Chávez miente, czyli „Chávez kłamie”. Spory napis sprejem na ścianie budynku w wenezuelskiej stolicy, Caracas. Chcę zrobić zdjęcie, ale ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu. Guardia national, czyli „gwardia narodowa”? – Przestraszyłeś się, co?– śmieje się zwalisty,  brodaty  młodzieniec. Po chwili już jesteśmy kumplami. Pijemy piwo w jednej z małych knajpek. Rozmawiamy. Chłopak przedstawia się jako Jorge, jest studentem. I to radykalym politycznie studentem. Prezydenta Hugo Cháveza najchętniej posłałby na gilotynę, wzorem francuskich królów. Jego rządów, tak jak duża część wykształconej młodzieży, ma już dosyć.

– Chávez nas upodlił, upokorzył. Świat się z nas śmieje, nie możemy z Wenezueli wyjechać. Trzyma nas pod butem, traktuje jak bydło z Los Llanos [ogromne prerie w południowej części kraju – przyp. aut]. A ten napis to szczera prawda. Chávez kłamie. Tak jak wszyscy komuniści – konstatuje. Po chwili reflektuje się jednak.– Chociaż nie... Był jeden, który był szczery w tym, co robił. Nawet jeśli brutalny. Był tu nawet u nas, w Caracas. Ernesto Che Guevara. Słyszałeś, prawda?

Wtedy, na początku lat 50., on zrozumiał, czym jest Ameryka Południowa. Mówię ci, powinieneś zobaczyć Amerykę jego oczami. Wtedy będziesz również wiedział.  A jak wrócisz, to pogadamy.

Uznaję, że to świetny pomysł. Tym bardziej że Wenezuela mnie naprawdę zafascynowała, reszta kontynentu jest pewnie równie ciekawa. Dwa miesiące później jestem w Buenos Aires. Z egzemplarzem książki Dziennik motocyklowy w ręku. Film Waltera Sallesa z meksykańskim gwiazdorem Gaelem Garcią Bernalem w roli Che widziałem kilka lat wcześniej. Nie mam wprawdzie motocykla, ale i tak czuję, że będę się dobrze bawił.

Oni wyruszyli 4 stycznia 1952 r. z Buenos Aires. 23-letni wówczas Ernesto, wtedy jeszcze znany jak „Fuser” lub „El Pelao”, nie zaś „Che”, kończył studia medyczne ze specjalizacją „trąd”. 29-letni Alberto był biochemikiem. Pomysł narodził się ponad dwa miesiące wcześniej w drugim co do wielkości argentyńskim mieście, Córdobie. Pierwszy etap, z Córdoby do Buenos, był próbą generalną zarówno dla poderosy, jak i wytrzymałości chłopaków.

Był październikowy poranek, siedemnastego. Pod winoroślą w domu Alberta Granado popijaliśmy słodką mate, herbatę paragwajską, i komentowaliśmy ostatnie wydarzenia „pieskiego życia”, przygotowując jednocześnie [nasz motocykl] poderosę II.

Buenos Aires to kawiarnie. Wieczorami na ulice wylegają tysiące ludzi, przy niewielkich stolikach toczą się poważne polityczne dyskusje i niezobowiązujące  flirty. W jednym z takich lokali, Café Tortoni powstałej ponad 150 lat temu przy Avenida de Mayo 825, przesiadywał między innymi Witold Gombrowicz, który do Buenos trafił tuż przed wybuchem II wojny światowej. Tu, przy kawie, nasiąkał lokalnym klimatem. Nie tylko on zresztą. Stale bywali tu pisarz Jorge Luis Borges, śpiewak tango Carlos Gardel, poeta Federico Garcia Lorca czy mistrz Formuły 1 Juan Manuel Fangio. Czy zajrzał  tu  też  Ernesto Guevara? Być może, wtedy to było wyjątkowo popu-arne miejsce. Dziś przed kawiarnią stoi długa kolejka turystów żądnych spotkania z historią. Po kwadransie czekania wchodzę i ja. Ale środek mnie trochę rozczarowuje. Lokal przypomina mi klimatem Jamę Michalikową w Krakowie – niby żywa knajpa, a jednak muzeum, i to pełne zagranicznych turystów. W sam raz na jedno szybkie espresso.

