Wracając do Slemani, myślałem o Samim Husseinie. W najlepszym przypadku gnił teraz w celi. Możliwe, że odliczał dni do egzekucji. W następnym tygodniu pokazałem Botanowi Sharbarzheriemu zdjęcie Husseina. Przyglądał się bojownikowi na ekranie mojego iPhone’a.

– Nienawidzę go. Myślę tylko o zemście. Zemszczę się. Za to, co zrobili mnie i nam wszystkim. Obiecuję – rzucił z emfazą Sharbarzheri. Podczas ostatniej wizyty w irackim Kurdystanie, w październiku, ponownie szukałem Husseina. Generał policji, który go aresztował, nie pamiętał nazwiska, a iracki system sądownictwa jak zwykle pozostawiał wiele do życzenia.

Pomyślałem, że mógłbym popytać w arabskich dzielnicach Kirkuku, czy ktoś rozpoznaje go na zdjęciu, ale był to dość ryzykowny plan. Mój tłumacz ostrzegał, że możemy zaszkodzić tym, którzy będą z nami rozmawiać. Hussein, przynajmniej dla mnie, zniknął na dobre. Kolejny spośród tysięcy zaginionych w Iraku w ciągu ostatnich 10, a w zasadzie ostatnich 50 lat. Z dala od frontu moi kurdyjscy przyjaciele byli coraz bardziej zmęczeni i pesymistyczni. Peszmergowie skutecznie wypierali bojowników PI z wielu miejsc, lecz iracka armia nie radziła sobie równie dobrze na swoich odcinkach.

Duże miasta, np. Mosul i Ramadi, wciąż pozostawały pod kontrolą PI, zaś iracka gospodarka (kurdyjska zresztą też) dostała zadyszki przez niskie ceny ropy i wojnę. Wykrwawiony kraj nie zbliżył się do pojednania, a w samym Kurdystanie stare rany bolały, a nowe się paskudziły. Byłem świadkiem protestów w wielu kurdyjskich miastach. Część, np. manifestacje nauczycieli domagających się wypłaty zaległych poborów, przebiegała spokojnie. Inni żądali politycznych reform, a niektóre z tych demonstracji przyniosły zamieszki i ofiary śmiertelne.

W Slemani policjanci w pełnym rynsztunku otoczyli centralny bazar, a z frontu ściągnięto oddziały poszmerów, by przywróciły porządek. W nocy miasto było patrolowane przez wojsko. Sam Sharbanzheri był mimo wszystko optymistą. Niedawno wrócił na studia, na stosunki międzynarodowe. Z inżynierią dał sobie spokój. Dostał nowy oud i choć AK-47 kurzył się w sypialni, chłopak nie myślał o powrocie na front.

– Zmiany można przeprowadzić tylko na płaszczyźnie politycznej – tłumaczył. Musiałem mieć rozbawioną minę, bo zaczął mnie przekonywać do swoich racji. – Poważnie. W Kurdystanie niczego nie osiągniesz, dystansując się od partii politycznych. To moja kolejna walka.

Spacerowaliśmy ulicą Salim w Slemani. W ciepłe wieczory zwykle pełno tu młodych Kurdów, którzy przechadzają się, piją herbatę, grają w bilard, jedzą, śmieją się i esemesują do białego rana. Tym razem było dziwnie cicho. Handlarze pchali wózki załadowane granatami i rozglądali się za klientami. W tle skrzypiały koła. Nie musiałem przeciskać się w tłumie i przecinać chmury papierosowego dymu. Poprosiłem Sharbarzheriego o wyjaśnienie tej sytuacji. Spodziewałem się, że pogoda nie dopisała albo że telewizja pokazuje dobry mecz.

– Wielu wyjechało. – Rozjechali się do domów? 

– Nie, do Europy. Są teraz uchodźcami. Z Turcji ruszają do Grecji albo w inne miejsce. Potem do Niemiec. Każdy chce się stąd wyrwać. Dlaczego? – Twierdzą, że w Iraku już wszystko skończone. W Kurdystan też już nie wierzą.

Rodzina Jazydów ze zdjęciami krewnych, którzy zostali zabici przez ISIS, gdy próbowali uciec z  Tel Azer. „Schowałem się pod kocami, słyszałem strzały. Wyszedłem i zobaczyłem wszystkich moich wujków, ojca martwych” opowiada jeden z chłopców. Przeżył tylko jeden dorosły mężczyzna z rodziny. / PHOTOGRAPHS BY YURI KOZYREV

A do tego Państwo Islamskie i gospodarka w rozkładzie. Nie widzą perspektyw. Mnóstwo moich znajomych wyjechało. Oczami wyobraźni widzę zatłoczone obozy i chaos w Europie przyjmującej kolejne fale pełnych nadziei migrantów. Wielu Kurdów, jeśli przeżyją podroż, dołączy do rodzin, które trafiły na kontynent dużo wcześniej. Exodus trwa od dawna, teraz po prostu przyspieszył.

– A ty zostaniesz? – Sharbarzheri uśmiechnął się. – Tak. Taki już ze mnie Kurd. Nigdzie się nie wybieram.

 

Źródło: NationalGeographic.com: Kurds Fight to Preserve ‘the Other Iraq’