autorzy: dr hab. Marek Kasprzak, Anna Salamon, Instytut Geografii i Rozwoju Regionalnego

W ogródku uniwersyteckiego obserwatorium meteorologicznego zmierzono grubość pokrywy śnieżnej. Wczesnym rankiem było to 2 cm. Do południa śnieg stajał. Na kolejne tygodnie wróciła słoneczna, ciepła pogoda, przerwana jedynie niewielkimi opadami odnotowanymi we wtorek 14 kwietnia (2,3 mm) i w sobotę 25 kwietnia (0,5 mm). Dopiero pod koniec kwietnia sytuacja opadowa uległa zmianie. Nie uwzględniając deszczowego czwartku 30 kwietnia, przez cały miesiąc na każdy metr kwadratowy gruntu spadło zaledwie 4,3 litra wody. Panująca susza, podobnie jak podczas każdego podobnego epizodu, spowodowała wzrost zainteresowania dziennikarzy problemami środowiska i cechami klimatu w Polsce, czego wyrazem były liczne artykuły i relacje telewizyjne. Szczęśliwie w maju deficyt wilgoci, tak niekorzystny dla rozwoju roślin, został chwilowo zażegnany. Niestety kompleks pogody zwany zimnymi ogrodnikami przyniósł dla nich nowe zagrożenie – gwałtowny spadek temperatury. Taki efekt zmiany warunków pogodowych, gdy po okresie utrzymywania się nad Europą Środkową i Wschodnią ośrodka wysokiego ciśnienia wyż ten zaczyna słabnąć, a wraz z niżem barycznym zaczyna napływać zimne powietrze z obszarów polarnych, jest normalny i występuje z różnym natężeniem niemal co roku. Znalazł przez to swój wyraz w ludowych przysłowiach i to nie tylko w Polsce.

Na zdjęciu: Widok na pola w gminie Żarów, w tle Góry Kamienne i Wałbrzyskie, w oddali po prawej także Karkonosze. Głównym tematem fotografii jest jednak zdegradowany pas śródpolnego, przydrożnego zadrzewienia. Jaka jest przyczyna, że nikt nie dba o jego odtworzenie? (fot. M. Kasprzak).

 

W Niemczech określany jako Eisheiligen, we Francji Saints de glace, w Holandii Ijsheiligen czy Trije ledeni možje i Poscana Zofka w Słowenii. Jak zawsze przy tak gwałtownym wiosennym ochłodzeniu i towarzyszącym mu śniegu, pamięć o wcześniejszych, podobnych zdarzeniach (we Wrocławiu choćby 3 maja 2011 r) jakby wygasła. Na rolniczych forach dyskusyjnych licznie pojawiły się natomiast teorie spiskowe dotyczące manipulowania pogodą przez naukowców, eksperymentów NATO (sic!) czy skutków działania programu wojskowych badań naukowych HAARP. Pozostaje domyślać się, na ile były one spontaniczne, a na ile celową dezinformacją. Wracając jednak do pogody, jaka była dalsza sytuacja meteorologiczna – pod koniec maja i później –  tego się dowiemy. Ten tekst poświęcony jest jednak nie prognozie meteorologicznej, a zjawisku suszy, jako coraz częściej poruszanym problemie przyrodniczym i gospodarczym.

Susza to stan, który można definiować na wiele sposobów. Definicje będą miały różne postacie w zależności od strefy klimatycznej, w której znajduje się dany region. Mianem tym z reguły określa się czas, w którym nie występowały wystarczające opady lub opad był niewielki w stosunku do wielkości średniej. W niektórych regionach Afryki susza pojawia się, gdy przez co najmniej dwa lata nie padał deszcz. Natomiast w indonezyjskim Bali będzie to okres 6 dni bez deszczu. W Polsce przyjęło się, że jest to 20 dni bez opadu. Z reguły wymienia się trzy lub cztery jej główne etapy. Brak opadów to susza atmosferyczna. Gdy zaczyna brakować wody dostępnej dla roślin, mówimy o suszy glebowej. Gdy obniża się poziom wód powierzchniowych i podziemnych, mamy do czynienia z suszą hydrologiczną. Trwanie tego stanu prowadzi do uszczuplenia zasobów wód podziemnych i suszy hydrogeologicznej.

