Wszystko wydawało się takie proste, kiedy to pewnego zimowego poranka pojawił się pomysł aby w jak najkrótszym czasie zdobyć najwyższe szczyty wszystkich pasm górskich w Polsce. Siedzieliśmy z kubkami gorącej herbaty i snuliśmy rozmowy o sukcesach naszych polskich himalaistów zdobywających szczyty zaliczane do Korony Himalajów i Korony Ziemi. Każdy z nas w głębi duszy od zawsze marzył o szalonych przygodach w górach, pokonywaniu trudności i własnych słabości, walce z kapryśną pogodą. O ile najwyższe partie Himalajów pozostają na razie w sferze marzeń, to stwierdziliśmy, że wielkim wyzwaniem może być zdobycie Korony Gór Polski. Podekscytowani pomysłem zaczęliśmy szukać dokładnych informacji na temat Korony w  różnych źródłach (Internecie, periodykach, książkach, mapach, atlasach).Wtedy to powstała grupa przyszłych zdobywców w składzie: Kasia Fischbach-Kobyłecka (zapalona podróżniczka, geograf), Rafał Kobyłecki (miłośnik skał, gór i wszystkiego na co można się wdrapać), Julian Battelli (mistrz kamery i BMX w dyscyplinie flatland, dziennikarz), i Łukasz Lasocki (człowiek orkiestra, łączy dwie pasje sport i geografię). Ku naszemu zaskoczeniu odkryliśmy, że inni wpadli już na podobny pomysł, a nawet ustanowili rekord w zdobyciu Korony Gór Polski. Każdy miłośnik gór wybiera najdogodniejszą dla siebie formę zdobycia Korony. Jedni poświęcają jej całe życie, inni całe wakacje. My od początku chcieliśmy zmierzyć się z dotychczasowym rekordem. Nie pozostało nam nic innego jak zrobić to w czasie krótszym niż 6 dób 6 godzin i 6 minut. Po wielomiesięcznych przygotowaniach kondycyjnych i logistycznych 21 sierpnia 2010 roku o godzinie 5:21 nasza czwórka stanęła w punkcie wyjściowym na Łysicę w Górach Świętokrzyskich. Trasa naszej wyprawy biegła później przez: Bieszczady,  Beskidy, Pieniny, Gorce, Tatry i Sudety. Przed nami było 28 najwyższych szczytów poszczególnych pasm górskich, na zdecydowaną większość z nich wybieraliśmy się po raz  pierwszy w życiu, co stanowiło dla nas dodatkowe utrudnienie. Przygotowując się do wyprawy nawiązaliśmy kontakty z przedstawicielami parków krajobrazowych, osobami z wydziałów promocji gmin i powiatów. Niejednokrotnie uzyskane od nich cenne informacje, w terenie okazywały się nie do końca trafne. Ale czym byłoby  zdobycie Korony bez dodatkowych niespodzianek i chwil niepewności. Pierwsze takie pojawiły się już przy trzecim szczycie – na Lackowej w Beskidzie Niskim. Wejście na szlak od strony Izb było tak zarośnięte, że nie zauważyliśmy go – na szlak wyruszaliśmy pod wieczór, ściemniało się. Odnalezienie początku szlaku zajęło mnóstwo cennego czasu. Po stromym, ale dobrze oznakowanym podejściu, gdzie łapaliśmy się wszystkiego co było pod ręką aby nie zsunąć się ze zbocza góry, dotarliśmy wreszcie do upragnionego szczytu. Sporo czasu straciliśmy na poszukiwanie szlaku idąc również na Orlicę w Górach Orlickich. Najpierw źle oznakowany szlak zwiódł nas, a później nie wiedzieliśmy, który punkt wyznacza szczyt, coś przypominającego karmnik dla ptaków czy słupek graniczny?  Podpowiedzią była jedynie znajdująca się po stronie czeskiej tabliczka ze strzałką-szczyt 50 metrów. W najwyższym punkcie zdecydowanie zabrakło zwykłego, prostego oznaczenia z wysokością. Podobne problemy mieliśmy na Czuplu w Beskidzie Małym, gdzie to kapliczka wyznacza najwyższy punkt góry. Szkoda, że przy kapliczce zabrakło tabliczki z nazwą szczytu i jego wysokością. Nie zabrakło szczytów doskonale oznakowanych a do tego zagospodarowanych turystycznie, takich jak: Szczeliniec Wielki, Tarnica, Wielka Sowa, Babia Góra czy Turbacz. Z naszego wyjazdu wróciliśmy z przeświadczeniem, że szlaki na które wstęp jest płatny są dobrze oznakowane, nie sposób zgubić drogi, nie brakuje punktów widokowych, wiat, schronisk, koszy na śmieci, miejsc odpoczynku. Tam gdzie tych opłat nie ma, bywa różnie. Z drugiej strony gorsze zagospodarowanie szlaku przekłada się na mniejszą popularność, mniejszy ruch turystyczny, co ma swój urok. Nie ma tam tłumów turystów, udających się na szczyt w klapkach, są tylko piękne widoki i dzika przyroda. Chodząc za dnia podziwialiśmy przede wszystkim wspaniałe krajobrazy, nocą byliśmy bliżej dzikich zwierząt, których świecące w blasku naszych czołówek oczy towarzyszyły nam w drodze na kolejne wierzchołki.  