Marcin Kydryński jest autorem wielu książek oraz publikacji o tematyce podróżniczej i muzycznej. W najnowszej – „O wschodzie” – zabiera czytelników do Azji. Jak wspomina siebie i swoje podróże sprzed ponad 20 lat? O Dalekim Wschodzie i nie tylko Kydryński opowiedział w rozmowie z Mateusz Łysiakiem.

Jako dziennikarz podróżniczy jest Pan kojarzony głównie z Afryką. Co zainspirowało Pana do tego, aby tym razem wrócić wspomnieniami do podróży po Azji?

W Afryce spędziłem trzydzieści lat. Wciąż mnie zdumiewa, zachwyca, chwilami przeraża. Wracam każdego roku. Poznaję nowe miejsca, patrzę, jak zmieniają się dobrze mi znane rejony. Daleki Wschód jest zaś tylko wspomnieniem. Wędrowałem tam z górą ćwierć wieku temu, śmiało rzec można: w innej epoce. Ale choć rzadko wracam ciałem, to często bywam tam duchem. Historia wielu spośród azjatyckich kultur jest mi bliska. Półki pęcznieją od ksiąg mędrców Wschodu. W pandemicznej zimie, gdy z trudem mogliśmy przejść się na róg ulicy do sklepu spożywczego, stęskniony za wędrówką postanowiłem podróżować w książkach właśnie. Szukałem dróg wyjścia z covidowej matni na kartach ksiąg starobuddyjskich, w wierszach chińskich poetów dynastii Tang, w autobiografii Gandhiego. Ale i wędrowałem w pamięci. Przywoływałem wpół już wyblakłe obrazy, sięgałem do dziennika, długo patrzyłem w swe dawne fotografie. Aż zaczęły mówić do mnie, budować sieci skojarzeń, zmuszać do myślenia.

Nie uciekniemy od Afryki. W książce „O wschodzie” pisze Pan, że pierwszy raz zobaczył Indie właśnie na afrykańskim kontynencie. Jak to się stało?

W istocie, podczas pierwszej afrykańskiej podróży zatrzymałem się na pewien czas w Dar es Salaam. Wtedy, ale i dziś także, ta część Afryki Wschodniej ma silną hinduską społeczność. To potomkowie budowniczych brytyjskiego imperium, sprowadzonych tam u progu dwudziestego stulecia. Teraz częstokroć zamożni handlowcy, administracja, elita miasta. Widywałem ich wtedy o zmierzchu na brzegu morza. Spotykali się całymi klanami, biwakowali, wyglądali jak roje rajskich ptaków, wokół woń ich wspaniałych potraw. Dźwięk ich języka. Sens tych spotkań tkwił w tęsknym spojrzeniu na ocean, na wschód, gdzie zostawili swój stary kraj. Wspominali, marzyli o powrocie. Lubiłem przyglądać się tym rytuałom i sam postanowiłem ruszyć śladem ich tęsknot.

 

Przyznaje się Pan do infantylizowania części zjawisk i ludzi napotkanych w podróży. Jak tego uniknąć, przygotowując się do pierwszego wyjazdu do Indii?

Powiedziałbym, że przyznaję się, wtedy dwudziestoparoletni, o posądzanie mieszkańców Indii o skrajny infantylizm. Jak nie przymierzając najwięksi reporterzy i tłumacze odległych kultur: Terzani i Kapuściński także ja znalazłem się w Indiach nieprzygotowany. Ignorancja, nieuchronna wobec ogromu niezbędnej wiedzy, przepastnej historii, nieskończenie zawiłej religii, kazała mi ślizgać się po powierzchni zjawisk. Byłem przeto zarazem zdumiony, jak i rozbawiony a do pewnego stopnia też przekonany o swej wyższości wobec dorosłych ludzi klękających przed bóstwami o twarzach małp, tłustych słoni, wielorękich demonów, błękitnoskórych pasterzy. Książka „O wschodzie” ma także, obok wielu innych zadań, być pokorną prośbą o wybaczenie. Spóźnioną próbą poznania, zrozumienia, wyjaśnienia sobie i czytelnikom złożonej kultury regionu.

W książce pojawiają się trudne tematy społeczne, wojna, deprecjonowanie pozycji kobiet… Obecnie kwestie te wydają się jeszcze bardziej aktualne. Czego możemy nauczyć się od mieszkańców Dalekiego Wschodu?

Niewykluczone, że od każdego z nich moglibyśmy przejąć jemu lub jej jedynie właściwą mądrość, która pozwala tym ludziom żyć, pracować, kochać, tworzyć w częstokroć ekstremalnie trudnych warunkach. Dobrze, jeśli nasze wędrówki służą takim naukom, olśnieniom, otwarciom na odmienność. Ja jednakże uczyłem się głównie od ludzi dawno minionych. Czytałem Buddę, który kazał mi patrzeć na każdą odczuwającą istotę oczami współczucia. Gandhiego, który pouczał, by każdy dzień zaczynać od wyobrażania sobie cierpienia innych.

