Kurdyjskie partie polityczne, uwikłane w latach 90. XX w. w bratobójczą wojnę, teraz spierały się o władzę i pieniądze. Relacje z arabskimi władzami centralnymi w Bagdadzie – nigdy nienależące do stabilnych – ciągle się pogarszały. Rząd wstrzymywał wypłatę środków należnych prowincji z budżetu centralnego, odpowiadając w ten sposób na spór o podział wpływów ze sprzedaży ropy naftowej z autonomicznego regionu. Czasy złotej dekady powoli odchodziły do historii. 

Sharbarzheri nie rozumiał, po co słuchać nudnych wykładów, gdy za rogiem czai się widmo Państwa Islamskiego. Równie dobrze też sam Irak – kraj przeżarty korupcją, nieskuteczny i chwiejący się w posadach – może się któregoś dnia po prostu rozsypać jak domek z kart.

– Lepiej zginąć, niż żyć dalej w ten sposób – mawiał z typowym dla Kurdów fatalizmem.

Zgodziłaby się z nim większość mężczyzn odwiedzających kawiarnię i spora grupa kobiet – ubranych w obcisłe dżinsy, mocno umalowanych i bawiących się głośno i radośnie przy urodzinowym torcie. Jak z utratą wolności ma się pogodzić młody człowiek? Sharbarzheri uznał, że wróci na front w najszybszym możliwym terminie. 

– Nie chcę utknąć w Kurdystanie – tłumaczył, sięgając po kolejnego papierosa. – Tutaj nikt nie wie, co robić. Wolę walczyć i działać. 

Kurdowie mają własną kulturę i język, ale z wyjątkiem kilku okresów samostanowienia zawsze funkcjonowali w cieniu i pod kontrolą większej kultury: perskiej, arabskiej, osmańskiej, tureckiej. Szacuje się, że obecnie w Syrii, Iraku, Turcji i Iranie mieszka łącznie 25 mln Kurdów. Często mówi się, że to największa na świecie grupa etniczna bez własnego państwa. To prawda, ale sugeruje ona dążenie do jedności, którego tak naprawdę nie ma. W zależności od regionu Kurdowie mówią różnymi dialektami i popierają mocno lokalne i równie mocno podzielone ugrupowania polityczne.

Prawdopodobnie nie byliby zainteresowani połączeniem się w jeden byt państwowy, nawet gdyby pojawiła się taka okazja. Po części jest tak dlatego, że uważają się za słabszych i kultywują tragiczny aspekt swej historii. Wydaje się, że najbliżej uzyskania niepodległości są Kurdowie iraccy. Mają parlament i prezydenta dysponują rurociągami naftowymi i armią peszmergów („tych, którzy patrzą śmierci w oczy”). Trzymanie się reszty Iraku to dla nich od dawna zło konieczne – warunek, na który nalega Zachód, w szczególności Amerykanie, a nie rzeczywisty wybór. 

Młodzi Kurdowie noszą mieszankę tradycyjnej i zachodniej odzieży, tu w trakcie ukończenia studiów na Uniwersytecie Sulaimani. To pokolenie cieszy się większą swobodą niż poprzednie. „Możemy się uczyć, ale trwa wojna. Może cała nasza praca pójdzie na marne” - mówi jeden ze studentów. / PHOTOGRAPHS BY YURI KOZYREV

Po upadku Saddama kurdyjski rząd niejednokrotnie sugerował, że może się odłączyć od Iraku, co za każdym razem wywoływało wściekłość potężnych sąsiadów: Turcji, Iranu oraz irackich Arabów na południu. Potem jednak wycofywał się z pomysłu ku rosnącej frustracji wielu obywateli, z natury romantyków, którzy państwowość stawiają ponad pokojem czy właściwie funkcjonującą gospodarką. w ciągu ostatnich lat zachodnie rządy polegały na Kurdach, którzy w Syrii i Iraku wzięli na siebie główny ciężar walk z Państwem Islamskim.

Kurdowie spodziewają się, że ich wysiłki zostaną docenione. Wielu uzna, że wywalczyli sobie niepodległość. Ileż to razy moi taksówkarze deklarowali, że ich wóz należy do niepodległego Kurdystanu i przekonywali o pokrewieństwie z Ameryką i Izraelem. Ten ostatni cieszy się wśród Kurdów sporą estymą jako państwo małe i otoczone wrogami, a mimo to nieugięte. 

– Ameryka, Izrael, Kurdystan! – rzucił niedawno pewien facet. Pokazał trzy palce, a potem zaciśniętą pięść. 

– Razem wygramy! – Z kim? – zapytałem.

– Ze wszystkimi! – uśmiechnął się szczerze. – A zwłaszcza z Arabami.