 

Susza na przestrzeni lat 

Deficyt wody to problem bardzo aktualny, ale nie nowy. Historyczne opisy susz na ziemiach dzisiejszej Polski nie pozostawiają złudzeń, że głównym czynnikiem odpowiedzialnym za tego typu sytuacje są warunki pogodowe, a w dłuższej perspektywie warunki klimatyczne. Kronikarskie zapiski z minionych wieków dobitnie świadczą, jak dotkliwe susze dotykały tę część Europy. Opisy tych zdarzeń są przedmiotem zainteresowań historyków. W 1932 r. we Lwowie wydano „Kronikę klęsk elementarnych w Polsce i krajach sąsiednich” A. Walawendera. Informacje ze źródeł historycznych dla obszaru Śląska zestawił też w 1986 r. S. Inglot. Całkiem niedawno duży projekt poświęcony katalogowaniu ekstremalnych zjawisk przyrodniczych przywoływanych w historycznych dokumentach prowadzili też nasi uniwersyteccy badacze pod kierunkiem prof. E. Kościk.

Na zdjęciu: Susza w lesie (fot. M. Kasprzak).

 

Autorzy przywołują opisy susz od końca X w., a więc ponad tysiąc lat wstecz, m.in. na podstawie informacji zebranych przez Jana Długosza w „Rocznikach, czyli kronikach sławnego Królestwa Polskiego”. Co to za informacje? Lato 1473 r. – „upał i brak wody do tego stopnia, że miejsca, w których zawsze była woda, wszędzie wysychały, a główne polskie rzeki można było przekroczyć wszędzie”, 1540 r. – „rok wielkiej posuchy, od św. Jana (24 czerwca) przez 6 miesięcy nie padał deszcz, wysychały rzeki, Odrę można było bez trudu przejechać wozem”, 1590 r. – „na Śląsku wyschły Bóbr, Kwisa, Kaczawa, Widawa, Oława i inne mniejsze rzeki”, 1590 r. – „nie padało przez 38 tygodni” itd. Oczywiście informacje kronikarskie nie są dokładne i z reguły zawierają opisy ograniczone do konkretnych regionów, przede wszystkim Śląska, Pomorza i Małopolski. Relacje z bliższych nam czasów nie są inne. W 1811 r. stan wody w Odrze pod Wrocławiem pozwalał na jej przejście lub przejechanie wozem. W sierpniu 2015 r. obserwowaliśmy z niepokojem odsłaniające się dno koryta Wisły w Warszawie.

Konkretnych danych o sytuacji meteorologiczno-hydrologicznej dostarczają pomiary instrumentalne, te jednak prowadzono regularnie dopiero od XVIII–XIX w. Najstarsza seria pomiarów opadów pochodzi z Gdańska. W styczniu 1739 r. rektor tutejszego gimnazjum, profesor matematyki, a jednocześnie historyk i meteorolog Michael Christoph Hanow, rozpoczął codzienne obserwacje opadów, a ich wyniki publikował co tydzień w gazecie „Danziger Erfahrungen”. Najdłuższa, nieprzerwana, zapoczątkowana w 1791 r. seria opadowa pochodzi jednak z Wrocławia. Rok później podobne obserwacje rozpoczęto w Krakowie. Dziś możliwe jest rekonstruowanie również wcześniejszych warunków środowiskowych. Wykorzystuje się do tego dendrochronologię. Niekorzystne warunki środowiskowe, jak susze, odciskają swoje piętno na przyroście rocznym drzew. W ten sposób, kalibrując przyrosty roczne pni od czasów współczesnych, można określić, jak reagowały drzewa na warunki otoczenia, a więc co działo się z pogodą wieki wcześniej. Badaniami tymi obejmuje się nie tylko rosnące okazy drzew, ale i drewno użyte do konstrukcji zabytkowych obiektów.

Ostatnio w prestiżowym czasopiśmie naukowym „Climate of the Past” ukazał się artykuł, w którym prof. R. Przybylak z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu wraz z grupą współpracowników, zestawili ze sobą relacje kronikarskie, serie z pomiarów instrumentalnych i rekonstrukcje dendrochronologiczne dla okresu 996–2015. Piszą, że od połowy XV do końca XVIII w. na ziemiach dzisiejszej Polski wystąpiło ponad 100 susz.

