt życia Palestyńczyków, nawet tak kluczowy, jak dostęp do wody. Wszystkie ujęcia na Zachodnim Brzegu zostały zabrane Palestyńczykom przez wojsko, ogrodzone i przekazane w ręce Izraela, który od tego czasu mieszkańcom Zachodniego Brzegu racjonuje ten niezbędny do życia towar. Dzięki temu, że Żydzi mają całkowitą kontrolę nad wszystkimi zasobami, do nich trafia woda najlepszej jakości. Palestyńczycy otrzymują natomiast jej najgorszy sort.

— Woda, nie dość, że podłej jakości, czasem włączana jest tylko na dwa dni w tygodniu, a w niektórych miastach na dwa dni w miesiącu. W dodatku nikt nigdy nie wie, kiedy to będzie — mówi Omar. Dlatego nieodłącznym krajobrazem palestyńskich miast są czarne zbiorniki na wodę, montowane na dachach domów. Kiedy woda akurat jest, szlauchami prowadzi się ją do zbiorników i magazynuje na czarną godzinę. To dobry sposób, żeby zapewnić rodzinie w miarę bieżącą dostawę. Pod warunkiem, że zbiornik nie stoi akurat w Hebronie, który odwiedziliśmy jeszcze tego samego dnia.

Hebron jest rdzennie palestyńskim miastem, mimo to, w jego centrum, Izrael postanowił założyć kilka małych osiedli dla żydowskich ortodoksów. Są oddzielone murami, zasiekami i ochraniane przez uzbrojonych po zęby żołnierzy. Ostatnio ulubioną rozrywką żydowskich dzieci stało się przedostawanie po dachach ze swojego osiedla na dachy palestyńskich domów i przekłuwanie nożami beczek na wodę.

— Najgorsze jest to, że nie możemy się przed nimi bronić, bo żołnierze nas zastrzelą — mówi kilkuletni palestyński chłopiec, który został głową rodziny i opiekuje się swoimi siostrami po tym, jak izraelscy żołnierze zabili jego ojca, gdy ten próbował przepędzić żydowskie dzieci niszczące zbiorniki. Stoimy na tym samym dachu, na którym mężczyzna zginął, kiedy jego syn wciska mi do ręki płytę CD w białej kopercie. — Weź to i sam zobacz, wszystko nagrałem — mówi.

Pytam Abu Samiego, czy to prawda, a on mówi, że tak. To zresztą nie jedyny przypadek, gdy od izraelskich kul ginie Palestyńczyk, próbujący bronić swoich zbiorników na wodę, które żydowskie dzieci niszczą dla zabawy. — Oni są bezkarni, bo wiedzą, że izraelscy żołnierze, którzy są tu na każdym kroku, nie pozwolą zrobić im krzywdy. Mogą z dachów rzucać kamieniami, wybijać okna, niszczyć zbiorniki, a wszystko to, mając za sobą, jako ochronę, lufy izraelskich karabinów — mówi Omar.

Schodzimy z dachu i idziemy zobaczyć meczet, znany z tego, że dwadzieścia lat temu izraelski osadnik otworzył w nim ogień z karabinu i zastrzelił 29 modlących się Palestyńczyków. — Postawili mu po tym pomnik — mówi Abu Sami.

Aby wejść do środka przechodzimy przez bramki do wykrywania metalu, a żołnierze sprawdzają nasze paszporty.
— Czemu przez głośniki nie słychać nawoływania do modlitw, tak typowego w każdym kraju muzułmańskim? — pytam, kiedy jesteśmy już w środku.
— Jest sobota, szabas, Żydzi mają święto i zabronili nawoływania, bo przeszkadzało im w odpoczynku — Omar wzrusza ramionami.
— Rozumiesz? W Hebronie mieszka 150 tysięcy Palestyńczyków i tylko 500 żydowskich osadników, ale to oni mówią nam, że mamy być cicho! Tylko dlatego, że mają karabiny! — oburza się Abu Sami, a kiedy podnosi głos, zauważam, że w naszym kierunku natychmiast odwracają się kamery z mikrofonami, które zamontowane są na każdej ze ścian meczetu.
— Lepiej stąd idźcie — mówi jakiś chłopak.


Kiedy wychodzimy z meczetu, na gwarnej jeszcze niedawno ulicy panuje cisza. Ludzie zniknęli, a życie jakby zamarło, albo przynajmniej przebiegało w zwolnionym tempie.

