Mówi się, że do zabicia człowieka wystarczy promieniowanie o natężeniu pięciu siwertów, kiedy więc nasz turystyczny busik wjeżdża do „strefy wykluczenia” (zwanej też „zoną”)  – objętego kwarantanną pasa dzikiej przyrody otaczającej Czarnobyl – z wielką ciekawością wpatruję się w mój rosyjski dozymetr. Wokół rośnie gęstwina sosen i brzóz, a przewodnik wyjaśnia nam podstawowe zasady bezpieczeństwa. Nie należy tam zbierać grzybów, bo koncentrują się w nich izotopy promieniotwórcze, a przebywając na zewnątrz, nie należy jeść i palić, by uniknąć wchłonięcia substancji radioaktywnych. Kilka minut później docieramy do pierwszej z opuszczonych wiosek, gdzie robimy krótki postój, by podziwiać niewielkie stado dzikich koników Przewalskiego.
 

Ponad 30 lat po wybuchu reaktora atomowego bezludna zona wokół Czarnobyla została przejęta przez dziką przyrodę. Żyją tutaj żubry, dziki, łosie, wilki, bobry i sokoły. Na dachach sowieckich bloków mieszkalnych w opuszczonym mieście Prypeć gniazdują orły. Dziesięć lat temu, gdy uznano, że promieniowanie osiągnęło znośny poziom, trafiły tutaj koniki Przewalskiego należące do bardzo rzadkiego i zagrożonego wyginięciem gatunku. Mogą tu biegać swobodnie na ponad 2,5 tys. km2 terenu. Rzucam okiem na mój dozymetr: 0,19 mikrosiwerta na godzinę – ułamek milionowej części siwerta, jednostki służącej mierzeniu poziomu napromieniowania. Nie ma powodu do zmartwień. Jak na razie najwyższe wartości pojawiły się na wyświetlaczu dozymetru, gdy w trakcie podróży z Chicago na Ukrainę przelatywaliśmy na wysokości 12 km ponad Grenlandią – promieniowanie kosmiczne przenikające do wnętrza samolotu i ciał pasażerów osiągnęło poziom 3,5 mikrosiwerta. Naukowcy badający konsekwencje katastrofy czarnobylskiej wciąż są podzieleni w kwestii długofalowego wpływu promieniowania na okoliczną przyrodę. Zmiany zaobserwowane do tej pory są niezwykle subtelne, a większym zagrożeniem dla żyjących tam zwierząt są kłusownicy.
 

Kilka minut później dojeżdżamy do Zalesia. Błąkamy się po opuszczonej rolniczej osadzie, oglądając puste domy. Wybite szyby, farba łuszcząca się na ścianach, odpadające tynki. W jednym z budynków na podłodze wala się porzucone zdjęcie Lenina, który zadzierając porośnięty szpiczastą brodą podbródek, wpatruje się surowym wzrokiem w nicość, a ze ściany sypialni spogląda na nas lalka powieszona za szyję na sznurze skręconym w stryczek. Na zewnątrz kolejna lalka siedzi obok zniszczonego dziecięcego wózka. W ciągu dwóch dni pobytu w zonie widzimy jeszcze wiele takich makabrycznych hołdów. Półnagie lalki w kołyskach, maski przeciwgazowe wiszące na drzewach – pamiątki pozostawione przez legalnych i nielegalnych gości, nieme i przerażające symbole tragedii.
 

Po katastrofie atomowej w 1986 r. ukraińskie miasto Pyrpeć zostało porzucone. Można się tu natknąć na lalki pozostawione w makabrycznych pozach przez odwiedzających. Fot. Gerd Ludwig
 

 

Trochę dalej natrafiamy przypadkiem na jedną z tutejszych mieszkanek. Przyodziana w chustę, czerwony sweter i zimową kurtkę Rozalia należy do ludzi zwanych przez urzędników „powracającymi” – są to zazwyczaj osoby starsze, najczęściej kobiety, które upierają się przy mieszkaniu w swoich dawnych domach. Nasze towarzystwo najwyraźniej ją ucieszyło. Zachęcona przez przewodnika, opowiada nam o dużo gorszych czasach niż te, które nastąpiły po katastrofie. Ziemie w okolicach Czarnobyla stanowią część bagien Prypeci, regionu Polesia, na którym w czasie II wojny światowej toczono krwawe boje. Rozalia doskonale pamięta niemieckich żołnierzy i cierpienia, jakie nastały za czasów Stalina. – Ja tam nie widzę żadnego promieniowania – mówi po ukraińsku, a potem dodaje, że przecież i tak nie zamierza mieć dzieci. Mieszka z pięcioma kotami. Przed rozstaniem chwali się jeszcze swoim ogródkiem warzywnym i mówi, że najwięcej problemów sprawia jej amerykańska stonka.
 

