Mam dar pragnienia samotności

MAGDALENA STOPA: Ma Pan za sobą 120 tys. mil pod żaglami na  wszystkich oceanach, w tym 75 tys. przepłyniętych samotnie. Dwukrotnie został Pan wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa. Co było największym wyzwaniem? ANDRZEJ URBAŃCZYK: Na pewno najtrudniejsza była pierwsza samotna żegluga, w 1979 roku. W dodatku oceaniczna, w dodatku na nowym jachcie i na trudnej, dotąd dziewiczej dla samotnego jachtingu trasie Los Angeles – San Francisco. Pod wiatr, pod prąd i wszystkie możliwe przeszkody. Przeżyłem cudem. Potem już wszystko, łącznie z samotnym rejsem dookoła świata, było znacznie prostsze.

– I właśnie rejs Los Angeles – San Francisco uważa Pan za swój największy sukces? Tak. Owe 400 mil pod prąd i własne niedoświadczenie. Maleje przy nim wokółziemskie solo czy nawet guinnessowa eskapada sekwojową tratwą przez północny Pacyfik. Chociaż ta ostatnia to było prawie 6 tysięcy mil i 136 dni na oceanie, pierwsze przejście północnego Pacyfiku tratwą.

Nie tylko pływa Pan samotnie, jest Pan też autorem pracy doktorskiej poświęconej samotnemu jachtingowi oceanicznemu. Jakie cechy trzeba mieć, by zostać samotnym żeglarzem? - Trzeba mieć siłę znoszenia samotności. Lub to, co mam ja – dar pragnienia samotności. Do tego, oczywiście, umiejętność żeglowania. Trzeba też umieć kucharzyć, sprzątać, naprawiać żagle i inne rzeczy. Trzeba mieć końskie zdrowie, absolutnąodwagę i możliwość powstrzymania się od snu przez kilka dni.

– Kto jest dla Pana największym autorytetem w żeglarstwie światowym, kto w żeglarstwie polskim? - W żeglarstwie światowym Joshua Slocum, który pierwszy samotnie opłynął świat, Roald Amundsen, znany bardziej jako zdobywca bieguna południowego, Jack London, Thor Heyerdahl i... Andrzej Urbańczyk. Wyprawa Heyerdahla na Kon Tiki była inspiracją mojego pierwszego rejsu tratwą przez Bałtyk. W żeglarstwie polskim: Mariusz Zaruski, twórca naszego żeglarstwa. Poza tym Władysław Wagner, który w latach 30. jako pierwszy Polak, w dodatku  20-letni harcerz, opłynął świat, oraz... Andrzej Urbańczyk.

Czy to znaczy, że jest Pan autorytetem sam dla siebie? Jak to możliwe? Sytuacja jest tylko pozornie na bakier z logiką. De facto uważam, że w kwestiach dotyczących moich rejsów (oceaniczna żegluga samotna, w szalupach ratunkowych i na tratwach) wiem najwięcej. Więc jestem dla siebie wyrocznią. Potwierdzeniem jest bezawaryjność i precyzja wszystkich rejsów.


– Pierwszym Pana wielkim osiągnięciem był rejs w 1957 roku przez Bałtyk tratwą NORD, wraz z trzyosobową załogą. Powtórzył go Pan w tym roku, z załogą dwuosobową, rekonstruując tratwę sprzed blisko 50 lat. Co różniło te rejsy, co zmieniło się przez te lata? – To nie było wielkie osiągnięcie, ale z pewnością osiągnięcie. Zwłaszcza jako wybicie pierwszej cegły z muru, którym komunizm zamknął nam świat. Różnice? Kolosalne! Nie zmieniła się tylko tratwa, a właściwie jej zasadnicza konstrukcja, poza tym wszystko. Przede wszystkim zamiast 21-latka będącego pierwszy raz na morzu był 70-letni weteran oceanów. Zamiast lamp naftowych mieliśmy baterie słoneczne, zamiast sekstansu – GPS, a zamiast zawodnej radiostacji – telefon satelitarny. W 1957 roku otrzymaliśmy mnóstwo darów: pnie na budowę tratwy od Lasów Państwowych, żagle od Marynarki Wojennej. Do tego jeszcze fury pieniędzy z zaliczek na  reportaże i książkę. Dzisiaj natomiast mamy stosy rachunków... Wyprawa płaciła sama prawie za wszystko. W 1957 roku trwożnie czekałem przez trzy miesiące na paszport PRL, teraz miałem paszport Stanów Zjednoczonych. Bardzo zmienił się też Bałtyk.
W 1957 roku spotkaliśmy tylko trzy statki podczas całego rejsu, obecnie mijało nas po  dziesięć równocześnie, nocą i dniem. Sumując, pierwszy rejs był wielką romantyką. Powtórzenie – już tylko jej wspomnieniem...

Tratwą przepłynął Pan Pacyfik, po takim rejsie Bałtyk wydaje się znacznie łatwiejszy. – Bałtyk nie był łatwiejszy od Pacyfiku, był inny. Tam bezkres wody, tu ląd otaczający ze wszystkich stron. Tam stały pasat i stały prąd, tu zmienne wiatry. Tam spokój, wieloryby, delfiny i ptactwo – tu goła woda i nacierające statki. Największa trudność to groza, bezustanna groza statków... Bałtyk dzisiaj to okrętowa autostrada, nie miejsce dla jachtów, a tym bardziej tratw.

