Pociąg, którym zamierzaliśmy udać się z Asuanu do Luksoru, zdaniem wiozącego nas na dworzec taksówkarza będzie pełen złodziei i bandytów.

Na egipskiej prowincji po rewolucji wszyscy obawiają się bowiem szumowin.

Jesienią 2011 r. z zaprzyjaźnionym Egipcjaninem Khaledem Nagym, który przez ponad 200 dni i nocy relacjonował przebieg kairskiego powstania, przemierzam Egipt. Rzemiennym dyszlem podróżujemy z Abu Simbel na południu kraju do Aleksandrii nad Morzem Śródziemnym. Chcemy zobaczyć obszary odległe od placu Tahrir, centrum rewolucji, i przekonać się, jak przyjmują zmiany ludzie mieszkający z dala od stolicy.

Policjant pilnujący porządku na peronie nie chce mnie przepuścić: – Cudzoziemcom nie wolno podróżować trzecią klasą. Jest zakaz!

Po zajadłej dyskusji i czterech godzinach zwłoki wsiadamy w końcu do następnego pociągu. Za dwa bilety do Luksoru płacimy konduktorowi 21 funtów egipskich, czyli mniej więcej 3,5 dolara; podróż potrwa ponad trzy godziny.

W naszym wagonie część okien ma wybite szyby, pozostałe są pootwierane. Klimatyzacji brak, a mimo jesieni wciąż panują upały. Głównym powodem otwierania okien jest jednak potworny smród, jaki rozchodzi się z toalet. Część pasażerów siedzi bez ruchu, zmęczone spojrzenia utkwiwszy gdzieś w dali. Niektórzy rozmawiają przez komórki. Szczerbata kobieta w czarnej szacie wiezie w kartonie trzy kury. Co jakiś czas którejś udaje się wydostać; ptak trzepocze się wówczas po wagonie, gdacząc przeraźliwie. Wzdłuż pociągu wędrują sprzedawcy, oferując chusteczki, zegarki, portfele, przybory do szycia, koce, zimną wodę w plastikowych butelkach z odzysku, orzechy, chleb, pisemka religijne i herbatę nalewaną z wielkich czajników. Po podłodze wlecze się inwalida bez nóg, wyciągając rękę po datki.

Im dłużej telepiemy się pociągiem, tym bliżej poznajemy towarzyszy podróży. Pasażerowie mają wiele obaw w związku z rewolucją. To, co się działo na placu Tahrir, ma mało wspólnego z ich życiowymi dążeniami. – Czyż życie nie powinno być przede wszystkim bezpieczne? – pyta muezin podróżujący z żoną i dwójką małych dzieci. Narzeka na brak poczucia stabilizacji i kryzys gospodarczy. On wprawdzie otrzymuje co miesiąc rządową pensję, ale inni mogą liczyć tylko na dorywcze prace i dniówkę rzędu 10 funtów egipskich (niespełna dwa dolary).

– Nie ma zaufania, poczucia bezpieczeństwa – skarży się Momen Hassan, 22-letni poborowy. Gdy pytam go o rewolucjonistów z Tahrir, mówi: – Nie jestem przeciw nim, ale ich nie popieram.

Wie o grzechach starej władzy, ale porównuje korupcję do drzewa o sięgających głęboko korzeniach: ścięte, po jakimś czasie odrasta.

– Demokracja jest w porządku – mówi – jednak nie da się jej wprowadzić od razu. Jeśli odkręci się śrubę zupełnie, ludzie będą robić, co im się spodoba. Silna ręka jest konieczna.

Takie poglądy na prowincji spotyka się często. Wszędzie Egipcjanie wyrażają obawy o al amn – „bezpieczeństwo”. Wielu ma wręcz obsesję narastającej plagi złodziejstwa, niemal nieznanej przed rewolucją, i boi się, że dojdzie do załamania porządku. Taksówkarz z Luksoru kupił sobie pistolet marki Beretta i trzyma go pod fotelem.