Wśród nich było 17 zdarzeń szczególnie katastrofalnych, określanych mianem „megasuszy”. W latach 1722–2015 większość susz trwała dwa miesiące (około 60–70%), niektóre trwały 3–4 miesiące (10–20%), a najdłuższe 7–8 miesięcy. Autorzy podkreślają też fakt, że deficyt opadów najczęściej dotyczy miesięcy zimowych, co trzeba brać pod uwagę, badając źródła historyczne, skupiające się niemal wyłącznie na deficycie opadów w okresie wegetacji roślin.

Czy czeka nas megasusza?

Od drugiej połowy XX w. latami suchymi (susze na co najmniej 75% powierzchni kraju) były 1951, 1959, 1969, 1982, 1983, 1984, 1989, 1991, 1992, 1993, 1994, 2000, 2002, 2003, 2005, 2006, 2011, 2015, 2018, 2019. W 1969 r. susza objęła 95% powierzchni państwa. Przywołane informacje pokazują, że susze na terenie Polski to zjawisko w zasadzie normalne. Podobny wniosek postawili nasi uniwersyteccy meteorolodzy w wydanej w 2010 r. książce podsumowującej przegląd minionych ekstremalnych zdarzeń pogodowych w regionie dolnośląskim pt. „Wyjątkowe zdarzenia przyrodnicze na Dolnym Śląsku i ich skutki”. Brak katastrofalnych susz w ostatnich dwóch, trzech stuleciach sprawia, że część z nas nie traktuje tego zagrożenia z należytą powagą. Powtórzenie sytuacji megasuszy, których przykłady dostarczają nam źródła historyczne, wiązałoby się zapewne z wielkim kryzysem gospodarczym. Ale kto dziś zaprzątałby sobie głowę takimi zjawiskami. Albo nalotem szarańczy, jak aktualnie w Afryce. No chyba, że mieszkańcy Zwierzyńca na Roztoczu, mijający codziennie pomnik upamiętniający wytrzebienie tej plagi w 1711 r. Tymczasem nawet te współczesne susze dają się we znaki wielu Polakom.

Z danych udostępnionych przez IMGW wynika, że w ubiegłym roku centralna część Polski, tj. obszar między miastami Warszawa, Łódź, Wieluń, Kalisz, Poznań, Płock, Mława, otrzymał zaledwie 300–400 mm opadu, przy średniej z wielolecia dla Polski na poziomie ok. 600 mm. Miejscem, które nie od dziś notuje niskie opady roczne jest Poznań (np. w 1983 r. było to zalewie 275 mm). Dla obszaru Wielkopolski, który uchodzi za największe polskie „zagłębie ziemniaczane”, tak niski poziom opadów oznacza obniżoną efektywność zbiorów. Rolnicy nie pozostają jednak bezczynni i jako alternatywę w odpowiedzi na brak opadów intensywnie eksploatują wody podziemne. O tym, jak bardzo susza dała się we znaki rolnikom, świadczyć może liczba wniosków suszowych złożonych do gmin od momentu uruchomienia przez państwo tzw. pomocy suszowej. Jak podał Minister Rolnictwa i Rozwoju Wsi J. K. Ardanowski, „straty suszowe za ubiegły rok (2019) zgłosiło 340 tysięcy rolników”.

Na zdjęciu: Przykład, w jaki sposób odsłanianie powierzchni leśnych w górach przyczynia się do przyśpieszenia odpływu ze zlewni. Po lewej naturalne koryto potoku w stanie suszy, woda pojawia się na powierzchni tylko sporadycznie, wolno się sącząc. Po prawej sytuacja 20 m niżej, koryto przecięte drogą leśną, woda szybko odpływa żłobiną. Ten sam efekt dotyczy przydrożnych rowów, które nie są przegrodzone zastawkami (fot. M. Kasprzak).

 

Zjawiskiem, którego nie można nie zauważyć, a które jest niezwykle istotne, to mała ilość, a gdzieniegdzie wręcz brak opadów śniegu. To właśnie wiosenne tajanie pokrywy śnieżnej powinno zapewniać skuteczne, bo długotrwałe nawadnianie gleby i odbudowę zasobów wód podziemnych. Obserwowane w ostatnich dekadach szybkie ocieplenie klimatu w skali globalnej prowadzi do niekorzystnych zmian w bilansie wodnym Polski. Nie chodzi tu jednak o długookresowe zmiany w wielkości rocznych opadów, bo takie nie są wykazywane, ale znaczne wahania rocznych sum opadów atmosferycznych. Do tego przychód wody z atmosfery rozkłada się w ciągu roku nierównomiernie. Okresy posuchy przeplatają się z opadami o dużej wydajności. Liczba dni z opadem dobowym o dużym natężeniu wzrosła. Nadmiar wody szybko odpływa wtedy ze zlewni, zwłaszcza gdy zmieniona przez wysychanie struktura górnych poziomów gleby utrudnia jej wchłanianie.