— Coś się tu dzieje — mówi Abu Sami i dodaje: — Schowajcie się za mną. Przystajemy więc, rozglądamy się, ale na razie nic się nie widać. Na wszelki wypadek przełączam aparat w tryb automatyczny. Idziemy powoli w stronę samochodu. Wychodzimy z ciemnej uliczki na mały plac i nagle wyrasta przed nami kordon żołnierzy. Mają po dziewiętnaście lat i lufy karabinów wycelowane w swojego rówieśnika — palestyńskiego chłopaka, stojącego pod ścianą. Patrzymy chwilę na tę patową sytuację, a Abu Sami pyta sprzedawcę owoców ze straganu obok, co się tu dzieje. Kiedy tamten odpowiada, Abu Sami zaczyna się śmiać.

— Ten chłopak zapomniał portfela, wyszedł z domu bez dokumentów — mówi.
— Siedmiu żołnierzy pilnuje dzieciaka, który zapomniał dokumentów? — pyta K.
— Tak, bo to pieprzeni tchórze. Czekają teraz na posiłki i na wóz bojowy. Sami boją się go aresztować — śmieje się Abu Sami i macha do chłopaka w geście solidarności.
— Nie wierzę — mówi K.
— Zrób im zdjęcie, śmiało, to tchórze, nawet na sekundę nie odważą się odwrócić lufy karabinu od twarzy tego dzieciaka.
— Co z nim zrobią? — pytam.
— Potrzymają go tu parę godzin, potem wywiozą do aresztu oddalonego o 130 kilometrów, tam pobiją, a potem wypuszczą — wyjaśnia Abu Sami.

Ostatni taki apartheid

Mam dosyć Hebronu. Wracamy do Jerozolimy. Jedziemy porządną, betonową drogą, która przecina pola uprawne i domy rolników. Krajobraz nie różniłby się zbytnio od rolniczych terenów południa Włoch czy Francji, gdyby nie to, że wszystkie plantacje, pola i gaje są tu ogrodzone wysokimi siatkami z drutu kolczastego. W dodatku, co jakiś czas pojawiają się maszty z kamerami.

Pytam Omara, po co te zabezpieczenia, przecież za nimi jest tylko pszenica, a on mówi, że to nowy pomysł Izraela, który ma pomóc w wypędzeniu Palestyńczyków z tych ziem.

— Od jakiegoś czasu nie wypada już wprost zabierać Palestyńczykom ich pól uprawnych, więc Żydzi wymyślili, że w takim razie przynajmniej im je zagrodzą i utrudnią do nich dostęp — tłumaczy Omar.

Tak więc ziemia, którą widzimy po prawej, w dalszym ciągu należy do rolników, których domy widzimy po lewej, ale żeby rolnicy z lewej mogli dostać się na ziemię po prawej, muszą przedreptać przynajmniej trzy godziny do najbliższej furtki. Potem trzy godziny w drugą stronę, co razem daje sześć godzin, ale tak naprawdę dwanaście, bo przecież taką samą drogę trzeba pokonać później od swojego pola do wyjścia przez furtkę i z powrotem od furtki do domu. Tak więc ziemię uprawiają ci, którzy mają jakiś środek transportu, a reszta po prostu patrzy z okna na swój kawałek pola po drugiej stronie ulicy, na który nie może się dostać.

— I po co to wszystko? — pytam.
— Równocześnie z postawieniem siatek, Izrael przyjął ustawę, dającą mu prawo skonfiskować każdą ziemię, która stoi nieużywana od co najmniej roku. Rozumiesz? Jeśli Palestyńczyk nie uprawia swojego pola przez dwanaście miesięcy, to Izrael może mu je zgodnie z prawem odebrać i przekazać żydowskim farmerom — tłumaczy Abu Sami.

Przez jakiś czas jedziemy w milczeniu. Zastanawiam się, czy „normalni” Żydzi, dajmy na to z Tel Avivu, zdają sobie sprawę z tego, co ich władze robią na prowincji? Czy są świadomi, jak wyglądają te rejony, jak tu się żyje? Szybko przypominam sobie jednak, że nie mogą być świadomi, bo „normalni” Żydzi nie mają tu wstępu. Dla nich wybudowane zostały oddzielne drogi, oddzielne tunele, którymi nie mogą jeździć Palestyńczycy. Żaden samochód z palestyńską rejestracją nie może korzystać z nowoczesnych, wielopasmowych dróg, które łączą miasta w linii prostej. Palestyńczycy muszą kluczyć na około, po drogach drugiej kategorii, przeznaczonych wyłącznie dla nich i upstrzonych checkpointami, na których traci się wiele godzin.