Cień faraonów

Niepokój i napięcie mogą zdestabilizować kraj. Filarem egipskiej gospodarki jest turystyka, a teraz ośrodki turystyczne stoją praktycznie puste. Kioski z pamiątkami przed świątynią Ramzesa Wielkiego w Abu Simbel są zamknięte. Ani śladu turystów. Nie czuć perfum, nie słychać narzekań na upał. Przewodnicy nie tłumaczą, dlaczego Ramzes II wyrzyna Hetytów na jednej ze ścian, dlaczego tratuje Libijczyków na drugiej. W normalnych czasach miejsce to zwiedzało 3 tys. turystów dziennie. Stali w kolejce między ogromnymi posągami faraona, żeby zajrzeć do sanktuarium wewnętrznego, gdzie promienie słońca docierają tylko dwa razy do roku. Ale odkąd osiem miesięcy temu rewolucja obaliła władzę prezydenta Hosniego Mubaraka, liczba zwiedzających spadła do 150 na dzień. W sobotę o 16.00 w kompleksie nie ma ani jednego gościa.

Na zewnątrz, w cieniu czterech ogromnych posągów Ramzesa, na szklankę gorącej herbaty zaprasza mnie Ahmed Saleh, dyrektor Abu Simbel i innych zabytków w regionie Nubii, pod granicą sudańską. – Po rewolucji mamy problem – żali się. – Turyści nie chcą przyjeżdżać. Boją się niepokojów, napadów.




Mówię Salehowi, że wielu Egipcjan sądzi, iż kłopoty gospodarcze są przejściowe. Uważają Mubaraka za „ostatniego faraona” i są przekonani, że nadeszła nowa era, przełom po 5 tysiącach lat.

Saleh uśmiecha się blado. Nie jest wcale przekonany, czy Mubarak – który szykował jednego z synów na następcę – okaże się naprawdę ostatnim autokratą w Egipcie. Faraonów obalano już dawniej. Już w starożytności ludowe powstanie strąciło z tronu Pepiego II, ale później rządy dynastyczne powróciły. – Życie polityczne w Egipcie nie zmieniło się na tyle, by można było mieć pewność, że Mubarak był ostatnim faraonem – mówi. Swój pesymizm uzasadnia tym, że stanowiska na różnych szczeblach władzy wciąż piastują członkowie dawnej partii rządzącej. Analfabetyzm jest w Egipcie powszechny (wśród dorosłych w wieku 25–65 lat wskaźnik wynosi ok. 40 proc.). ?– Arabowie nie przyjmą demokracji bez oporów – mówi Saleh – m.in. dlatego, że stoi w sprzeczności z zasadą rządów ojca w rodzinie czy wodza w plemieniu. Jeśli ojciec powie „nie baw się”, to się po prostu nie bawisz. Jest dyktatorem. Nie da się szybko zmienić takiej mentalności.

Wizja islamistyczna

Mohammed Nasser, młody mężczyzna, którego poznałem na placu Tahrir w okresie najgwałtowniejszych protestów, w lutym 2011 r., należy do salafitów, przedstawicieli ruchu postulującego odrodzenie islamu poprzez powrót do jego pierwotnych źródeł. (Salafici wypadli zaskakująco dobrze w niedawnych wyborach parlamentarnych, zdobyli blisko jedną czwartą mandatów). Nasser ma łagodne oczy i długą brodę, ale nie nosi wąsów (zgodnie z powszechnym obyczajem salafitów). Gdy go poznałem, był bezrobotnym absolwentem uniwersytetu, z żoną i małym dzieckiem. Przyjechał do Kairu bez pieniędzy na bilet powrotny i żywił się tu suchym chlebem i daktylami.

