Kim był rdzenny Amerykanin, którego słowa związane zostały w amerykańskiej mitologii z losem najpotężniejszych ludzi świata? W jakich okolicznościach wypowiedział klątwę? I czy udało się ją złamać?

Dwieście lat temu przywódca plemienia Szaunisów Tecumseh miał rzucić klątwę na rządzących Stanami Zjednoczonymi. Nie ma dokumentu, który potwierdzałby, co dokładnie powiedział wódz. W legendzie przetrwał jedynie sens jego słów: żaden amerykański prezydent wybrany w roku kończącym się na zero, nie dożyje końca swoich rządów. Można byłoby tę przepowiednię wyśmiać, ale... klątwa Tecumseha faktycznie się sprawdzała.

Począwszy od prezydenta Williama Henry'ego Harrisona, wybranego w 1840 roku, który zmarł na zapalenie płuc wiosną 1841 roku, a kończąc na śmierci Johna F. Kennedy'ego (1960), który zginął z rąk zamachowca trzy lata po objęciu urzędu.

Spadająca gwiazda, skacząca puma

Tecumseh był wodzem Szaunisów, rdzennych Amerykanów zamieszkujących niegdyś pas ziemi od Karoliny Południowej nieopodal wybrzeża Atlantyku po Wielkie Jeziora Północnoamerykańskie (na obecnej granicy USA i Kanady). Jego imię tłumaczono jako Spadająca Gwiazda lub Skacząca Puma.

Urodził się w 1768 roku – notabene tym samym, w którym w Polsce patriotyczna szlachta zawiązała konfederację barską. Byt rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej był wówczas zagrożony, podobnie jak niepodległość Rzeczypospolitej. Dorosłemu już Tecumsehowi przyszło walczyć z kolonizatorami w tym samym czasie, gdy w Polsce z zaborcami walczyło pokolenie Kościuszki i bohaterów wojen napoleońskich. Pewnie dlatego pisarz Longin Jan Okoń połączył oba te wydarzenia, pisząc niezwykle popularną w latach PRL-u trylogię o wodzu i jego polskim druhu Ryszardzie Kosie („Tecumseh”, „Czerwonoskóry generał”, „Śladami Tecumseha”).

Rdzenni amerykanie znaleźli się na przełomie XVIII i XIX wieku w równie skomplikowanej sytuacji politycznej i militarnej jak polscy patrioci. Groziła im obca niewola. W takich okolicznościach młody Tecumseh wziął udział w powstaniu Małego Żółwia. Ów wódz Miami zjednoczył szereg plemion przeciw wojskom USA. Skacząca Puma dołączył do niego, bo miał z białymi rachunek do wyrównania – kiedy był dzieckiem, koloniści zabili mu ojca. Podczas tego powstania udało im się kilkakrotnie pokonać wojska amerykańskie.

Jednak ostatecznie przegrali całą wojnę w 1794 roku po tzw. Bitwie pod Barykadą z Pni. W efekcie stracili okolice doliny Ohio, gdzie powstały dwa nowe stany USA: Ohio i Indiana. Mały Żółw twierdził, że z Amerykanami trzeba się układać. Podczas swoich podróży po Stanach i rozmów z politykami spotkał m.in. Tadeusza Kościuszkę. Ten dawny bohater wojny o niepodległość USA przebywał tam jakiś czas po przegranej polskiej insurekcji. Wódz dał Polakowi w prezencie fajkę pokoju zakończoną tomahawkiem. Kościuszko zrewanżował się okularami, tatarską burką i parą pistoletów. „Nosiłem je podczas wielu ciężkich bitew w obronie uciśnionych, słabych i pokrzywdzonych z mojego ludu. Teraz daję je tobie. Z ich pomocą ubij pierwszego, kto zechce zniewolić lub zniszczyć ciebie i twój kraj” – miał powiedzieć.

Spalone miasto

Mały Żółw był pod wrażeniem, jednak serca do walki już nie miał. Zerwał układ z Tecumsehem. Próbował dogadać się z gubernatorem Indiany Williamem Henrym Harrisonem. Tymczasem Tecumseh nie rezygnował z walki. Poznał już Harrisona po przegranej Bitwie pod Barykadą z Pni. Nie ufał mu.

Tecumseh, wódz plemienia Shawnee, fot: Getty ImagesTecumseh, fot: Getty Images

Tecumseh widział przewagę Amerykanów, ale się nie bał.

– Kiedy przychodzi czas, byś umarł, nie bądź taki jak ci, których serca wypełnia strach przed śmiercią i którzy wtedy szlochają i modlą się o więcej czasu, by mogli przeżyć swoje życie inaczej. Ty śpiewaj swoją pieśń śmierci i umieraj tak jak bohater, który powraca do domu – twierdził.

I choć matka wpoiła mu nienawiść do białych, odpowiedzialnych za śmierć ojca, unikał okrucieństw. Kiedy znalazł przywiązane do pala i spalone zwłoki amerykańskiego osadnika, zrugał swoich współplemieńców, by więcej tego nie robili. Choć był człowiekiem czynu, nie zapominał o indiańskim duchu, o znaczeniu religii przodków. Z pomocą swego brata zwanego Prorokiem – znanego z opowieści o wizjach, które zesłał mu Wielki Duch – jednoczył rdzenne ludy do walki z ekspansją USA.