– Jak tratwa sprawdziła się w trakcie rejsu? – Żeglowanie na tratwie nie jest szaleństwem, jak niektórzy sądzą. Wbrew pozorom jest bezpieczne, tratwa jest dzielna  podczas sztormu, właściwie niezatapialna. Mieliśmy problemy z impregnacją pni, która została źle wykonana i właściwie do końca rejsu nie wyschła. Żeglując, wciąż mazaliśmy się na czarno, żagle z pomarańczowych stały się pomarańczowo-czarne. Poza tym tratwa spisała się na piątkę. Uszkodzone zostały jedynie miecze, wykonane ze świerku. Gdyby były dębowe, nie byłoby tego problemu. – Kompletując załogę na tegoroczny rejs, dał Pan ogłoszenie w gazecie: „Tylko dla orłów – poszukujemy pełnomorskich i niezatapialnych matrosów”. Odpowiedziało wiele osób. Jakimi kryteriami kierował się Pan przy wyborze załogi? – Szukałem ludzi z ogniem w piersiach. Formalne umiejętności żeglarskie nie są dla mnie aż tak istotne. Wymagam zdrowia, pracowitości, koleżeństwa. To, co mnie zaskoczyło, to wiek kandydatów. Nikt nie miał mniej niż 23 lata. Zew przygody jeszcze istnieje, ale raczej wśród ludzi dojrzałych.


Duża była rotacja załogi. Pierwsze dwie osoby odpadły na kilkanaście dni przed wodowaniem tratwy. Kolejna na dwa dni przed rozpoczęciem rejsu. Wojciech Wolcendorf i Piotr Szczepanik, którzy przepłynęli z Panem Bałtyk, wrócili ze Szwecji samolotem, Pan wracał na tratwie z nową załogą. Co było przyczyną zmian? – Rotacja załogi była w normie. Zrezygnowałem z dwóch osób, które zawiodły w trakcie przygotowań. Jedna osoba zrezygnowała sama. To normalne w żeglarskich czy wspinaczkowych eskapadach. Wojciech i Piotr przepłynęli pierwszą część rejsu. Nie wrócili na tratwie, ich motywacja, zgodnie z zapisami w dzienniku, brzmiała „zmęczenie trudami rejsu”. W drugą stronę płynąłem z moją żoną Krystyną i Michałem Kochańczykiem.

Planuje Pan stworzenie Muzeum Wielkiej Przygody. Jak będzie wyglądało? Czy stanie się ostatnią przystanią dla tratwy? – Chciałbym z żoną wybudować w Polsce trzypiętrowy budynek, który pomieściłby tratwę i pamiątki rejsowe: sekstanty, chronometry, lunety, koła sterowe, rumple, dzienniki pokładowe, filmy itp. Do tego 20 obrazów gdańskiego marynisty Otto Herdemertensa, które Krystyna wniosła „w posagu”. Budynek z wyposażeniem zostałby podarowany miastu, gdy my oboje pożegluje- my w zaświaty. Mimo że rzecz idzie fatalnie, jestem pełen optymizmu. Umówiliśmy się, że jeśli dostaniemy 10. odmowę, zaczynamy kopanie fundamentów w… San Francisco. Dodam, że sekwojowa NORD-6 została podarowana Muzeum Etnograficznemu na  wyspie Guam, gdzie zakończyła swój rejs.

KOLOS
„Ta tratwa nigdzie nie dopłynie! Wyprawa skończy się już po paru dniach rozpaczliwym wzywaniem pomocy!” - komentowano plany Andrzeja Urbańczyka w 1957 r. Wbrew przepowiedniom 21-letni żeglarz przepłynął Bałtyk na tratwie NORD. Skonstruował ją w ciągu trzech miesięcy wspólnie z trzyosobową załogą: Jerzym Fiszbachem (26 lat), Stanisławem Kostką (26 lat) i Czesławem Breitem (31 lat). Rejs z ¸eby na szwedzką wyspę Lilla Karlsö trwał 12 dni.
Dla Andrzeja Urbańczyka, który od 30 lat mieszka w USA, był to początek wielkiej przygody z żeglarstwem. 70-letni dziś kapitan ma na koncie liczne osiągnięcia:
• pierwsze polskie jachtowe przejście północnego Pacyfiku, na dodatek samotne, które odbyło się w 1977 r. na trasie San Francisco – Hawaje – Jokohama;
• rok później wpis do Księgi Guinnessa za samotne jachtowe przejście trasy Jokohama – San Francisco w ciągu 49 dni;
• w 1984 r. samotny rejs dookoła świata;
• w 2003 r. ponowny rejs tratwą (z pni sekwoi) przez północny Pacyfik z San Francisco do wyspy Guam w archipelagu Marianów. Był to rekord długości rejsu na tratwie – 5880 mil – wpisany do  Księgi Guinnessa i nagrodzony Kolosem 2003. Latem tego roku kapitan Urbańczyk ponownie przepłynął Bałtyk, tym razem w dwie strony, z Jarosławca w Polsce do Visby na szwedzkiej wyspie Gotlandia w 12 dni, i z powrotem w 10 dni, na tratwie NORD-bis będącej kopią poprzedniczki. Zbudowana z siedmiu świerkowych pni miała 10 m długości,  4,5 m szerokości i wagę 7 ton. Pnie związano tradycyjnymi roślinnymi linami, które po zamoczeniu kurczą się, ściskając całą konstrukcję. Na nich ustawiono niewielką drewnianą kajutę i maszt. W październiku tego roku Andrzej Urbańczyk zamierza jeszcze raz wykorzystać tratwę NORD-bis i przepłynąć na niej północny Atlantyk. Kapitan jest autorem prawie 50 książek marynistycznych, pierwszą z nich, Tratwą przez Bałtyk, przetłumaczono na sześć języków.