Fascynacja katastrofą
 

Gdzieś w głębinach ludzkiej duszy istnieje coś, co przyciąga nas na miejsca niewyobrażalnych katastrof. Pompeje, Antietam, Auschwitz, Treblinka – wszędzie tam, gdzie zapadła ponura cisza. Jednak to skutki katastrof atomowych budzą w XXI w. specjalny rodzaj fascynacji. Dokonane prawie sto lat temu rozszczepienie atomu miało być najważniejszym odkryciem ludzkości od czasu opanowania ognia. Obiecywano, że wyzwolenie sił ukrytych w atomowym jądrze zapewni światu praktycznie niewyczerpane źródło energii. Początkowo, co nieuniknione, technologię tę wykorzystano w celach wojennych, ale po Hiroszimie i Nagasaki znacznie zwiększono wysiłki, by za pomocą energii atomowej uwolnić świat od zależności od paliw kopalnych i zapewnić energię elektryczną „tak tanią, że nie warto jej wyceniać”.

Ponad pół wieku później symboliczny rysunek atomu, elektrony wirujące wokół jądra – niegdyś symbol tryumfu nauki i technologicznego postępu – stał się emblematem śmierci, nowoczesną wersją trupiej główki, skojarzoną w ludzkich umysłach z lękami zimnej wojny. Każdej wiosny tłumy odwiedzających kierują się do Stallion Gate na południu stanu Nowy Meksyk, by zwiedzać miejsce, w którym zdetonowano pierwszą bombę atomową „Trinity”, dając przedsmak tego, co czeka japońskie miasta. Comiesięczne wycieczki na położony na pustyni Mojave poligon Nevada, gdzie w czasie zimnej wojny zdetonowano tysiąc ładunków nuklearnych, cieszą się tak wielką popularnością, że wykupiono już wszystkie rezerwacje na kilka miesięcy do przodu. Istnieje także miejsce stanowiące widmo katastrofy atomowej. W 2011 r. Czarnobyl, miasto, w którym doszło do największej na świecie awarii elektrowni atomowej, został ogłoszony atrakcją turystyczną.
 

Turyści, pochodzący także z Fukushimy, opierając liczniki Geigera o pomnik, sprawdzają skuteczność zabezpieczeń reaktora, który w przyszłości zostanie nakryty nową kopułą, ważącą 32 tys. ton. Fot. Gerd Ludwig
 

 

Turystyka atomowa. Absurdalny pomysł zrodzony w czasach katastrofy w Fukushimie. I to właśnie ta absurdalność była dla mnie najbardziej pociągająca. No i możliwość zobaczenia całych miast (Prypeć w czasach awarii reaktora liczyła prawie 50 tys. mieszkańców) i wiosek, które porzucono w pośpiechu, pozostawiając na pastwę natury. 100 km dalej, w ukraińskiej stolicy Kijowie, w lutym tego roku, po tygodniach krwawych demonstracji doszło do odsunięcia prezydenta od władzy. W odpowiedzi na ukraińskie niepokoje Rosja rozpoczęła okupację Krymu, półwyspu nad Morzem Czarnym na południu kraju. Teraz walki z użyciem ciężkiego  sprzętu trwają na wschodzie Ukrainy. W pewien szalony sposób Czarnobyl wydaje się w tym momencie najbezpieczniejszym miejscem w tym kraju. Moi współtowarzysze też mają swoje powody, by odwiedzić to miejsce. John, młody człowiek z Londynu, jest „turystą ekstremalnym”.