 

Walka z suszą

Suszę coraz lepiej monitorujemy. Służy temu choćby System Monitoringu Suszy Rolniczej Państwowego Instytutu Badawczego w Puławach czy analizy zdjęć satelitarnych prowadzone przez Centrum Teledetekcji Instytutu Geodezji i Kartografii w Warszawie. Wydarzenia z marca i kwietnia potwierdzają, że w dalszym ciągu nie jesteśmy przygotowani do walki z suszą. Wynika to poniekąd z faktu, że wciąż tracimy potencjał osłony przed nią drzemiący w przyrodzie. Chodzi tu o znaczącą zmianę stosunków wodnych, jaka dokonała się w ciągu ostatnich 200 lat. Osuszanie terenów podmokłych, melioracje obszarów rolnych, prostowanie i betonowanie koryt rzecznych, budowa wałów przeciwpowodziowych absurdalnie blisko koryt rzecznych, straty wody na parowanie z dużych zbiorników retencyjnych, przebudowa gatunkowa lasów na potrzeby upraw leśnych wraz z degradacją starodrzewi, podszytu i runa leśnego, likwidowanie śródpolnych zadrzewień i zakrzaczeń, gęsta sieć dróg leśnych i szlaków zrywkowych na obszarach górskich szybko odprowadzająca wody opadowe i nacinająca płytkie poziomy wodonośne, odwadnianie terenów górniczych, a w końcu utwardzanie wielkich powierzchni miast i obszarów podmiejskich (parkingi przy centrach handlowych) to tylko niektóre działania wpływające negatywnie na naturalną retencję.

Niepokojące filmy zamieci pyłowych prezentowane ostatnio przez lubelskich rolników, niczym Dust Bowl* Stanach Zjednoczonych, przedstawiają wielkie areały odsłoniętego, narażonego na wysychanie i erozję wietrzną gruntu. Czy rzeczywiście opłacało się scalić grunty, wycinając wszystkie krzewy i drzewa? Założenia dla niektórych z tych działań powstawały w zupełnie innych realiach klimatycznych. Można powiedzieć, że wiele inwestycji z zakresu gospodarki wodnej z przeszłości dopasowane jest w zasadzie do warunków środowiskowych schyłku małej epoki lodowej (ostatniego z wielu chłodnych okresów holocenu, trwającego do ok. 1850 r.), a nie do współcześnie obserwowanego trendu klimatycznego.

Nie ma prostych recept na poprawę sytuacji wodnej kraju, bo każda z podanych propozycji będzie budziła konflikt interesów. Pierwszym krokiem osłony przeciw suszy powinna być rzetelna informacja wypracowana na zasadzie współpracy specjalistów różnych dziedzin i edukacja. Wydaje się, że nie zdajemy sobie sprawy, jak dalece przekształciliśmy środowisko, w którym żyjemy. Na Dolnym Śląsku widać to wyraźnie w dolinie Baryczy, której susza nie omija mimo obecności Stawów Milickich – kompleksu 285 zbiorników do hodowli karpia. Przepływ wody w sztucznie wyprostowanym korycie Baryczy okresowo zmniejsza się do poziomu utrudniającego turystykę kajakową, jedną z lokalnych atrakcji. Nie ma już zasilania z rozległych bagien, bo te osuszono. Taka sytuacja dotyczy w zasadzie większości dolin na Niżu Polskim. 

W obecnych realiach warto byłoby zakończyć spory polityczne i społeczne w obliczu faktycznego zagrożenia, skupiając się na poprawie sytuacji wodnej kraju. Potrzebne są rozwiązania systemowe stymulujące do działania wiele działów gospodarki, w tym przede wszystkim rolnictwo i leśnictwo. To m.in. na obszarach rolnych i leśnych szukać trzeba źródeł problemu, jakim jest niewystarczająca retencja naturalna. Troską należy objąć tereny podmokłe, doliny rzeczne i obszary źródliskowe. Cegiełkę dokładają także miasta, z których woda umyka błyskawicznie po każdym opadzie. Są nam potrzebne szeroko zakrojone prace w zakresie retencji wody, w tym tzw. małej retencji.