„Wódz Szaunisów Tecumseh i jego brat Prorok stworzyli konfederacje plemion żyjących od Michigan po Georgie, by stawić opór osadnikom. Indiańskie ataki na terytorium Indiany nie ustawały mimo narad z Tecumsehem i ostrzeżeń gubernatora Williama Henry'ego Harrisona” – tłumaczy amerykański historyk wojskowości płk Raymond Bluhm w zbiorze „1001 bitew, które zmieniły historię świata”.

Kolejne wypady były coraz bardziej niepokojące. Dlatego gubernator próbował przekupić część sojuszników Tecumseha i zasiać niezgodę w ich szeregach. Kiedy i to nie pomogło, latem 1811 r. Harrison zebrał tysiąc żołnierzy i ruszył na stolicę Tecumseha – osadę zwaną Miastem Proroka, leżącą nad rzeką Tippecanoe.

Pod nieobecność swego sachema (czyli wodza), który podróżował, szukając kolejnych sprzymierzeńców, ludzie z osady nie potrafili sprostać wrogiej armii. Zaatakowali wprawdzie Amerykanów znienacka, w środku nocy, ale nie umieli wykorzystać tego zaskoczenia. Tymczasem Harrison uporządkował swoje szyki i kontratakował. Rozproszył najeźdźców, a potem kazał spalić Miasto Proroka. Wydawało się, że sytuacja jest beznadziejna. Jednak w chwili klęski Szaunisi Tecumseha dostrzegli na horyzoncie nową nadzieję.

Indiańskie państwo buforowe

Latem 1812 roku wybuchła wojna między USA i Wielką Brytanią. Amerykanie wyciągali ręce ku brytyjskiej Kanadzie, natomiast Brytyjczyków niepokoiło, że młode amerykańskie państwo zbytnio rosło w siłę. Konflikt był pokłosiem toczących się w Europie wojen napoleońskich. Wielka Brytania była sojusznikiem Rosji w koalicji przeciw Napoleonowi, USA zarabiały zaś na zaopatrywaniu napoleońskiej Francji.

Tecumseh wiązał szczególne nadzieje z brytyjskim generałem Isaakiem Brockiem. Ten utalentowany strateg popierał jego wizję budowy indiańskiego państwa, które przy wsparciu Wielkiej Brytanii stałoby się buforem między Kanadą i USA. Nazywał Tecumseha Wellingtonem Indian. Ten odwdzięczył się kolorową przepaską, wręczoną Brockowi po zdobyciu Fortu Detroit i wzięciu do niewoli 2,5 tys. amerykańskich żołnierzy. Niestety, brytyjski przyjaciel Tecumseha zginął w październiku 1812 roku w bitwie pod Queenston Heights. Ponoć amerykańscy snajperzy rozpoznali go właśnie po krzykliwej ozdobie, otrzymanej od wodza Szaunisów...

Strony toczyły wojnę ze zmiennym powodzeniem. Gen. Proctor, z którym przyszło teraz współpracować Tecumsehowi, nie traktował już Indian z taką estymą jak Brock. W końcu nastąpił sądny dzień dla Szaunisów: bitwa nad rzeką Thames nieopodal Moraviantown 5 października 1813 roku.

Batalia zakończyła się zwycięstwem armii amerykańskiej. Tecumseh zginął, okrywając żałobą Szaunisów i ich sojuszników. Podobnie jak dwa tygodnie później w Europie zginął książę Józef Poniatowski w gigantycznej bitwie pod Lipskiem, pogrążając w żałobie Polaków. Tak jak i Polacy nie złożyli wówczas broni, tak i Indianie walczyli dalej. Jeszcze nie przebrzmiały echa boju nad rzeką Thames, gdy nad Missisipi na wojenną ścieżkę przeciw białym osadnikom wstępują Krikowie, zwani Czerwonymi Kijami. Oczywiście wojska USA sobie z nimi poradzą – tak jak i z Brytyjczykami (mimo że ci nawet spalili im Biały Dom w 1814 r.). Wojna skończy się pokojem, utrzymującym sytuację sprzed jej wybuchu. Stracą tylko Indianie... 

Prawdziwa przepowiednia

Tecumseh nie spełnił swoich marzeń. Jednak wedle legendy, ostatni cios zadał zza grobu, wypowiadając klątwę, mającą dosięgnąć kolejnych amerykańskich prezydentów wybieranych w okrągłych latach. Pierwszy miał być jego wielki wróg William Henry Harrison. Były gubernator Indiany, owiany sławą wojennego bohatera, został wybrany na prezydenta w 1840 r. Zmarł kilka miesięcy później, kiedy przeziębił się podczas przemówienia na powietrzu. Przez następne półtora wieku z życiem żegnało się sześciu kolejnych prezydentów, którzy mieli być ofiarami klątwy. Jednak nawet ona, jeśli w ogóle istniała, straciła swoją moc. W końcu prezydent Ronald Reagan, wybrany w 1980 r., stał się wprawdzie ofiarą zamachu 30 marca 1981 r., lecz mimo wszystko przeżył. Kula minęła jego serce o kilka centymetrów!

Także George W. Bush (2000) otarł się o nieudany „zamach” – w 2008 r. rzucił w niego butem iracki dziennikarz. Prezydent uchylił się jednak przed uderzeniem. Tomahawk Tecumseha pewnie nie byłby tak litościwy, więc klątwę sachema można włożyć między bajki. Amerykańscy prezydenci zawsze mieli dużo wrogów, a i nerwowy tryb życia nie służył ich zdrowiu.