Idę wzdłuż Avenida de Mayo do Plaza de Mayo, placu otoczonego  stylową  postkolonialną  architekturą,  palmami i ogrodami. Na jego środku ustawiono pomnik z datą 25 maja 1810 r., upamiętniający moment wypowiedzenia przez Buenos posłuszeństwa koronie hiszpańskiej. Tu mieści się Casa Rosada, czyli Różowy Dom – siedziba argentyńskiego rządu. U schyłku XIX w. elewację przemalowano z białego na różowy, by nie kojarzyła się z Białym Domem w Waszyngtonie, a kolor budynku uzyskano poprzez zmieszanie wapna z wołową krwią i tłuszczem. Już wtedy wypasane na pampach bydło było dla Argentyny prawdziwym dobrem narodowym. Do dziś chwali się ona najlepszym wołowym stekiem świata. Zupełnie słusznie.

To na Plaza de Mayo zbierają się co czwartek madres, czyli kobiety, których dzieci zaginęły w czasie dyktatury wojskowej w latach 70. Domagają się sprawiedliwości i rozliczenia winnych. Na znak żałoby noszą na głowach białe chustki. Dzisiaj jest wtorek, są tylko pozostawione transparenty. Nieco dalej trafiam na ich sklepy i centra. Rozpoznaję je po znaku białej chustki zawiązanej pod brodą. Można dostać książki, gazety, gadżety. Także koszulki z Che Guevarą.

Kolejny raz T-shirt z najprzystojniejszym rewolucjonistą świata widzę na jednym z bazarków w historycznej dzielnicy San Telmo. Leży obok najróżniejszych staroci, biżuterii w stylu hippie (zrobionej z drutu i piórek), czapek i skórzanych kapeluszy, indiańskich paciorków i naszyjników z rzadkimi kamieniami... San Telmo to także najlepsze miejsce, żeby zobaczyć prawdziwe tango. Podobno, ja mam pecha. I oglądam je pierwszy raz na żywo w dzielnicy La Boca. Zanim tam dotrę, moi gospodarze błagają mnie:– Tylko uważaj! Tam jest naprawdę baaaardzo niebezpiecznie!

Niepisana umowa pomiędzy policją a miejscowymi gangami mówi o tym, że turysta może zapuścić się tu tylko w okolicę El Caminito i tylko do godziny czternastej. Później nikt nie zagwarantuje mu bezpieczeństwa. Zanim tam dojdę, przechodzę przez wyraźnie szemraną okolicę. Rozpadające się budynki, dziury w jezdni i pilnie mnie obserwujący młodzi mężczyźni  w bramach – La Boca nie przypomina pobliskich eleganckich dzielnic. O tym, że zbliżam się do atrakcji turystycznej, świadczą zaparkowane jeden przy drugim luksusowe utokary. El Caminito (czyli  „Dróżka”) to dosłownie kilka domów. Niemal każdy budynek,  a nawet każda okiennica ma tu inny, najczęściej jaskrawy kolor. Nie bez przyczyny. Pierwotnie La Boca było osiedlem biednych włoskich imigrantów, którzy zarabiali na życie, malując statki  w porcie. Resztkami farby zdobili zaś po godzinach własne domy. Stąd ta fascynująca pstrokacizna. Spuścizną robotników z Italii jest także tutejsza odmiana języka hiszpańskiego, uważana za najtrudniejszą w całej Ameryce Południowej, pełna włoskich wpływów.

W La Boca gra się w piłkę. I to jak! W latach 1981–1982  w liczącym sobie już 106 lat klubie Boca Juniors trenował sam Diego Armando Maradona. Tu, na stadionie La Bombonera,  w 1977 r. w meczu przeciwko Węgrom debiutował w reprezentacji Argentyny. Miał 16 lat. Pamiątki po nim można obejrzeć w klubowym muzeum. To właśnie sobowtór Maradony pokazuje mi knajpę, w której można wypić najdroższe chyba piwo w Argentynie i popatrzeć na tango.