Dowiedziałem się, że walczył w kurdyjskiej partyzantce z Saddamem. Jego zdaniem nie ma różnicy między tamtym reżimem a Państwem Islamskim, tym bardziej że jego szeregi podobno zasiliło sporo oficerów dyktatora.

Gdy Botan Sharbarzheri rzucił studia i ruszył na wojnę, inny młody Irakijczyk wstąpił w szeregi Państwa Islamskiego. Sami Hussein miał 21 lat i mieszkał w Kirkuku, jakieś dwie godziny jazdy samochodem na południe od uczelni Sharbarzheriego, w mieście leżącym w pobliżu dużego złoża ropy Baba Gurgur. Był chudym arabskim młodzieńcem, ulegającym wpływom zupełnie jak Sharbarzheri (choć zapewne żaden z nich nie zgodziłby się z tą opinią). Zwrot Husseina w stronę wojującego islamu mógł zacząć się w lokalnym meczecie.

Być może nawet przez pewien czas skutecznie opierał się urokowi czarnego sztandaru, ale bez wątpienia obawiał się przyszłości. Złota dekada Kurdów może i odchodziła do historii, ale iraccy Arabowie nigdy nie doświadczyli porównywalnego rozkwitu po amerykańskiej inwazji. W wielu miejscach żyło się dużo gorzej. Spotkałem się z nim wiosną, wkrótce po jego aresztowaniu i przed zaginięciem. Opowiadał, że przyłączył się do PI, gdyż wierzył, że islam jest atakowany. 

Przed namiotem w obozie dla wysiedleńców Arbat, dyrektor Mudhafer Abdul Nari przygotowuje się do nadzorowania zajęć dla setek uczniów. Fale irackich Arabów szukają schronienia w Kurdystanie. „Kurdowie nas chronili. Czujemy się bezpieczni” - mówi. / PHOTOGRAPHS BY YURI KOZYREV

Propaganda na Facebooku i w innych mediach społecznościowych okazała się skuteczna, podobnie jak kazania radykalnych mułłow. Tak jak Sharbarzheri szukał przygody i celu – wiedział, że stanie do walki z Kurdami i innymi Arabami. O ile Sharbarzheri był ateistą, Hussein uznał, że za jego wyborem stoi Allah – przynajmniej początkowo. No i nie da się zaprzeczyć, że do PI przyciąga również okrucieństwo – jest synonimem śmierci, ruin, gwałtów i tortur. Bog PI jest gniewny i bezlitosny. Jeden młodzieniec bronił, drugi niszczył. Sami Hussein też nie zwierzył się matce z planów wyjazdu na front. Pojmano go kilka miesięcy później, gdy próbował się z nią zobaczyć.  skąpany w słońcu kirkuk to Irak w pigułce.

Mieszkają tu Kurdowie, Arabowie i Turkmeni. Sunnici, szyici i chrześcijanie. Jak w soczewce skupiają się tu sięgające wiele wieków wstecz tradycje różnorodności, miłości, piękna i niesnasek – a wszystko to w miejscu, gdzie pola uprawne stykają się z roponośnymi. W czerwcu 2014 r. miasto opuściła iracka armia w obliczu nadciągającego szturmu PI. Kurdowie uznali, że to znak: wierzyli, że Kirkuk to ich miasto, z którego brutalnie usiłował ich wyrzucić Saddam. W prożni po irackiej armii Kurdowie dostrzegli szansę. Mogli przypieczętować swoje panowanie nad ziemią przodków – wystarczyło odeprzeć siły PI. Do Kirkuku zaczęli zatem ściągać gotowi do walki peszmergowie. Ale zadanie stojące przed nimi było trudne.

Szybkość inwazji PI – oraz błyskawiczny upadek armii irackiej – zdumiewały. Początkowo siły kurdyjskie były źle wyposażone i nie nadążały za wrogiem. Bojownicy PI zajęli wschód i północ kraju, zdobywając drugie co do wielkości miasto Iraku, Mosul (i zabijając ponad tysiąc cywilów). Wkrótce wbili się klinem w terytorium kurdyjskie na odległość kilku godzin od Hewleru (po kurdyjsku Irbil) i przedmieść Kirkuku.

Kto miał za co – uciekał. Pozostali przygotowywali się na najgorsze. Ale do walki stanęły chaotyczne siły regularnych oddziałów i pospolitego ruszenia. Front rozciągał się wzdłuż kilkusetkilometrowego łuku od granicy z Iranem na południowym wschodzie po granice z Syrią i Turcją na północnym zachodzie. Zdarzało się, że na pole walki peszmergowie dojeżdżali taksówkami, w trampkach, ze starymi karabinami.