 

Na zdjęciu: Rów odwadniający bez zastawek ograniczających odpływ – częsty widok na obszarach leśnych w Polsce (fot. M. Kasprzak).

 

Mała retencja – duże wsparcie

Dlaczego wymieniamy małą retencję przed planami budowy dużych zbiorników retencyjnych? Otóż doświadczenia z wielu obszarów świata pokazują, że jest ona skuteczna. Idzie w parze z budową tzw. „niebieskiej infrastruktury”. Swoistą ikoną tego nurtu stał się Amerykanin Brad Lancaster (ur. 1967). Jako mieszkaniec miasta Tucson w stanie Arizona, zmagał się z niekorzystnymi warunkami lokalnego, pustynnego klimatu, gdzie roczna suma opadów wynosi 294 mm, a temperatury powietrza w lipcu przekraczają 40° C (rekord ciepła zanotowany w 1990 r. na lotnisku w Tucson wyniósł 47,2 °C). Tucson to także miasto nękane gwałtownymi powodziami, pojawiającymi się w letniej porze monsunowej i zimowej porze deszczowej. Reżim przepływającej tu rzeki Santa Cruz został silnie zmieniony w wyniku antropogenicznej presji na środowisko. Skutkiem trudnych do odwrócenia błędów człowieka, np. wycinki lasów galeriowych w dnach dolin i nadmiernej eksploatacji wód gruntowych przez rolnictwo, koryto tej rzeki w porach suchych na swojej przeważającej długości wysycha.

W takich warunkach, permanentnej suszy przerywanej gwałtownymi powodziami, B. Lancaster podjął samodzielnie inicjatywę polegającą na zagospodarowaniu wód opadowych. Inspiracji szukał m.in. w działaniach Zepbaniana Phiri Maseko (1927–2015), który w Zimbabwe obsadzał zdegradowane powierzchnie drzewami, rewitalizując system rzeczny. B. Lancaster w swoim ogrodzie, dzięki systemowi odpowiednio ukształtowanych zagłębień i nasadzeń roślin, zaczął działania z zakresu małej retencji, kierując tam wody spływające okresowo z powierzchni ulicy. Dzięki swojemu entuzjazmowi i niewątpliwej charyzmie, do swoich działań przekonał sąsiadów, którzy zaczęli kopiować jego pomysły. Niektóre ich działania były po części nielegalne, np. usuwanie wysokich krawężników. W niedługim czasie dzielnica się zazieleniła bez potrzeby kosztownego nawadniania, a działania zyskały akceptację lokalnych władz. Proces ten nazwano plant the rain (dosłownie: zasadź deszcz), wskazując na różne aspekty tej praktyki: ograniczenie jałowego odpływu, rozwój zieleni miejskiej (w tym drzew owocowych) i korzystną zmianę mikroklimatu.

W Polsce, mimo bardziej sprzyjającego klimatu niż w arizońskim Tucson, problemy związane z nadmiarem wód opadowych i roztopowych oraz dotkliwymi efektami suszy w lecie są nie mniej istotne. Co więcej, przegląd dostępnej literatury jasno wskazuje, że propozycje rozwiązań powstały i są gotowe do wykorzystania. Bardziej więc brakuje przekonania, że są one niezbędne. Wyzwaniem dla współczesnych architektów oraz planistów jest projektowanie miast na bazie koncepcji zabudowy o niskim oddziaływaniu na środowisko, z ang. Low Impact Development oraz koncepcji miasta ukierunkowanego na wodę, z ang. Water Sensitive Urban Design. Pierwsza z nich mówi o dostosowaniu miast do naturalnej specyfiki krajobrazu z zachowaniem jego walorów. Z kolei druga zakłada, aby jak największe powierzchnie miasta zajmowały tereny zielone oraz nawierzchnie przepuszczalne. Teraz oceńmy z tej perspektywy współcześnie tworzoną architekturę Wrocławia.