Valparaiso jest bardzo malownicze, zbudowane nad piaszczystą zatoką, rozrastając się, wspinało się po wzgórzach, których stoki opadają do morza. Jego dziwaczna falista zabudowa, zestopniowana na tarasach połączonych ze sobą wijącymi się schodkami lub kolejką linową, pyszni się urodą rodem z wariatkowa, którą dodatkowo podkreśla kontrast wielu kolorowych ścian, naprzeciw ołowianej szarości zatoki.

Omijam kilka przystanków z trasy Ernesta i Alberta. I jadę na zachód, do Chile, nad Ocean Spokojny. Moje pierwsze wrażenie z Valparaíso (po hiszpańsku „Rajska Dolina”) nie jest, delikatnie mówiąc, najlepsze. Zaraz po wyjściu z dworca autobusowego w parku miejskim trafiam na bójkę. Czterdziestoletnia kobieta okłada pięścią młodego chłopaka. Powala go na ziemię, skacze mu na klatkę piersiową. Ten nie pozostaje dłużny. Po chwili to on jest górą. Kopie przeciwniczkę i ciągnie ją za włosy po schodach. Wszystkiemu przygląda się tłum ludzi. Z przenośnego odtwarzacza gra muzyka, słychać okrzyki, oklaski. I tylko czasem ktoś z publiczności pokręci głową z fałszywą odrazą, że niektóre akcje są nieco zbyt brutalne. Kiedy uliczni gladiatorzy z kapeluszami w dłoniach ruszają w tłum, zdaję sobie sprawę, że to, co widziałem, jest chilijską wersją wrestlingu.

Na szczęście potem jest tylko lepiej. Nie bez powodu miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.  I  nie  bez  powodu  Ernesto  był  nim  zachwycony. Kolorowe domy jak z bajek braci Grimm (tak, tutaj!), urokliwe uliczki, barwne mozaiki nawet na słupach ogłoszeniowych. Tu ludzie nie boją się kolorów, malują swoje domy na seledynowo, pomarańczowo, a najchętniej oddają elewacje artystom graffiti. Valparaíso położone jest na blisko 50 wzgórzach (te najciekawsze i najstarsze to Cerro Concepcion i Cerro Ale-gre), a żeby się na nie dostać, wystarczy wsiąść do jednej  z zabytkowych ascensores, ni to wind, ni to kolejek. Powstały na przełomie XIX  i XX w. i są jedną z większych atrakcji miasta.

Ale by dotrzeć do dawnego domu Pabla Nerudy, trzeba wziąć miejski samochód. Jeżdżą na takich samych zasadach jak autobusy, tyle że zabierają do czterech pasażerów, no  i mieszczą się w każdej uliczce. Młody Ernesto zaczytywał się w poezji Nerudy. Teraz widokiem z jego okna na Ocean zachwycają się turyści. Dom noblisty, zwany La Sebastiana, jest taki, jakim go zostawił – pełen bibelotów, ulubionych książek, obrazów, kieliszków, Jest i poplamiony zielonym atramentem fotel – bo pisał przecież zawsze zielonym.  A Polakowi miło się robi, gdy wspinając się po schodach na drugie piętro, odnajduje obraz jak nic z Janosikiem, zapewne dar naszych górali.

Z wybrzeży Chile Ernesto i Alberto chcieli dostać się na Wyspę Wielkanocną. Niestety przerosło to ich możliwości finansowe. Ruszyli więc na północ, przez chilijskie Andy. Trudów wyprawy nie wytrzymała poderosa. Po kilku wywrotkach można ją było jedynie oddać na złom. Dalej przyjaciele pojechali już autostopem. Noclegi i żywność organizowali  sobie,  przedstawiając  się  jako  „znani  argentyńscy leprolodzy” (czyli lekarze zajmujący się trądem). Ich tajną bronią był „bajer Alberta”, czyli umiejętność wciskania wszystkiego każdemu, zwłaszcza wrażliwym na męski wdzięk kobietom. W tym czasie Ernesto ochrzczony został Dużym Che, Alberto zaś – Małym. Idąc śladem panów Che, trafiam na najbardziej suchy obszar świata, pustynię Atakama – 45 tys. km piachu, kamieni i soli. Kiedy patrzę na to morze soli, myślę sobie, że tak wygląda pustkowie absolutne.  Porażająca jest ta pustynna, pożerająca wszystko cisza.