W kolejną podróż wybiera się do Korei Północnej, szuka też możliwości, by skoczyć gdzieś na linie z helikoptera. Gavin z Australii i Georg z Wiednia pracują nad sztuką opowiadającą o kwarantannie. Zwykle myślimy, że obejmuje się nią ludzi chorych, a tutaj cała ziemia niesie ze sobą zagrożenie. Jednak najbardziej zaskakującą postacią wśród nich jest Anna – cicha dziewczyna pochodząca z Moskwy. Ubiera się na czarno, nosi wysokie futrzane buty, a jej długie ciemne włosy połyskują madżentą. Czarnobyl odwiedza już po raz trzeci, a po zakończeniu tej wycieczki zamierza natychmiast zapisać się na kolejną, pięciodniową. – Pociągają mnie takie opuszczone, niszczejące miejsca – wyznaje. Uwielbia również tutejszą ciszę i przyrodę, ten przypadkowy powrót dziczy. Zwróciłem uwagę na jej koszulkę z wizerunkiem wilka.
– „Radioaktywne wilki”? – pytam, odnosząc się do filmu dokumentalnego o tym samym tytule opowiadającego o katastrofie w Czarnobylu.
– To mój ulubiony film – przyznaje Anna.
 

Sarkofag nad wrotami piekieł
 

Wczesnym rankiem 26 kwietnia 1986 r. ruszyła rutynowa konserwacja czwartego reaktora elektrowni w Czarnobylu. Pracownicy nocnej zmiany rozpoczęli spóźnione testy systemów bezpieczeństwa reaktora, które powinny były zostać przeprowadzone poprzedniego dnia przez bardziej doświadczonych pracowników dziennej zmiany. Nagły przypływ mocy w ciągu 40 s doprowadził do przegrzania reaktora i uszkodził niektóre pręty paliwowe. Chwilę później doszło do dwóch eksplozji. Pożar ogarnął pokryty asfaltem dach elektrowni oraz – co gorsza – grafitowe bloki składające się na rdzeń reaktora. Pióropusz dymu i radioaktywnych odpadów wzniósł się wysoko pod niebo, skąd popłynął na północ, nad Białoruś i Skandynawię. W ciągu kilku dni toksyczny opad rozprzestrzenił się nad prawie całą Europą.
 

W ciągu nocy ekipy ratunkowe i strażacy musieli stawić czoło bezpośrednim zagrożeniom – płomieniom, kłębom dymu, rozżarzonym kawałom grafitu. Tym, czego nie mogli zobaczyć, były niewidzialne trucizny, których działanie ujawniło się dopiero po wielu godzinach lub dniach, przynosząc choroby. Izotopy cezu, jodu, strontu, plutonu. Zostali wystawieni na promieniowanie o natężeniu sięgającym 16 siwertów – znacznie przekraczającym dawki, które może znieść ludzkie ciało. 3 km dalej, w Prypeci, robotnicy z Czarnobyla stali wraz z rodzinami na balkonach, przypatrując się łunie.
 

Rankiem – rozpoczynał się właśnie weekend przez świętem 1 Maja – wszyscy wrócili do swoich normalnych zajęć: zakupów, sobotnich kursów, pikników w parkach. Ewakuacja rozpoczęła się dopiero 36 godzin po wypadku. Ludzie mieli zabrać zapasy na pięć dni i pozostawić wszystkie zwierzęta domowe. Zakładano, że będą mogli wrócić do domów po szybkim oczyszczeniu miasta. Tak się jednak nie stało. Rozpoczęło się wyburzanie budynków i zdzieranie górnych warstw gleby za pomocą spychaczy. Strzelano do wszystkich psów. Ewakuowano prawie 200 osad. Początkowo liczba ofiar śmiertelnych była zaskakująco niska. Eksplozja zabiła trzech robotników, a 28 umarło do końca roku na chorobę popromienną. Jednak u większości objawy rozwijały się powoli. Jak dotąd u 6 tys. osób, które w dzieciństwie miały kontakt ze skażonym mlekiem i pożywieniem, wykryto objawy raka tarczycy. Dane z Hiroszimy i Nagasaki pozwalają przypuszczać, że ogólna zachorowalność na raka wśród 600 tys. osób wystawionych na najwyższe dawki promieniowania może wzrosnąć o kilka procent, a liczba przedwczesnych śmierci sięgnąć kilku tysięcy.
 

Po wypadku wokół uszkodzonego reaktora wzniesiono pospiesznie stalowo-betonową konstrukcję zwaną sarkofagiem. Kiedy ten zaczął się sypać i przeciekać, rozpoczęto prace nad nowym, nazywanym optymistycznie Nową Bezpieczną Izolatką, ważącą 32 tys. ton kopułą zamontowaną na szynach, które pomogą osadzić ją na miejscu. Według ostatnich ustaleń stanie się to w roku 2017. Na razie wciąż trwa oczyszczanie. Zgodnie z planem ukraińskiego rządu do roku 2065 reaktor zostanie całkowicie rozmontowany, a ziemia oczyszczona.
 