 

Działania bez przyszłości 

Niestety w pierwszej kolejności podejmuje się działania, które nazwać trzeba doraźnymi. Rolnicy ratują wydajność plonów, tworząc systemy nawadniające i wiercąc studnie głębinowe. Najbardziej cenne są warstwy wodonośne izolowane od bezpośredniego dopływu wód powierzchniowych, a więc wolne od zanieczyszczeń. Do nawadniania upraw wykorzystywane mogą być wody o gorszej jakości – wody gruntowe. Zbiorniki wód podziemnych to nic innego jak ośrodki skalne o odpowiedniej porowatości, nasycone wodą. Mogą to być piaskowce kredowe czy plejstoceńskie piaski i żwiry. Niestety zakładane studnie w praktyce nie zawsze są legalne lub też czerpie się z nich zbyt wiele wody. Duże nagromadzenie studni na niewielkim obszarze prowadzi do konfliktów społecznych, w których rolnicy obwiniają siebie nawzajem o łupieżcze korzystanie z wód podziemnych. Jak podaje GUS, eksploatujemy rocznie ponad 177 tys. m³ wody z ujęć wód podziemnych, 5,5 razy mniej niż z ujęć wód powierzchniowych.

Według danych Państwowej Służby Hydrogeologicznej Państwowego Instytutu Geologicznego opublikowanych w 2019 r., mimo rosnącego wykorzystania zasobów wód podziemnych, w żadnym województwie nie odnotowano ubytku w ich wielkości, choć w wielu miejscach kraju wykorzystanie tzw. zasobów dyspozycyjnych jest bliskie 100%. Zasoby przekraczające wartości średnie obserwuje się w województwach: mazowieckim, wielkopolskim, kujawsko-pomorskim, łódzkim, zachodniopomorskim, pomorskim, lubelskim i warmińsko-mazurskim. Najmniejszą wartość ustalonych zasobów eksploatacyjnych odnotowano w województwie opolskim. Równie niskie wartości ustalonych zasobów występują w województwach podkarpackim, świętokrzyskim, małopolskim i podlaskim. Mimo, że stan rezerw zasobów wód podziemnych utrzymuje się jak dotąd na poziomie zapewniającym zaopatrzenie ludności w wodę, to jednak w roku 2019 obserwowano skutki deficytu opadów w latach 2018 i 2019, powodujące stopniowe obniżanie się poziomu wód gruntowych.

 

Polska jak Egipt?

Problem suszy to także okazja do rozpowszechniania pewnych nieścisłych informacji. Jedną z nich jest porównanie zasobów wodnych Polski do zasobów wodnych Egiptu. Pojawia się ona często w mediach, jest podawana przez polityków, zawitała niestety nawet na łamy Wikipedii. Zestawienie to jednak było już wielokrotnie krytykowane, niestety działa ono na zasadzie sloganu łatwo wpadającego w ucho. Dlaczego jest niewłaściwe?

Faktycznie dane Aquastatu – systemu informacyjnego Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) – jednoznacznie wskazują, że odnawialne zasoby wód powierzchniowych Egiptu są porównywalne do zasobów Polski (56 vs 60 miliardów m³/rok), jednak przemilcza się fakt, że zasoby wód podziemnych kształtują się na niekorzyść Egiptu (1,5 vs 12,5 miliardów m³/rok). Proszę zauważyć, że są to dane bezwzględne, nie biorące pod uwagę, że Egipt jest trzykrotnie większy od Polski. Żeby zrozumieć jeszcze większy absurd tego porównania, należy sobie uświadomić, że dominującą część zasobów wód powierzchniowych Egiptu tworzy Nil, którego dorzecze ma powierzchnię niemal 3 mln km², w większości poza Egiptem, podczas gdy powierzchnia Polski, w granicach której zawierają się niemal w całości dorzecza krajowych cieków, jest prawie 10 razy mniejsza. Kolejny przemilczany fakt, to nieuwzględniona potrzeba przeliczenia zasobów wodnych na mieszkańca kraju. Egipt to państwo ponad 100-milionowe. Inna strefa klimatyczna, ustrój rzek, zagospodarowanie terenu. Jednym słowem porównanie nietrafione.

Nie oznacza to jednak, że zasoby wodne Polski są wysokie. Według FAO Polska należy do grupy państw z deficytem wody (Egipt jest krajem o chronicznym niedoborze wody). Na tle średniej europejskiej wypadamy blado. Dane Eurostatu wskazują, że na jednego mieszkańca Polski przypada rocznie 1566 m³ wody, podczas gdy przeciętna objętość przypadająca na Europejczyka to 4560 m³ wody (na Egipcjanina zaledwie 589 m³). Skąd taka niekorzystna sytuacja? Winne są niższe niż na zachodzie Europy sumy opadów, szybki odpływ powierzchniowy ze zlewni, stosunkowo duże straty wody na parowanie i nie najlepsza retencyjność podłoża geologicznego.