Słowo, które najlepiej określa Cuzco, to wspomnienie. Nieuchwytny pył dawnych epok osiada na jego ulicach i unosi się niczym poruszana warstwa mułu w stawie.

Przede mną Machu Picchu, jeden z najbardziej obleganych przez turystów zabytków świata. Ernesto i Alberto dotarli tu 5 kwietnia 1952 r. z Cuzco. Położone wysoko w górach granitowe miasto Inków, z zachowanym układem ulic, systemem kanałów, licznymi pasażami schodów, obserwatorium astronomicznym, świątyniami, grobowcami i dzielnicą mieszkalną,  wciąż  robi  wrażenie. Dowodzi potęgi ówczesnych,  XV-wiecznych władców państwa. Daje pojęcie o technicznym zaawansowaniu inkaskich naukowców i inżynierów. To samo czuli blisko 60 lat temu „znani argentyńscy leprolodzy”. Na murach Machu Picchu Alberto wpadł na pomysł, by ożenić się z inkaską dziewczyną i wspólnie z nią stworzyć ruch oporu przeciwko niesprawiedliwości rasowej i klasowej. Ernesto pisał w dzienniku: Inkowie znali się na astronomii, medycynie, matematyce. Ale hiszpańscy konkwistadorzy mieli proch. Jakby wyglądała teraz Ameryka, gdyby wtedy go tu nie przywieźli? Nie wiadomo, jak wyglądałaby wtedy. Wiadomo, jak wygląda teraz, AD 2011. Od czasów Dziennika... niewiele tu się zmieniło. U podnóża Machu Picchu rozciągają się zielone łąki  i lasy. Wysokogórskie granie tak jak wtedy przemierzają grupy „potwornie smutnych i wynędzniałych Indian”.

Z Limy argentyńscy „leprolodzy” pojechali do Pucallpy,  a stamtąd promem przez Ukajali i Amazonkę – do kolonii San Pablo. Tam nie docieram, choć to chyba najważniejsze miejsce podczas całej wyprawy młodych Argentyńczyków. Kto wie, jak potoczyłaby się historia świata, gdyby Ernesto tam nie trafił. San Pablo to osada trędowatych. Przyklejona do brzegów monstrualnej rzeki żyła własnym życiem. Daleko stąd właściwie wszędzie. Mieszkańcy nauczyli się być samowystarczalni.

Miasteczko było podzielone – na jednym brzegu lekarze  i pozostały personel, na drugim – chorzy. Ernesto, jako przyszły lekarz, był oburzony tą segregacją. Wbrew nakazom nie używał gumowych rękawic i demonstracyjnie witał się z trędowatymi przez podanie ręki. Któregoś dnia, ku irytacji lekarzy, przepłynął gigantyczną rzekę wszerz: z misji medycznej do osady trędowatych. Zajęło mu to dwie godziny. W filmie aktor Garcia Bernal płynie niecałą minutę, ale i tak wiadomo, co się święci. Przyszła rewolucja!

Następny punkt to Kolumbia. Guevarę przeraziła jako państwo, w którym jednostka nie ma nic do powiedzenia i żyje się w wiecznym strachu. Atmosferę miasta opisywał jako „nieprzyjazną i niepokojącą”. Wprawdzie cudne postkolonialne balkony Bogoty nadal opasane są drutem kolczastym, a ulice patrolują oddziały wojska, ale ja nie czuję zagrożenia. Na ulicach stolicy (i nie tylko) strumieniami leje się piwo. Wszędzie słychać salsę, merengue czy vallenato. Wszystko wskazuje na to, że Kolumbia w dużej mierze poradziła sobie z falą brutalności. Znacznie mniej do powiedzenia mają w codziennym życiu bossowie narkotykowi. Mało jest tu już ludzi tak wszechpotężnych jak niesławny Pablo Escobar, szef kartelu z Medellín. Spaceruję po snujących się stromo pod górę brukowanych ulicach dzielnicy La Candelaria. Jedyne niebezpieczeństwo stanowią stada gołębi czasem ostrzeliwujące turystów białym guanem, wskutek czego na centralnym Plaza de Bolivar staram się ostrożnie stawiać kroki. Na Avenida Cuatro młodzież protestuje przeciw zabijaniu byków w corridach, czyli dla rozrywki. W okolicach Calle Once studenci dyskutują  o Nagrodzie Nobla dla Llosy. Doceniam zapalczywość rozmów i protestów. Rewolucja nie zawsze dotyczy wielkiej polityki.