Gdy dzwonię do niego po paru miesiącach, zaprasza mnie do swego domu w delcie Nilu, pod miastem Az-Zakazik. Żona Nassera, która poza domem chodzi w czarnej szacie z twarzą zasłoniętą nikabem, nie wychyla się z kuchni. Nie wolno jej oglądać w domu mężczyzn spoza rodziny. Wkrótce dołącza do nas szwagier Nassera, Abdel Halim Gamal Eddin, nauczyciel angielskiego. Siadamy na pokrytej kobiercami podłodze. Pojawiają się potrawy: wołowina, którą jemy palcami, ryż, zupa i fatta – warzywa w rosole z grzankami. Pytam Nassera, czy rewolucja wpłynęła jakoś na jego sytuację życiową. Mimo wyższych studiów nie znalazł stałej posady. Zarabia ok. 500 funtów (poniżej 100 dolarów) miesięcznie, pracując dorywczo jako posadzkarz. Jak wielu innych funkcjonuje w ogromnej szarej strefie gospodarki. Twierdzi jednak, że do manifestantów na placu Tahrir nie dołączył z powodów ekonomicznych. – To nie była rewolucja biedoty. To było powstanie przeciwko niesprawiedliwości.

Chociaż Egipcjanie narzekają na wzrost przestępczości, niewielu tęskni do dawnej potęgi sił bezpieczeństwa. To był aparat, który szpiegował wszystkich i stosował tortury. Reżim Mubaraka tłumaczył, że represje są konieczne, by trzymać w szachu wrogów państwa. Poprzednik Mubaraka Anwar Sadat zginął w zamachu zorganizowanym przez radykalnych islamistów. Mubarak obawiał się, że islamiści sięgną po władzę, jeśli nie powstrzyma się ich silną ręką.

Szwagier gospodarza, 35-letni Gamal Eddin, opowiada, że za rządów Mubaraka spędził w więzieniu cztery lata, bo nauczał, że obowiązkiem muzułmanina jest wyzwolenie meczetu Al-Aksa w Jerozolimie. Jest wesoły, uśmiecha się często, nawet gdy opowiada o przeżyciach więziennych. Bezpieka najpierw zamknęła jego teścia. Trzymano go jako zakładnika, póki Gamal Eddin sam nie zgłosił się na policję. Wtrącony do lochu w Kairze spędził tam 38 dni w kajdankach i opasce na oczach. Potem przenoszono go do kolejnych więzień. Nigdy nie stanął przed sądem.

Chciałby, aby teraz prezydent był „silny, ale sprawiedliwy” i wprowadzał prawo islamskie, „ale stopniowo, aby ludność to zaakceptowała”. Gdy mówię, że jednym z kandydatów na urząd prezydenta ma być kobieta, Nasser i Gamal Eddin kręcą głowami. Twierdzą, że w islamie to niedopuszczalne. Prezydent nie mógłby też być chrześcijaninem, bo to oznaczałoby „mnóstwo kłopotów” w kraju, gdzie większość stanowią muzułmanie.

Siły bezpieczeństwa właśnie stłumiły w Kairze protesty chrześcijan. Dwadzieścia kilka osób zginęło. Gamal Eddin szybko wtrąca, że na ich osiedlu jest duży kościół, i dodaje: – Nikogo nie chcemy dyskryminować. – Kiedy pytam, czy groby i świątynie faraonów powinno się zburzyć (co postulują niektórzy radykałowie), obaj mówią, że w tej sprawie należy zasięgnąć opinii autorytetów religijnych. Naciskany, Gamal Eddin przypomina, że Amr Ibn al-As, muzułmański wódz i towarzysz Mahometa, który podbił Egipt w VII w., pozostawił zabytki w spokoju, co wydaje się dobrym precedensem. – Rewolucja się nie skończyła – mówi Nasser. Dostrzega zmiany na lepsze. – Przedtem nie było żadnej dyskusji o przyszłości. Teraz się rozmawia.
 
