Kiedy w latach 90. premierowo ukazywały się książki o wiedźminie, chyba nikt nie spodziewał się, że w niedalekiej przyszłości Geralt z Rivii będzie znany na całym świecie. Na fali popularności sagi na początku lat dwutysięcznych powstał film oraz serial. Widzowie do dziś z sentymentem wspominają niektóre efekty specjalne. Już wtedy czuć było, że „Wiedźmin” to coś więcej niż tylko seria książek fantasy. To całe uniwersum, którym zafascynowali się nie tylko Polacy, ale również nasi sąsiedzi z Europy Środkowej i Wschodniej.

Reszta świata zakochała się w sadze Andrzeja Sapkowskiego w 2007 r. po wydaniu pierwszej z trzech gier opartych na przygodach Geralta z Rivii. Seria zdobyła rzesze fanów w wielu krajach, o czym świadczy, chociażby kilka reedycji gry. Na zlotach fanów fantastyki nie brakuje osób przebranych za postacie z „Wiedźmina”.

Geralt z Rivii to ulubieniec cosplayowców / fot. Getty Images

Czy „Wiedźmin” opiera się na faktach?

Fenomen uniwersum nie słabnie. Jego pozycję umocniła kolejna serialowa adaptacja, tym razem przygotowana przez platformę Netflix. Dla młodszych pokoleń to pierwsze spotkanie z Geraltem, Ciri i Yennefer. Widzowie i czytelnicy zastanawiają się, czy w przeszłości w Polsce lub gdziekolwiek w Europie rzeczywiście funkcjonowała taka profesja jak wiedźmini.

Łukasz Kozak, mediewista i autor książki „Upiór. Historia naturalna” mówi, że w przeszłości pojawiały się postacie podobne do wiedźmina z książek Sapkowskiego. Jednocześnie przypomina, że saga nie jest „słowiańska”, a jej autor sięgał do motywów pochodzących z przeróżnych źródeł.

– Choć nieliczne z nich, jak fabuła debiutanckiego opowiadania o strzydze, pochodzą z polskiego folkloru, to nie znajdziemy w historycznych i etnograficznych źródłach wyspecjalizowanych „likwidatorów potworów”, a raczej ludzi, dla których zwalczanie – jak powiedzielibyśmy dziś – „nadprzyrodzonego” zagrożenia było raczej jednym z wielu zajęć bądź nawet usług – tłumaczy nam ekspert.

Poprzednicy Geralta z Rivii

Kto zatem walczył ze złem? W pierwszej kolejności Łukasz Kozak wymienia owczarzy. Pod koniec XIX w. etnograf Karol Mátyás zauważył: „W górach za regułę przyjąć można, że każdy «baca», owczarz, jest czarownikiem. [...] Jest w całem tego słowa znaczeniu potężny”. Kiedy wszelkie domowe sposoby na poradzenie sobie z nieczystymi siłami nie działały, wzywano owczarza.

Z wiedźminem łączył go model ekonomiczny: również pobierał opłatę za swoje usługi. Owczarz polegał na swojej sekretnej wiedzy, przekazanej przez poprzednie pokolenia baców, tajemnych księgach (najczęściej były to stare gospodarskie i aptekarskie poradniki), na owczarskim bacie, którego ciosów doświadczyła niejedna zmora i niejeden strzygoń. W końcu źródłem owczarskiej skuteczności była pomoc diabła, z którym zawierał pakt, oraz dość instrumentalnie traktowanego Boga – którego owczarz „miał do dyspozycji” w postaci skradzionej hostii – opowiada mediewista.

Jak dodaje, repertuar owczarskich usług nie jest do końca znany. Wiadomo jednak, że zwalczali upiory, zdejmowali uroki i leczyli choroby (zwłaszcza te spowodowane czarami), korzystając często z radykalnych metod. Szczególnie bulwersowało stosowanie trupów. Jeszcze w XIX w. owczarze mieli kraść zwłoki z grobów, a następnie gotować z nich leczniczy rosół lub wykorzystywać do swoich czarów.

Upiorów bano się w całej Rzeczpospolitej / fot. Getty Images

Nie tylko owczarze walczyli z nadprzyrodzonymi siłami. Duchowni – zarówno rzymskokatoliccy, jak i prawosławni – dysponowali całym arsenałem religijnych i parareligijnych środków, w tym: święconą wodą, kredą i solą, krucyfiksem, ikonami i świętymi obrazkami oraz oczywiście modlitwami i egzorcyzmami. Księża i zakonnicy często łączyli religijne rytuały z metodami ludowymi.

– Ucinali głowy strzygoniom, przebijali serca upiorów kołkami, a przed rozbiorami lokalną sławę upiorobójcy zyskał pewien braciszek, który lubił wyprawiać się do klasztornych krypt z wielkim toporem. Swoją biegłość wiązał jednak nie z pobożnością, a faktem, że sam był żywym upiorem. I to jest chyba najbardziej zaskakujący paradoks, że za najskuteczniejszych pogromców upiorów uchodzili ludzie, którzy po śmierci sami mieli się nimi stać. O przekonaniu, że żywe upiory najskuteczniej zwalczają żywe trupy, wspomina choćby Stanisław Staszic. A co jeszcze ciekawsze, takie osoby określano czasem (głównie wśród ludu białoruskiego) mianem „wiedźmaków” – choć nazywano tak również znachorów i ludowych czarowników – mówi Łukasz Kozak.