No właśnie, checkpointy. Checkpoint to nic innego, jak przejście graniczne, tyle że w środku kraju, a czasem i w środku miasta. Przez checkpointy przejeżdżaliśmy wielokrotnie, ale jeden utknął mi w pamięci szczególnie. To była droga chyba z Ramallah do Jerozolimy. Gdybyśmy jechali szosą dla Żydów, do stolicy dotarlibyśmy w 15 minut. Jechaliśmy jednak drogą dla Palestyńczyków, dlatego ta sama podróż zajęła nam ponad dwie godziny, z czego połowę czasu spędziliśmy czekając w kolejce do checkpointu. Kiedy w końcu, w gigantycznym korku, dopchaliśmy się do żołnierzy, jeden z nich wziął do ręki mój paszport, ale nawet go nie otworzył, tylko popatrzył na okładkę, wrzucił mi go przez uchyloną szybę do samochodu i machnął ręką na znak, że możemy jechać. Tak właśnie wygląda kontrola na checkpoincie, na którą nieraz czeka się wiele godzin.

— Tu nie chodzi o to, żeby coś czy kogoś znaleźć, mówiłem ci już tyle razy, tu chodzi o to, żeby nas upokorzyć, utrudnić nam życie tak bardzo, jak to tylko możliwe. Izrael chce żebyśmy się stąd wynieśli — odezwał się Abu Sami, kiedy przejechaliśmy już przez uniesiony szlaban.

Palestyńczykom na każdym kroku udowadniania się, że przysługują im inne prawa niż reszcie świata. Nie mogą jeździć tymi samymi drogami, co Żydzi, nie mogą z Żydami handlować, a nawet nie mogą korzystać z plaż, które przeznaczone są wyłącznie dla obywateli Izraela.

Gdy jechaliśmy nad linią brzegową Morza Martwego, zapytałem Omara, czemu całe morze oddzielonego jest od drogi drutem kolczastym?

— Żeby Palestyńczycy nie mogli się do niego dostać, żeby nie pływali w tej samej wodzie, bo Żydzi uważają, że nasze ciała są brudne — mówi rozbawiony Omar.
— I żaden Palestyńczyk nie może się wykąpać w morzu? — upewnia się K.
— Może, może. Mamy dwa wydzielone miejsca, w których pozwalają nam pływać, ale nie chcesz tam jechać.
— Dlaczego?
— Najgorsza plaża, brud, kamienie, robaki. Izrael uznał, że tam jest nasze miejsce i tam możemy pływać, ale za każdym razem, wchodząc na plażę, musimy zapłacić 75 szekli. Mało kogo na to stać — wyjaśnia.
— A Żydzi? — pytam.
— Żydzi zabrali nam najlepsze, najbardziej dostępne i najczystsze plaże, podwójnie je ogrodzili i wpuszczają tam tylko Żydów. No i turystów. Za darmo.
— Jeśli to nie jest apartheid, to nie wiem, co nim jest — wtrąca się Abu Sami.

Powoli robi się ciemno. Omar zaprasza nas do siebie do domu na potężny obiad, wodną fajkę, kawę z kardamonem i rodzinne pogawędki, a potem odwozi do centrum Betlejem, gdzie przesiadamy się do autobusu, który zawiezie nas do Jerozolimy. Samochód Omara ma zieloną palestyńską rejestrację, a więc nie istnieje żaden sposób, aby został wpuszczony do stolicy.

No to jeszcze tylko jeden checkpoint, czterdzieści minut jazdy i będziemy w hotelu, w którym dowiemy się z CNN, że Izrael zamierza ogłosić budowę kolejnych osiedli żydowskich na ziemiach należących do Palestyńczyków.

Kałasznikow i al-Fatah
Dzień później wracamy do Betlejem, żeby po raz ostatni spotkać się z Omarem i Abu Samim, którzy tym razem zabiorą nas do Jerycha, miasta w całości znajdującego się pod panowaniem Autonomii Palestyńskiej. Przynajmniej w teorii, bo Izrael tuż przy wjeździe do miasta wybudował jedne z największych koszar wojskowych w kraju. Tak więc miasto jest autonomiczne, znajduje się pod rządami Palestyńczyków, ale jego mieszkańcy każdego dnia żyją świadomością, że kilometr od granicy czeka kilka tysięcy izraelskich żołnierzy, uzbrojonych tak, że byliby w stanie wygrać wojnę z niejednym krajem.

