Anthony Hatinger sadzi nasiona w dawnym sklepie z alkoholami w centrum Detroit, najbiedniejszego z wielkich miast Ameryki. Krąży w blasku szklarniowych lamp z długopisem w dłoni, wsuwając jego szpiczasty czubek w ziemię, aby zrobić dołek, w który wpuści trzy ziarenka bazylii. Słodka, włoska bazylia będzie rosnąć obok różnych odmian sałaty.

W piwnicy, gdzie kiedyś magazynowano alkohol, pływają w kadziach tysiące maleńkich tilapii. Ich odchody, pompowane do góry, zasilają zieleninę, która wchłania składniki odżywcze. Przefiltrowana w ten sposób woda spływa z powrotem w dół, żeby ryby miały w czym pływać.

Niegdyś Kory’s Market był ważnym punktem północno-centralnej dzielnicy, leżącej kilka kilometrów od ścisłego centrum. Na razie nie ma go na mapie miejsc wartych obejrzenia w tym długo wyśmiewanym mieście, które w nieprawdopodobny sposób znowu staje się modne.

Twarde, prawdziwe i tanie Detroit, mające za sobą największe bankructwo municypalne w historii USA, jest nagle atrakcyjne dla inwestorów i innowatorów, zwłaszcza młodych poszukiwaczy przygód.

Hatinger, 25-latek, jest cichą częścią tej przemiany. Przybył ze środkowego Michigan z dyplomem religioznawstwa i ukończonym kursem ogrodnictwa. Jest zachwycony, że może pracować dla chrześcijańskiej agencji rozwojowej, pomagając zmieniać Detroit od zera. Te ryby i warzywa zjadają klienci nowych, ruchliwych knajpek oraz biedni dawni mieszkańcy zaopatrujący się na lokalnych targach.

Każdego dnia Hatinger przechodzi lub przejeżdża na rowerze obszary rozpadu i odrodzenia: walące się domy, odbudowywane domy i puste działki, na których budynki wyburzono.

– Detroit nauczyło mnie wiele na temat ducha i wytrwałości – mówi. – To niesamowite, kiedy słucha się opowieści ludzi, którzy uparcie próbowali sprawić, by to wszystko działało. Tu się wyczuwa tyle serca. Warto tu być.

Pozwólcie, że przedstawię kilku detroitczyków napotkanych po powrocie do miasta, w którym się urodziłam i pracowałam przez 25 lat.

Po przyjeździe nie szukałam Mike’a Duggana, nowego, pełnego energii burmistrza. Ani szefów firm i fundacji, które wyłożyły setki milionów na wyciąganie Detroit z zapaści po bankructwie.

Ani multimiliardera Dana Gilberta, założyciela Quicken Loans, największej amerykańskiej witryny internetowej udzielającej kredytów hipotecznych. Gilbert przeniósł Quicken do swego rodzinnego miasta, kupił ponad 70 nieruchomości, osadził w nich dziesiątki raczkujących firm i, jak się szacuje, zatrudnia dziś 12,5 tys. osób.

Mojej ciekawości nie budzili potężni reżyserzy tego dramatu, tylko drobni gracze, tworzący nowe miasto z tego, co przez długi czas było opuszczone i lekceważone. Jedni wprowadzili się tutaj z solidnymi planami, inni mają niejasne marzenia, jeszcze inni mimo przeciwności trwają dzięki hartowi ducha. Rozpad Detroit jest dziś jego motorem. W żadnym innym miejscu zurbanizowanej Ameryki nie można zrobić tak wiele za tak małe pieniądze.

Nowe Detroit lśni w centrum. Pobliskie rejony, takie jak Corktown i Midtown, promieniują energią. Lecz wokół tego ogniska rozlewa się dawne Detroit – hektary rozpadu i ruin, „miejskie prerie”, na których ocalałe budynki stoją z dala od siebie. Fabryki samochodów, które zbudowały to miasto, to dziś zwały betonu pokrytego graffiti.

Jednak niemal wszyscy mieszkańcy miasta, których spotkałam, wierzą w jego przyszłość, nawet tę niepewną. Prawdę mówiąc, właśnie to najlepiej ich definiuje.

Do centrum Detroit można dojechać bez oglądania tych fragmentów miasta, które pozostają okaleczone. Tutejsze arterie komunikacyjne są zagłębione, dzięki czemu nie widać nieszczęścia metropolii – wyjazdu ponad połowy mieszkańców żyjących tu w szczytowym okresie jej rozwoju.

Właśnie na to nie chciał patrzeć Robert Hake, kiedy przenosił swój rozrastający się interes z przedmieść do dzielnicy Corktown. Jego firma, MyLocker.net, produkuje odzież sportową na zamówienie i jeśli zechcecie kupić setkę bluz z kapturami na zjazd rodzinny, może wam je dostarczyć w ciągu kilku dni.

– Moja decyzja nie miała nic wspólnego z wskrzeszaniem Detroit – mówi mi zza swojego lśniącego trzymetrowego biurka, w którym odbija się sylwetka miasta. Trafiła mu się po prostu świetna okazja: pusta fabryka części samochodowych, wielka jak dwa boiska piłkarskie.

Pokonał poważne wątpliwości, do których się przyznaje. Nie bez powodu w latach 70. poprzedniego stulecia Detroit było nazywane miastem morderstw. Hake, lat 41, pamięta niepokój, który odczuwał, gdy jako nastolatek dojeżdżał do centrum z przedmieścia, a rodzice przypominali mu: – Zasuń szyby i zablokuj drzwi.

Pewnego dnia wyjechał ze swojej strefy komfortu, zapuszczając się w ulice biegnące między autostradami niczym zetlałe nitki w tkaninie. Wiózł 400 kolorowych T-shirtów zaprojektowanych przez jego ludzi. Chciał je podarować pewnej szkole podstawowej. Podczas 16-kilometrowej podróży mijał szeregi zrujnowanych domów, ale gdy dojechał do tej szkoły, zobaczył:

– …korytarze pełne radosnych, ślicznych dzieciaków – wspomina. – Świadomość, że te dzieci mieszkają w tych domach, rozdzierała mi serce. Pomyślał, że był ślepy, że powinien podarować koszulkę każdemu dzieciakowi w Detroit.

frag. artykułu Susan Ager