24-letni student wyszedł uśmiechnięty z domu rodziców w mieście Slemanî, kupił papierosy i wykonał kilka telefonów. Trwały wakacje, więc szybko skompletował ekipę rówieśników – mieli podobne poglądy, chcieli walczyć, rozpierała ich energia, ale brakowało im wyszkolenia. W oparach papierosowego dymu rozmawiali i słali setki esemesów, aby w końcu ułożyć plan działania. Szybko rozwiewali kolejne wątpliwości.

Wszystko było jasne i właściwe. Wszyscy deklarowali, że za ojczyznę – nie Irak, lecz Kurdystan – pójdą nawet na śmierć. Zginą, broniąc rodziny przed brutalnym wrogiem, tak jak ich ojcowie, którzy stanęli do walki z Saddamem Husajnem. Brakowało tylko pola bitewnego, na którym mogliby się sprawdzić.

Zanim w Iraku wyrosło Państwo Islamskie (PI), Sharbarzheri nie mógł znaleźć sobie miejsca i bez przekonania studiował nauki ścisłe. Późno chodził spać, ciągle za mało się uczył i umierał z nudów na zajęciach z matematyki i statystyki. Uwielbiał za to muzykę, a jego ulubionym instrumentem był oud – lutnia arabska. Religijne formy muzyczne, makamy, potrafił ćwiczyć przez 14 godzin dziennie, odrywając się od gry tylko po to, aby łyknąć herbaty albo zapalić kolejnego papierosa.

Występował przed publicznością, przyłączał się do muzykujących grup i marzył o nagrywaniu płyt. Branża muzyczna w Kurdystanie to jednak mały rynek nawet w najlepszych czasach, więc ojciec, nauczyciel, przekonywał Sharbarzheriego do zdobycia jakiegoś konkretnego fachu, np. budowy mostów. Sharbarzheri czuł, że stoi w miejscu. Perspektywy gospodarcze Iraku przedstawiały się coraz gorzej.

Pewnie niejeden rówieśnik wzruszyłby ramionami i uznał, że eraadat Allah — niech się dzieje wola boska. Ale nie Sharbarzheri. On zachowywał daleko idącą rezerwę do nakazów wiary i odnosił sceptycznie do mocno wierzących. Bardziej przejmował się zaległą pracą domową niż wolą Boga. Ale w czerwcu 2014 r. wszystko się zmieniło. Wtedy bowiem na scenę wkroczyła brutalna armia maszerująca pod czarnymi sztandarami, która paliła i mordowała, odwołując się do Allaha. Sharbarzheri momentalnie pojął, co jest jego celem.

Poczuł jasność, którą wcześniej dawała mu tylko muzyka. Zrozumiał, że podejmowane przezeń wybory przypominają zapis nutowy: jeśli właściwie je połączy, napisze dzieło życia. Sprzedał ukochany oud, aby kupić swój pierwszy karabin AK-47. Był żółtodziobem, więc przyłączył się do zaprawionych w boju twardzieli. Ponieważ dziewczyny nie miał, nikt go nie zatrzymywał. Pewnie próbowaliby rodzice, ale że o niczym nie wiedzieli, nie było kłótni, łez ani błagania. Pewne rzeczy mężczyzna zrobić po prostu musi i rzadko kiedy informuje o nich swoją matkę. 

Na południe od Kirkuku, za linią frontu, kurdyjskie oddziały zwane peszmergą grają w siatkówkę. Kiedy bojownicy ISIS, w których szeregach prawdopodobnie znajdują się byli oficerowie armii irackiej, zaczęli zajmować irackie miasta w 2014 roku, peszmerga okazała się jedyną siłą, która była w stanie ich powstrzymać. / PHOTOGRAPHS BY YURI KOZYREV

Młodzi Kurdowie nie spodziewali się raczej kolejnej wojny, a już na pewno nie tej z Państwem Islamskim  Kilka lat wcześniej Region Kurdystanu rozwijał się w ekspresowym tempie. W 2003 r. Amerykanie obalili Saddama, ich największego wroga, otwierając drogę do kurdyjskiej autonomii na górzystym terytorium północnego Iraku wielkości Szwajcarii. Region formalnie stanowił część Iraku, ale w rzeczywistości stał się państwem kurdyjskim. Inwestycje, rozwój i podlewany ropą (ogromne złoża) optymizm zaczęły błyskawicznie odmieniać okolicę. 

W Slemanî, okrzykniętym „kurdyjskim Paryżem”, wyrastały kolejne wieżowce, a w Irbilu, stolicy regionu, pojawiły się centra handlowe, salony sprzedaży luksusowych aut i drogie kawiarnie. Powstały uczelnie wyższe, zorganizowano zalążek powszechnej służby zdrowia. Najwięksi optymiści wymyślili nawet hasło, którym zamierzali promować region wśród turystów i biznesmenów: „Kurdystan, ten drugi Irak”. Arabska część kraju tkwiła w marazmie, podczas gdy 5 mln Kurdów doświadczało – zdaniem wielu – początków złotej dekady. Botan Sharbarzheri dorastał właśnie w tym okresie – bez strachu i obaw, karmiony obietnicami.

– Wszystko wydawało się możliwe – wspomina. – Przynajmniej na początku. Dookoła mnóstwo się działo i wszędzie widać było zmiany, których doświadczali zwykli ludzie. Dostrzegały to nawet dzieciaki takie jak ja. Moi rodzice, i ogólnie wszyscy, odetchnęli z ulgą.

Poznałem Sharbarzheriego na początku zeszłego roku w kawiarni w Slemanî, gdzie kontynuował przerwane studia. Niski, przystojny facet z kozią bródką podszedł kiedyś do naszego stolika, lekko utykając. Parę miesięcy wcześniej został ranny w łydkę w okolicznościach dobrze już znanych bywalcom kawiarni. Młodzi mężczyźni wstawali, aby się z nim przywitać. Dziewczyny wodziły za nim wzrokiem i szeptały o nim. To jednoznaczne dowody szacunku w kurdyjskiej społeczności.

– Ciekawe, że nie muszę już stać w kolejkach – opowiada. Potem się rumieni i szybko zmienia temat. Zdaje właśnie zaległe egzaminy, aby nadrobić materiał z okresu rekonwalescencji. Nie idzie mu za dobrze. 

– Trudno mi się skoncentrować – mówi. W trakcie rozmowy obraca między palcami paciorki tradycyjnego modlitewnego sznura, zaznaczając, że nie ma to nic wspólnego z wiarą. – Inżynieria to nudy.

Sharbarzheri był typowym przedstawicielem irackich Kurdów – poniżej trzydziestki, raczej pozytywnie nastawiony do przyszłości, chociaż kolejne pokłady nadziei się wyczerpywały. Świat jego pokolenia kurczył się i ograniczał. Państwo Islamskie stanowiło zagrożenie, ale jego bojownicy na razie działali daleko stąd.