Jednak wjeżdżając do Jerycha, rzeczywiście można poczuć, że coś się zmienia. Znikają zasieki i mury, nie ma kamer, a na twarzach ludzi pojawiają się uśmiechy. Spada napięcie. Atmosfera robi się o wiele przyjemniejsza. Nie znika jednak wszechobecna broń. Z tą różnicą, że karabiny M16, używane przez izraelskich żołnierzy, zostają zastąpione przez Kałasznikowy, bo wygraną w jakichś lokalnych wyborach świętuje właśnie al-Fatah, a to oznacza potrzebę wzmocnienia bezpieczeństwa.

Błąkamy się trochę po mieście, w którym zresztą nie bardzo jest co robić, ale wkrótce zaczyna pojawiać się coraz więcej pickupów z uzbrojonymi facetami na pace, a gdzieniegdzie ludzie w czarnych mundurach rozstawiają blokady drogowe, więc szybko zwijamy się dalej, żeby przypadkiem nie ugrzęznąć tu na dłużej.

Pięciu palestyńskich policjantów

Ruszamy w kierunku Nablus. W mieście szczególnie interesuje nas Balata Camp, największy na Zachodnim Brzegu obóz dla uchodźców palestyńskich, w którym żyje ponad 30 tysięcy ludzi.

— To tutaj zaczęła się druga intifada, nasze powstanie. W tym obozie mieszkają najtwardsi Palestyńczycy, jakich znam. Gdy do miasta wjechały izraelskie czołgi, a na niebie pojawiły się myśliwce, Balata jako jedyna dała im odpór. To ostatnie miejsce na Zachodnim Brzegu, do którego izraelskie wojsko do tej pory boi się wejść. Palestyńscy policjanci także zresztą trzymają się od niego z daleka — opowiada z dumą w głosie Abu Sami.

Balata Camp to także jedyne miejsce, w którym zostałem poproszony, aby nie robić zdjęć.

Balata Camp nie przypomina obozów znanych z telewizji, ani tych, które widuje się w Afryce. Nie ma tu namiotów, ani niczego takiego. Balata to brukowane uliczki, murowane domy, jest prąd, woda, szkoła i mnóstwo sklepików ze wszystkim i z niczym. Obóz istnieje od 1950 roku, więc Palestyńczycy powoli ułożyli sobie w nim życie. Na każdym kroku odbywa się tu handel drobnymi przedmiotami. Mieszkańcy obozu zdają się nie mieć żadnego innego zajęcia, poza nieustannym wymienianiem się przedmiotami w swoich małych prowizorycznych sklepikach. Życie nie wygląda tu jakoś specjalnie odmiennie od innych biednych miasteczek, rozrzuconych po krajach arabskich. Kiedy jednak powoli zapada zmrok, a my przeciskamy się ciasnymi uliczkami przez tłum ciekawskich spojrzeń, Abu Sami mówi, żebyśmy ruszali dalej, bo to jedyne miejsce na Zachodnim Brzegu, w którym nie może mieć pewności, co do naszego bezpieczeństwa.

Jedziemy w takim razie zobaczyć grób biblijnego Józefa, który znajduje się w Nablus. Wejście jest zamknięte dla zwiedzających i pilnują go palestyńscy policjanci. Dla nas jednak robią wyjątek i wpuszczają do środka grobowca. Pstrykam parę zdjęć, a policjant patrzy na nas z politowaniem.

— To przecież kłamstwo, mistyfikacja — mówi po arabsku, a Abu Sami tłumaczy na angielski. — Tu nie leży żaden Józef, tylko chłopiec z Balaty, który zginął w pierwszej intifadzie. Ciało Józefa spoczywa zupełnie gdzie indziej — dodaje.
— Jak to gdzie indziej? Żydzi o tym wiedzą? — pytam.
— Rabini wiedzą, ale swoim wiernym wciskają te brednie, żeby dalej nam uprzykrzali życie — mówi policjant.
— Uprzykrzali życie?

Kiedy Żydzi chcą odwiedzić domniemany grób Józefa, cała okolica jest zamykana przez izraelskie wojsko. Na ulicach pojawiają się blokady i wozy bojowe, nad niebo nadlatują helikoptery, a snajperzy zajmują okoliczne mieszkania i dachy, wyrzucając z nich na ten czas mieszkających tam Palestyńczyków. Budzona jest zresztą połowa miasta, bo helikoptery i wozy robią ogromny hałas. Wszystko trzeba także dobrze oświetlić potężnymi reflektorami.