Upiory w Rzeczpospolitej

Dawniej Polacy bali się przede wszystkim upiorów, czyli ludzi chodzących po śmierci, pierwowzorów literackich wampirów. Te nie były sobie równe.

– Za najgroźniejsze uchodziły upiory ukraińskie, a najłagodniejsze – podkrakowskie strzygonie. Strzygoń-gospodarz, po wyjściu z grobu lubił zjeść kiełbasę lub zacierki, napić się wódki i przespać z żoną (mógł nawet spłodzić dzieci!), pomagał też rodzinie w gospodarstwie. Kaszubscy wieszczy, w których wiara trwała przynajmniej do końca XX w., potrafili sprowadzić śmierć na okolicę, bijąc w kościelne dzwony lub krzycząc – dowiadujemy się.

Niezależnie od interpretacji, upiorów bano się w całej Rzeczpospolitej i na ziemiach porozbiorowych. Wychodzący z mogił zmarli czasem tylko straszyli i psocili, częściej jednak bili, dusili i zabijali żywych (zaczynając od rodziny i sąsiadów). Zdarzało się też, że wypijali krew, roznosili zarazę na ludzi i bydło lub sprowadzali klęski żywiołowe. Apogeum upioryzmu nastąpiło w XVIII w. Wydawano wówczas specjalne odezwy i regulacje prawne, które surowo karały rozkopywanie grobów i okaleczanie ciał uznanych za żywe trupy. Choć dziś na upioryzm spogląda się jak na element folkloru, należy podkreślić, że strzyg bali się wszyscy, a o pośmiertną przemianę podejrzewano nawet zmarłą w opinii świętości zakonnicę, katolickiego biskupa, a nawet Adama Mickiewicza (choć to akurat nie powinno zbytnio dziwić). To właśnie bajka o królewnie-upiorzycy zapisana w zbiorze Romana Zmorskiego jako królewna-strzyga stała się podstawą pierwszego opowiadania o wiedźminie.

Adam Mickiewicz strzygą? / fot. Getty Images

Poza upiorami Polaków straszyły też zmory (żywi ludzie, których dusza jest w stanie we śnie opuścić ciało i przyjąć materialną postać kota lub innego zwierzęcia, a czasem nawet rośliny lub przedmiotu), wilkołaki czy boginki nazywane mamunami. Brzydkie istoty o monstrualnych piersiach podmieniały dzieci na szkaradnych i żarłocznych odmieńców. Mogły również porwać i zabić kobietę w połogu. Wierzono także w przypołudnice, południce i topielców.

Co ciekawe, choć diabeł mógłby wydawać się największym postrachem polskich wsi, często był wyśmiewany w ludowych wierzeniach. Duchowni uważali z kolei, że wszystkie upiorne postacie z folkloru są tak naprawdę diabelskimi wcieleniami.

Sposób na upiora

Z każdym zagrożeniem walczono na inne sposoby. Przykładowo podejrzanym o upioryzm zmarłym przed pogrzebem (lub po, gdy zachodziły podejrzenia, że wychodzi z grobu) wiązano ręce, obracano twarzą do dna trumny, sypano mak, żeby co noc liczyli ziarenka, wkładano kartkę z modlitwą bez słowa „amen”, aby zmawiali ją nieprzerwanie do końca świata. Jeśli te metody nie działały,  przebijano serce osikowym kołkiem lub przybijano trupa gwoździami. Nierzadko odcinano też głowę trupa, a zwłoki ćwiartowano. Pod Krakowem strzygonie po prostu bito.

– Żeby pozbyć się zmory, należało spać z nożem lub siekierą pod ręką i w czasie ataku wbić ostrze w łóżko. Często rano znajdowano wtedy przebite lub przecięte ciało sąsiadki, która była zmorą… Można było także zmorę obrzydzić: położyć się w łóżku na odwrót, z nogami na wezgłowiu. Zmora trafiała wówczas językiem nie do ust, a w inne miejsce. Podobnie działało zjedzenie własnej kupy – kontynuuje Łukasz Kozak.

Boginki z kolei odstraszały różne rośliny, zwłaszcza dzwonki. Kiedy jednak udało się im podmienić dziecko, należało zagrać demonicznym porywaczkom na emocjach. Odmieńca zabierało się na śmietnisko lub kupę gnoju i bezlitośnie biło rózgą bądź kijem. Słysząc jego krzyki, boginka zwykle oddawała skradzione dziecko i zabierała podrzutka.

– Wreszcie stosowano cały zestaw wspomnianych środków religijnych. Czasem do zwalczenia zagrożenia wystarczył znak krzyża lub woda święcona. Niektóre sytuacje wymagały jednak specyficznych środków łączących sacrum z zabiegami ludowymi. Wobec niektórych strzygoni stosowano cały rytuał: do ust trupa wkładano karteczkę z zapisanym słowem „Jezus”, ciało obracano twarzą do trumny, a następnie klepano rydlem po pośladkach… – podsumowuje autor książki „Upiór. Historia naturalna”.