Podczas wędrówki spotkaliśmy stado jeleni, sarny, czarne wiewiórki, salamandry plamiste, zające, dziki, lisy, sowy. Podczas wyprawy miewaliśmy krótkie chwile zwątpienia, czy uda się pobić rekord, czy opuchnięte stopy i pojawiające się na nich pęcherze pozwolą iść dalej, czy wystarczy woli walki. W czwartym dniu wyprawy mieliśmy „obsuwę” 4 gór w stosunku do założonego planu. Mijał kolejny dzień, a nam do zdobycia pozostawało jeszcze 16 wierzchołków. Nadzieja powróciła szybko na myśl o tym, że w Sudetach odległości między szczytami są dużo mniejsze niż w Beskidach. Mimo, że rekord 6 dób 6 godzin i 6 minut był ciągle odległy to z każdym krokiem przybliżaliśmy się do niego. Przełomowym okazał się dzień piąty, kiedy do zdobycia pozostały nam już tylko sudeckie pasma.  Podjęliśmy decyzję o atakowaniu bez chwili na sen,  tak „BezEndu”, aż na Śnieżkę. I tak namiot, w którym do tej pory spaliśmy pozostał nietknięty do końca wyjazdu  na dnie bagażnika. W czasie pierwszej nieprzespanej nocy mieliśmy kryzys. Sporo po zachodzie słońca dotarliśmy do wsi Bielice skąd wychodzą szlaki na Kowadło w Górach Złotych i Rudawiec w Górach Bialskich. Mimo że wysokość obu gór waha się w granicach 900-1100 m n.p.m. to „pokazały one pazur” i wykończyły nas, głównie psychicznie.  Drogi na nie prowadzą cały czas przez gęsty las, który nocą stał się trudno dostępny i mało przyjazny. Kilkakrotnie gubiliśmy ścieżkę i byliśmy zmuszeni do powrotów do punktu wyjścia, a nasze zmęczenie tylko utrudniało wędrówkę. Krok za krokiem dotarliśmy na oba wzniesienia. Okupiliśmy to jednak pierwszym i jedynym w czasie wyprawy „dołkiem” psychicznym. Usiedliśmy i policzyliśmy, do końca zostało tylko 8 szczytów – „Ciśniemy dalej!!” Ostatnia noc i dzień to była walka z pogodą, która do tej pory była dla nas łaskawa. Pięć ostatnich szczytów zdobywaliśmy w strugach deszczu brnąc przez błoto. To jednak nie zniechęciło nas, a wręcz dodało powera do szybszego marszu na szczyt  i jeszcze szybszego powrotu do suchego i ciepłego samochodu.   Ostatniej nocy pobłądziliśmy odrobinę w okolicach góry Skopiec i wiedzieliśmy, że nie pobijemy rekordu o kilka godzin, na co mieliśmy nadzieję jeszcze poprzedniego wieczoru. Nie traciliśmy wiary, że jest on jeszcze w naszym zasięgu. Śnieżka w Karkonoszach kończyła naszą walkę z Koroną Gór Polski. Siódmego dnia wyprawy kilka minut po godzinie 9 minęliśmy bramę Karkonoskiego Parku Narodowego i wszystkie siły włożyliśmy w bieg na szczyt. Bieg w dosłownym znaczeniu tego słowa. Kije trekkingowe wsadziliśmy pod pachy i nie zważając na wyczerpanie organizmu, w gęstej mgle, przy porywistym wietrze osiągającym momentami prędkość 150 km/h pędziliśmy do góry. O godzinie 11:10 zatrzymaliśmy zegar naszej wyprawy. Zadowoleni spojrzeliśmy na siebie i wiedzieliśmy że było warto.  Nowy Rekord - 6 dób 5 godzin i 49 minut - należy do nas !!! Zdobycie Korony Gór Polski i ustanowienie nowego rekordu dało nam wiele satysfakcji i radości. Ważniejsze od samego rekordu okazało się przeżycie niezapomnianej przygody, odkrycie nowych pięknych zakątków Polski i pokonanie własnych słabości. Zaskoczyło nas to jak wiele może dać z siebie zdeterminowany  człowiek, którego życie toczy się wokół codziennych obowiązków w pracy i domu. Przed wyjazdem podjęliśmy liczne próby zainteresowania naszą wyprawą mediów i zdobycia sponsorów. Zaowocowały one współpracą, dzięki której, mamy nadzieję, udało nam się zwrócić uwagę innych, że także w najbliższym otoczeniu można przeżyć niezapomnianą przygodę, wystarczy dobrze to zaplanować. Oficjalna strona wyprawy  www.kgp.timclimbing.pl Tekst: Katarzyna Fischbach-Kobyłecka i Rafał Kobyłecki
Zdjęcia: Rafał Kobyłecki