Dzieła Kenko, Wang Wei, Li Bai, Du Fu, mnicha Saigyo, który w zbiorze Sankashu pocieszył mnie, że nie jestem samotny w pragnieniu odosobnienia:

Nie mam nadziei,
że ktoś mnie tu odwiedzi
w tej chatce w górach.
Gdyby nie samotność
byłoby ciężko mi żyć.

Wreszcie mnicha Adżitę i jego pochwałę istnienia:

Dopóki człowiek żyje, winien żyć szczęśliwie
I pić topione masło, choćby popadł w długi
Albowiem kiedy ciało w popiół się rozsypie
Jakąż drogą potrafi powrócić do życia?

To od nich się uczyłem i opowiedziałem w książce o swojej drodze poznania. Słuchałem też sporo muzyki regionu. Ona sprzyja medytacji. Podzieliłem się nią potem na XVIII płycie siestowej, „O Wschodzie”, swoistej ścieżce dźwiękowej do książki.

Marcin Kydryński, ambasador inicjatywy „Czujesz klimat?” Rossmanna / fot. Agnieszka Wojtuń

Muzyka jest Panu bardzo bliska, a jakie dźwięki i melodie kojarzą się ze wschodnimi podróżami?

We wczesnej młodości zachwyciłem się Ravim Shankarem. Słuchałem go w warszawskiej filharmonii i przyjaźń dla tradycyjnej muzyki Indii, choć nie pełne zrozumienie tej sztuki, pozostała do dzisiaj. Pracując z Anną Marią nad jej płytą Haiku, poznałem muzykę starojapońską, flet shakuhachi, jego napowietrzny ton, i powściągliwą frazę. Ogromnie cenię Tan Duna, chińskiego kompozytora muzyki filmowej i jego stylizacje na muzykę dawnego Wschodu. W Wietnamie godzinami potrafiłem słuchać bao, medytacyjnej muzyki na jedną strunę. To głębokie zmysłowe doznania, choć nieodmiennie niepogłębione prawdziwą wiedzą. By stać się znawcą, nie ma innej drogi, niż poświęcić całe życie studiom nad muzyką Wschodu. Można wszelako pozostać entuzjastą, co uczyniłem.

Książka „O wschodzie” to nie tylko wspomnienia i anegdoty, ale też zdjęcia. Czym jest dla Pana fotografia?

Och, ma tak wiele odcieni, znaczeń, funkcji. Bywa dziennikiem źrenicy. Wszak każdy kadr coś utrwala, ocala od zapomnienia, „nadaje wagę”. Twarze, przedmioty, smugi światła, kształty chmur – ze swej istoty najbardziej zmienne – uzyskują przywilej trwania, złudzenie nieśmiertelności. Bywa formą autoportretu. Mówi o mojej duchowej kondycji. Bywa też terapią. Lekiem na zgiełk, nadmiar, przypadkowość i zamęt otaczającego świata.

Obiektyw – choć moim zdaniem „subiektyw” byłby tu lepszą nazwą – służy mi do porządkowania rzeczywistości. Próbuję ułożyć jej nieustannie ruchome elementy we wzór, który wyjaśniłby tajemnicę natury świata. Postrzegam fotografię jako bliźniaczą siostrą geometrii. Wreszcie służy mi do nawiązywania kontaktu z ludźmi, jest pretekstem do spotkania. Będąc uczniem Tomasza Tomaszewskiego, największego humanisty tej sztuki, fotografuję z wiarą, że człowiek jest z gruntu dobry. Taka wiara bywa naprawdę pomocna w chwiejnych czasach. Wreszcie – szukam piękna. W formach, w ludzkich historiach. Jestem – ktoś powie – fotografem naiwnym. Niech tak zostanie.

Dlaczego od czasu wyprawy do Indii w latach 90. już Pan tam nie wrócił i nie planuje wracać?

W wędrówkach po Wschodzie szukałem ciszy, szansy na skupienie wśród nieskazitelnej przyrody. Nie znalazłem tego. Musiałem sięgnąć do książek dawnych mistrzów. Wracam więc do nich. Nie do zgiełku, chaosu, tłumu i trucizny rzeczywistego świata.

Dlaczego zdecydował się Pan zostać jednym z ambasadorów inicjatywy „Czujesz klimat?” Rossmanna?

By choć trochę ten świat naprawić. Wierzę, że pozornie niewielkie, codzienne ruchy, decyzje podejmowane z ekologiczną świadomością przez każdego z nas, w swej nieobjętej mnogości czynią ostatecznie wielką różnicę. Inicjatywa Rossmanna: „Czujesz Klimat” uczy uważności, to także ściśle dalekowschodnie. Ma ułatwiać nam każdego dnia bardziej przyjazne środowisku wybory, nawet na zakupach. Wybierając produkty oznakowane symbolem „Czujesz Klimat?” możemy mieć pewność, że mają naturalny skład, dobre dla środowiska opakowanie i powstały w procesie zielonej produkcji. Chodzi o to, abyśmy byli świadomi kondycji naszej Planety i każdego dnia dokonywali tych właściwych wyborów. Taka świadomość zaszczepiona w ośmiu miliardach istnień – czemu nie mielibyśmy pomarzyć o podobnej utopii – czyż to nie jedyna droga do ocalenia?