Kolejnym powtarzanym sloganem jest stwierdzenie o stepowieniu obszarów naszego kraju. Pogląd ten został sformułowany w Niemczech, a w Polsce wprowadzony do powszechnego obiegu i szeroko rozpropagowany przez profesora Uniwersytetu Poznańskiego Adama Wodziczkę. W 1947 r. wydano nawet pod jego redakcją tom zawierający zbiór artykułów pod wspólnym tytułem „Stepowienie Wielkopolski”. Choć wiele obserwacji Wodziczki na temat zmian stosunków wodnych wskutek działań człowieka, skutkujących przekształceniami składu gatunkowego terenów rolnych i leśnych, było słusznych, to jednak w kwestii drastycznych zmian sytuacji hydrologicznej się mylił. Dowiodły tego m.in. prowadzone pomiary. Jednak przede wszystkim obserwowane przez niego procesy nie miały wiele wspólnego ze stepowieniem, bo proces ten rozumiemy jako stopniowe wchodzenie sucholubnej roślinności typowej dla strefy półsuchej oraz przemiana łąk, pastwisk i zarośli w zbiorowiska trawiaste, podobne do stepów w warunkach klimatu kontynentalnego. W Polsce panuje klimat umiarkowany, a potencjalnymi siedliskami naturalnymi wciąż są lasy. W tym miejscu trzeba jednak podkreślić, że ich kondycja nie jest dobra, podobnie jak i całej reszty przyrody ożywionej. Biolodzy biją na alarm. Różnorodność biologiczna drastycznie się obniża. W literaturze naukowej pisze się wprost, że stoimy u progu szóstego wielkiego wymierania. Nic w tym dziwnego, skoro nasza ekumena objęła ponad 90% powierzchni lądowej i bez umiaru eksploatujemy zasoby oceanu. Jest to zresztą zagadnienie na osobny artykuł.

Tym bardziej Polska nie pustynnieje. To prawda, że z odsłoniętych, piaszczystych powierzchni teras rzecznych czy rozległych stożków sandrowych wiatr intensywnie wywiewa cząstki mineralne i szybko formuje z nich śródlądowe wydmy, jednak dzieje się to tylko na obszarach, gdzie szata roślinna została sztucznie usunięta: na polach rolnych, poligonach czy w obszarze leśnym strawionym wcześniej pożarem. Bez ingerencji człowieka takie procesy eoliczne (wietrzne) zostaną wygaszone przez roślinność. Najlepszym przykładem niech będzie słynna Pustynia Błędowska na pograniczu Wyżyny Śląskiej i Wyżyny Olkuskiej – obszar plejstoceńskiej akumulacji wodno-lodowcowej. Porośnięty w holocenie lasem, został w XIII w. wylesiony wskutek zapotrzebowania na drewno pobliskich kopalń srebra i ołowiu. Doprowadziło to jednocześnie do obniżenia poziomu wód gruntowych i rozwiewania piaszczystej powierzchni. Od początku XX wieku wykorzystywana był jako poligon. Po zaprzestaniu tych działań, teren ten znów opanowała roślinność, a jego fragmenty są karczowane, aby chronić ostatnie płaty lotnych piasków i napiaskowe siedliska roślin. Pustynia Błędowska, którą zresztą należałoby pisać w cudzysłowie, podobnie jak pobliska Pustynia Starczynowska, przestaje istnieć.

 

Co robić?

Co zatem robić w obliczu suszy? Oszczędzać wodę? Wobec potrzeb nawadniania upraw wydaje się, że oszczędzanie wody jest propozycją trudną do realizacji. Największym jej konsumentem jest zresztą i tak przemysł (głównie energetyka i górnictwo). Choć tutaj należy przyznać, że wskutek ulepszania procesów technologicznych zmniejsza on sukcesywnie pobór wody. Na pewno nie możemy pozwolić sobie na jej marnotrawienie. Zwróćmy uwagę na jej wykorzystanie. Czy sporadycznie wykorzystywany basen przydomowy jest nam rzeczywiście potrzebny? Czy cały trawnik musi być krótko przystrzyżony jak z angielskiego ogrodu, mimo że w Wielkiej Brytanii nie trzeba go tak nawadniać?