Mekka nowoczesności

Przez większą część podróży nie oddalamy się z Khaledem więcej niż parę kilometrów od Nilu, trzymamy się wąskiego pasa soczyście zielonej doliny, poza którą rozciąga się pustynia. Gdyby nie rzeka, pustynny byłby cały kraj. Zaledwie 5 proc. powierzchni Egiptu nadaje się do zamieszkania.


Nadrzeczne miasteczka i wioski są ciasne, niekiedy klaustrofobicznie. Gdy przybywamy do Aleksandrii, z ulgą oddychamy powietrzem znad morza. Aleksandria jest od dawna bramą Egiptu na świat. Już w starożytności była wielojęzyczną metropolią, ośrodkiem wymiany idei. Historyk Mostafa El-Abbadi, który ma 83 lata, wspomina, że kiedyś wychodziło tu 16 gazet codziennych w różnych językach, w tym po grecku, włosku, angielsku, ormiańsku.

Kosmopolityczny charakter miasta zaczął zanikać w epoce Nasera, który głównym ośrodkiem władzy uczynił Kair. Dziś Aleksandria jest zaniedbana. Niektórzy wybitni Egipcjanie pragnęliby jednak przywrócić jej dawną świetność.

Ucieleśnieniem tych prób jest nowoczesna Biblioteka Aleksandryjska otwarta w 2002 r. niedaleko miejsca, gdzie stała jej poprzedniczka z czasów ptolemejskich, najważniejsza biblioteka świata starożytnego. Przez bramkę wykrywacza metalu przechodzą różni ludzie, także kobiety w czarnych nikabach i długobrodzi mężczyźni w białych galabijach. Kobieta w hidżabie (rodzaj chusty, która okrywa włosy, ale nie zasłania twarzy) zbiera materiały na temat Szekspira; młodzieniec w różowym T-shircie przyszedł, żeby ściągnąć na komputer trochę gier i filmów.

Pod wieloma względami Biblioteka Aleksandryjska jest bardziej rewolucyjna niż wydarzenia z placu Tahrir. Są tu: czytelnia dla niewidomych, dwie czytelnie dziecięce, ośrodki naukowo-badawcze, muzeum archeologiczne, galerie sztuki, planetarium, superkomputer, w magazynach 1 milion 240 tys. woluminów i miejsce na kolejne 6 mln. Kolekcja książek zawiera pozycje zakazane w innych państwach Bliskiego Wschodu. To oaza wolnej myśli w regionie, gdzie ludziom kładzie się do głów, co powinni myśleć i czego się uczyć.

Dyrektorem biblioteki jest Ismail Serageldin. Za rządów Mubaraka przyjął to stanowisko pod warunkiem, że biblioteka otrzyma własną straż, a państwowa służba bezpieczeństwa nie będzie się wtrącać. – Bezpieka nie miała tu wstępu – opowiada Khaled Azab, dyrektor wydziału programów specjalnych. – W Bibliotece Aleksandryjskiej można było myśleć i mówić o wszystkim.

Azab podkreśla, że większość z 2,7 tys. pracowników biblioteki ma od 25 do 35 lat. Podczas manifestacji, które obaliły rząd, młodzi demonstranci stworzyli wokół biblioteki kordon, który miał ją uchronić przed ewentualnymi szkodami.

Czas zmian

W nowoczesnym, zmechanizowanym gospodarstwie rolnym na południu kraju rozmawiałem z inżynierem Mohammedem Haggagiem. Spytałem go, czy to prawda, że w Egipcie mocna jest tradycja autorytarna, głęboko zakorzeniona w stosunkach rodzinnych i plemiennych, i że powrót rządów silnej ręki jest nieuchronny. Był innego zdania. – Stosunki między mną i moimi dziećmi są inne niż te, które ja miałem z ojcem – tłumaczył. – Gdy on mówił „milcz!”, cichłem od razu. Z moimi dziećmi to już niemożliwe.