Piękno pustki
 

Z godzin spędzonych w Prypeci najmocniej utkwił mi w pamięci dźwięk i chrobot szkła pękającego pod podeszwami butów. Towarzyszył mi w korytarzach zrujnowanych szpitali, zastawionych pustymi łóżkami i kołyskami oraz w zaśmieconych salach operacyjnych. Przedzierałem się przez szkolne korytarze i wspinałem przez stosy porzuconych książek. W jednej sali piętrzyły się maski przeciwgazowe, część z nich wisiała pod sufitem. Jak twierdzili nasi przewodnicy, zostały tu najprawdopodobniej pozostawione przez tzw. stalkerów – ludzi przemykających się ukradkiem do zony. Najpierw byli to szabrownicy, później pojawili się poszukiwacze przygód. Piją wodę z Prypeci i kąpią się w zatoce, rzucając wyzwanie promieniowaniu i strażnikom. Spotkałem później w Kijowie pewnego stalkera, który twierdził, że odwiedzał Czarnobyl setki razy.
 

Maski gazowe, standardowe wyposażenie radzieckich szkół, zaścielają całą podłogę, tworząc popularny punkt widokowy. Jeden z turystów zakłada do zdjęć własną maskę. Fot. Gerd Ludwig
 

 

– Wyobrażałem sobie olbrzymią, wypaloną pustkę, coś przerażającego – opowiadał. Zamiast tego odnalazł lasy i rzeki, całe to skażone piękno.  Nasza wycieczka przeszła wzdłuż brzegów wyschniętego miejskiego basenu, z wciąż zachowaną wieżą do skoków i zegarem, później weszliśmy na gnijące parkiety sali gimnastycznej. Budynek za budynkiem, wszystkie w stanie rozkładu. Odwiedziliśmy ruiny Pałacu Kultury, wyobrażając sobie, jak musiał wyglądać wypełniony muzyką i śmiechem, oraz niewielkie wesołe miasteczko z potężnym, żółtym diabelskim młynem. Pokonując 16 pięter schodów, wspięliśmy się na szczyt jednego z najwyższych bloków. Wszystkie metalowe poręcze zostały rozkradzione przez szabrowników. Wyważone drzwi odsłaniały przepastne szyby wind.  Z dachu rozciągał się widok na niegdyś imponujący krajobraz alej i parków zagarniętych przez naturę.
 

Prypeć, niegdyś modelowe radzieckie miasto, robotniczy raj, jest powoli wchłaniane przez ziemię. Noc spędziliśmy w Czarnobylu. Miasto starsze o osiem wieków od Prypeci wygląda aktualnie jak baza z czasów zimnej wojny, centrum niekończącej się operacji walki ze skażeniem. Mój skromnie urządzony pokój hotelowy przypominał gabinet z czasów radzieckich. Poziom napromieniowania w hotelu był nie większy od tego, który wykrywałem we własnym domu. Następnego ranka do problemu wystawienia się na skażenie podeszliśmy niemal z brawurą. Stojąc u stóp rozsypującej się wieży chłodniczej, usłyszeliśmy wołanie jednej z naszych przewodniczek: – Chodźcie tutaj, znalazłam skażone miejsce! Zobaczcie! Odsunęła deskę zabezpieczającą napromieniowany punkt, a my stanęliśmy z naszymi dozymetrami, które zaczęły piszczeć jak opętane, i próbowaliśmy odkryć jak najwyższy stopień skażenia.

Mój wskaźnik wykazał 112 mikrosiwertów na godzinę, 30 razy więcej niż podczas lotu. Zostaliśmy tam jedynie przez minutę. Najbardziej skażonym obiektem, jaki udało nam się tego dnia odkryć, okazał się potężny spychacz, który wykorzystywano do zrywania górnych warstw napromieniowanej gleby: 186 mikrosiwertów na godzinę – zbyt wiele, by przebywać w pobliżu, wciąż jednak nic w porównaniu z dawką, którą przyjęli strażacy i członkowie ekip rozbiórkowych. W trakcie podróży powrotnej do Kijowa nasz przewodnik podsumował ogólną dawkę przejętego przez nas promieniowania – 10 mikrosiwertów w ciągu dwudniowej wizyty. Większą dawkę przyjmę w czasie lotu powrotnego do Stanów.