— O tym, że wybiera się do nas żydowska pielgrzymka, dowiadujemy się dokładnie godzinę przed przybyciem armii. Przez ten czas musimy wyrzucić ludzi z mieszkań i wszystko przygotować — tłumaczy palestyński policjant i dodaje, wskazując ręką w górę: — Ludzie z tych domów rzadko kiedy się wysypiają, bo pielgrzymki Żydów do grobowca odbywają się zazwyczaj w środku nocy.
— Dużo ich tu wtedy przychodzi? — pytam.
— Jeden, dwóch. Czasem więcej — odpowiada.
— Całe miasto wywracane jest do góry nogami, bo jeden Żyd przychodzi odwiedzić grobowiec? — dopytuje K.
— Co zrobić — rozkłada ręce policjant. — Najgorzej jest, kiedy żydowskie dzieci chcą się sprawdzić i nie informują swojego wojska, że ruszają pod grobowiec. To dzieje się zazwyczaj w nocy, dla nich to jest forma pokazania swojej odwagi, przyjść tu bez obstawy, po ciemku i zapalić świeczkę na grobie. Nagrywają to i chwalą się później na Facebooku. Ich życie spoczywa wtedy w naszych rękach. Musimy jak najszybciej powiadomić o sytuacji izraelskie wojsko, żeby przysłali posiłki, bo gdyby dzieciaki z Balaty dowiedziały się, że w grobowcu są Żydzi bez obstawy, to ci drudzy już by z grobowca nie wyszli, a wtedy Izrael rozpętałby tu piekło — tłumaczy.
— Sami nie dajecie sobie z tym rady? — pytam.
— Sami? Czy widzisz żebym był uzbrojony? Izrael pozwala mi nosić tylko drewnianą pałkę, podczas gdy ich siedemnastolatkowie dostają na urodziny M16.

Długa droga do domu
Wracamy do Betlejem. Jest zupełnie ciemno. Dojeżdżamy do dużego skrzyżowania z checkpointem. Gdyby Omar był Żydem, mógłby skręcić w prawo, w stronę tunelu, który w ciągu dziesięciu minut doprowadziłby nas prosto do Jerozolimy. Ale Omar jest Palestyńczykiem, dlatego skręcamy w lewo i wybieramy drogę gorszej kategorii, dłuższą o jakieś pięćdziesiąt kilometrów, bo przebiegającą wokół gór.

— Żydzi nie mogliby znieść, że jeździmy tymi samymi ulicami, co oni — mówi Abu Sami.
— A gdyby Omar spróbował się przedrzeć tunelem? — pytam.
— Toby nas wszystkich zastrzelili — wzrusza ramionami.

Dalej jedziemy w milczeniu, a na pasie w przeciwnym kierunku zaczyna się tworzyć coraz dłuższy korek. Kilka minut później sznur aut ma już długość czterech, może pięciu kilometrów. Wtedy iPhone Omara wydaje ostrzegawczy dźwięk. Omar spogląda na telefon i po chwili mówi: — Zamknęli checkpoint na drodze wjazdowej do Ramallah. Mam aplikację, która przed tym ostrzega — dodaje z uśmiechem.

Jedziemy dalej. W naszym kierunku droga jest pusta i wszystko wydaje się być w porządku. Niestety iPhone Omara wydaje kolejny ostrzegawczy dźwięk. Omar bierze go do ręki i patrzy na ekran. Po paru sekundach ostro hamuje i zjeżdża na pobocze, krzycząc coś po arabsku. Chwilę rozmawia z Abu Samim, a potem dzwoni do swojego kolegi po fachu, żeby potwierdzić, że checkpoint do Betlejem także został zamknięty. Aplikacja miała rację.

— Kiepska sprawa, ale nie ma innej drogi — mówi, odwracając się do nas.
— To poczekamy, aż otworzą tę — odpowiadam.
— Otworzą dopiero rano, a wy macie samolot.

Siedzimy chwilę w milczeniu, w kompletnych ciemnościach, na środku jakiegoś pustkowia. Zaczyna się robić zimno, a nikt z nas nie bardzo wie, co dalej. Jemy czekoladę i popijamy resztki kawy z termosu. W końcu Abu Sami wpada na pomysł, żeby zawrócić na skrzyżowanie, zatrzymać jakieś auto z izraelskimi tablicami i spróbować przekonać jego kierowcę, żeby nas przewiózł tunelem, prosto do Jerozolimy. Mamy przecież zachodnie paszporty. Powinno się udać.

— Nam może się uda, ale co z wami? — pyta K.
— Z nami? Jesteśmy przecież Palestyńczykami. Rozłożymy siedzenia i przeczekamy do rana. Izrael już nas do tego przyzwyczaił.