Sądzono i skazywano kobiety, które podejrzewano o stosowanie czarnej magii, rzucanie uroków i zaklęć, a także o … miłość do szatana.
Kim była czarownica? Zdaniem Heinricha Kramera i Jakoba Sprengera, autorów spisanego w 1486 r. „podręcznika” dla łowców czarownic pt. „Młot na czarownice” (Malleus Maleficarum), była to niewiasta, często z nizin społecznych, zajmująca się na przykład zielarstwem lub, jak powiedzielibyśmy dziś, medycyną naturalną. Za takowe uważano również kobiety wykształcone lub zjawiskowo piękne, które posądzano o konszachty z diabłem. Fakt jest faktem, że na jednego mężczyznę oskarżonego o praktykowanie magii, przypadało około stu kobiet, posądzanych o ten sam czyn.
Jak wykrywano i łapano czarownice? No cóż, metod było wiele. Do polowań na czarownice powoływano specjalny organ śledczo-lekarski, a koronnym dowodem było przyznanie się do winy. Uzyskanie tego nie było trudne, gdyż wobec pojmanych i oskarżonych o uprawianie czarów stosowano wymyślny system tortur. Sprawdzano na przykład czy na ich ciałach nie ma znaków diabelskich. W tym celu nakłuwano je i rozcinano. Bardzo popularną metodą sprawdzenia czy pojmana kobieta jest czarownicą było wrzucenie jej do wody. Jeśli szła na dno uznawano, że była niewinna, jeśli natomiast utrzymywała się na powierzchni, stawała się automatycznie nie tylko podejrzaną, ale wręcz już skazaną.. Ale jak tu pójść szybko na dno w długich sukniach i kilku warstwach halek? Oprócz próby wody stosowano również próbę wagi. Jeśli kobieta ważyła mniej niż 49,5 kg to oznaczało, że bez wątpienia jest czarownicą i może wznieść się w powietrze na miotle. Gdy wina została już udowodniona nieszczęsną oskarżoną skazywano na śmierć i albo palono na stosie, albo wieszano. Czasem stosowano lżejsze kary, takie jak chłosta, wygnanie z miejsca zamieszkania, czy nałożenie rekompensaty pieniężnej względem osoby pokrzywdzonej.      
W XVII wieku na obecnym pograniczu polsko-czeskim do procesów i egzekucji czarownic dochodziło bardzo często. Eskalacja polowań na czarownice miała tu miejsce w latach 1651-1652, gdy na stosach spłonęło około 250 kobiet i dziewczynek, podejrzanych o kontakty z diabłem. W Nysie, w pobliżu sądu, niedaleko wieży wrocławskiej, wybudowano nawet specjalny piec, który miał zmniejszyć koszty i uczynić egzekucje bezpieczniejsze dla gawiedzi i dobytku mieszczan. Do dziś nie wiadomo jednak, czy biedne ofiary nietolerancji i ciemnoty palono żywcem, czy litościwie wcześniej duszono. Faktem pozostaje jednak informacja, że przez 9 lat spłonęło w nim ponad tysiąc kobiet, młodych dziewcząt, a nawet dzieci.
Do ostatniego procesu czarownic w Polsce doszło prawdopodobnie w 1775 r. w Doruchowie. O czary oskarżono wówczas 14 kobiet, spośród których trzy zmarły podczas tortur, reszta zaś spłonęła na stosie.
Wystawa w Muzeum Historycznym w Nysie podzielona została na trzy części: izbę zielarki, sąd i loch. W sądzie zobaczyć można budzącą grozę "dziewicę norymberską", czyli skrzynię nabitą od wewnątrz kolcami, w której zamykano podejrzane kobiety. W lochu z kolei umieszczono wymyślne narzędzia tortur, takie jak: nabity kolcami "stołek czarownicy", "widełki heretyka", a także służący do pętania całego ciała metalowy "bocian".
Odwiedzając Nysę warto pamiętać również o tym, że wytyczono tu już tzw. "szlak czarownic", biegnący od strony czeskiej z miejscowości Mohelnice przez Sumperk, Jesenik, Zlate Hory do polskich Głuchołaz, Nysy, Otmuchowa i Paczkowa, gdzie kończy się on przed Domem Kata.

Tekst: Agnieszka Budo