Naszym prawdziwym wyzwaniem jest z pewnością retencja. Opóźnienie odpływu, zatrzymywanie wody i zmniejszenie strat na parowanie – to plany możliwe do realizacji, rozpoczynając od domowego ogródka czy chodnika przed domem. Potrzebne jest wdrożenie na szeroką skalę małej retencji na obszarach leśnych, rolnych i w miastach. Leśnicy i rolnicy są na to wręcz skazani, bo ich uprawy już teraz są w poważnych tarapatach. W przypadku lasów deficyt wilgoci skutkuje nie tylko gradacją szkodników i problemami z utrzymaniem niektórych gatunków drzew, ale i przedłużającym się przesuszeniem ściółki, a więc zagrożeniem pożarowym. Mieszkańcom miast rozwiązania błękitnej, czy też błękitno-zielonej infrastruktury przyniosą ulgę podczas letnich upałów.

Poprawie obecnej sytuacji służyć ma opracowywany przez Wody Polskie „Plan przeciwdziałania skutkom suszy na obszarach dorzeczy”. Pozostaje wierzyć, że zaproponowane rozwiązania nie będą polegały na odświeżeniu przestarzałych projektów zabudowy hydrotechnicznej rzek, na które nie znaleziono pieniędzy w poprzednich latach, ale będą rekomendować rozwiązania nowoczesne, łącznie z przebudową lub rozbiórką istniejącej infrastruktury szkodliwej z punktu widzenia aktualnych potrzeb gospodarki wodnej. Niestety publikowane opinie na temat tego planu wnoszą wiele zastrzeżeń. Ważne są działania lokalne i powszechne, niekiedy wymagające jedynie aktualizacji przepisów, renaturyzacji i ochrony przyrody, a niekoniecznie kosztownych inwestycji. Niestety polityka państwa w zakresie gospodarki wodnej jest pełna trudnych do pogodzenia sprzeczności. Chodzi jednak o ustalenie priorytetów. Zdaje się, że celne pytanie zadaje tu profesor Uniwersytetu Warszawskiego W. Kotowski: „Co jest nam teraz bardziej potrzebne, czy drobny procent użytków rolnych w postaci suchych łąk utrzymywanych na osuszonych podmokłościach, czy poprawa sytuacji wodnej kraju przez odtwarzanie mokradeł spowalniających odpływ w czasie intensywnych opadów i dłużej oddających wodę w czasie suszy?” Należy także sobie życzyć, aby politycy oraz osoby uchodzące powszechnie za autorytety, nie wprowadzali opinii publicznej w błąd fałszywymi stwierdzeniami odnośnie stanu przyrody i procesów przyrodniczych. Tzw. fake news, wspominane zresztą na początku tekstu, to jedno z największych współczesnych zagrożeń. My wszyscy musimy natomiast zrozumieć, że stan środowiska zależy nie tylko od polityków, ale od każdego z nas.

 

________________________________________

dr hab. Marek Kasprzak, Anna Salamon, Instytut Geografii i Rozwoju Regionalnego
Autorzy dziękują prof. dr. hab. Krzysztofowi Migale za cenne uwagi do tekstu.
 

 

________________________________________

[*] Dust Bowl – okres wielkiej katastrofy ekologicznej, która w latach 1931–1938 dotknęła 19 stanów na obszarze amerykańskich Wielkich Równin. Istotą katastrofy była susza i erozja gleb. Susza spotęgowała skutki zachłannego wykorzystywania prerii na potrzeby upraw i hodowli bydła. Odsłonięty, przesuszony grunt był źródłem unoszącego się w powietrzu pyłu. Plony drastycznie spadły, powstawały burze pyłowe, tzw. dustery, rolnicy powszechnie chorowali na pylicę, a niektórych przypadkach wręcz dusili się. Największa z burz pyłowych, pędząca z Oklahomy do Kanady, zdarzyła się 14 kwietnia 1935 r. Dzień ten nazwano „Czarną Niedzielą” (ang. Black Sunday). Dust Bowl, czy inaczej „Brudne lata trzydzieste (ang. Dirty Thirties), zbiegły się w czasie z amerykańskim Wielkim Kryzysem. Sytuację opanowało dopiero uchwalenie przez amerykański Kongres ustawy o ochronie gruntów rolnych i programy szkoleniowe.