Inaczej jest w Wenezueli. Tu polityczny bunt czuje się na każdym kroku, tak jak w Polsce lat 80. Na ulicach Caracas spotykam demonstrację studentów rzucających kamieniami w tutejszych zomowców. Czuć smród palonych opon. A w tym samym czasie parę przecznic dalej może odbywać się komunistyczny wiec na cześć Wodza. Młodzi komuniści najpierw krzyczą i śpiewają na chwałę Cháveza, a także Fidela, a następnie zapraszają wszystkich do tańca. Po czym znów agitacja. I znów taniec... Tak przez kilka godzin.

Nie ma już tego kogoś, komu prawo mogłoby wymierzyć karę. Osoba, która sporządziła te zapiski, umarła, stanąwszy ponownie na argentyńskiej ziemi, a ten, który je porządkuje i wygładza– ja– nie jest już sobą, a przynajmniej nie jest to już to samo „ja” wewnętrzne. To błąkanie się bez celu po naszej wielkiej Ameryce odmieniło mnie bardziej, niż się spodziewałem.

W Caracas zakończyła się latynoamerykańska część wyprawy Ernesta Guevary i Alberta Granado. Wbrew planom trwała nie cztery, a blisko siedem miesięcy. Udało im się przejechać aż 12,5 tys. km. Alberto dostał się tu na praktykę lekarską. Ernesto ruszył zaś na Florydę, do Miami. Tam ostatecznie zniechęcił się do polityki USA. Do Buenos Aires wracał już, jak mówił, jako innych człowiek. Mentalnie był już rewolucjonistą. Mnie nie udaje się ponownie spotkać Jorge, ale chyba zaczynam rozumieć, co miał na myśli.

 

INFO:

Powierzchnia: 17,8 mln km2 (Europa to 10,5 mln km2).

Państwa: 12 niepodległych, jedno zależne (Gujana Francuska).

Ludność: 392 mln.

Język: hiszpański (185 mln), portugalski (190 mln), języki lokalne.

Religia: katolicyzm.
 

Najlepiej od listopada do marca, kiedy w Argentynie i kilku innych krajach regionu trwa lato. Im bliżej równika, tym mniejsze ma to znaczenie.  

Obywateli polskich do większości  krajów  Ameryki  Pd.  wizy  nie obowiązują. Więcej na msz.gov.pl, zakładka „Polak za granicą”.

Najlepiej zaczekać na jesienną lub zimową promocję. Łatwiej jest znaleźć tanie bilety do Bogoty czy Caracas (nawet za 1600 zł) niż np. do  Buenos  Aires  (od  3,5  tys. wzwyż). Można więc spróbować pokonać  trasę  Ernesta  Guevary w odwrotnym kierunku, a następnie wrócić do Kolumbii lub Wenezueli samolotem..

Oczywiście można kupić motocykl, jak Guevara. Poza tym warto przejechać się andyjską koleją Peru. W innych częściach kontynentu raczej podróżuje się autobusami. W Argentynie i Chile są naprawdę luksusowe– siedzenia rozkładają się do 180 stopni, w cenie biletu wliczone są gorące posiłki, wino, a nawet ciepłe skarpetki. Przejazd z Buenos Aires pod granicę z Chile to koszt ok. 400 zł.

Najbardziej  uważać  trzeba w Amazonii, gdzie istnieje spore zagrożenie malarią i dengą. Poza tym warto zaszczepić się na żółtą febrę.

NIEPEŁNOSPRAWNI

Im bardziej na południe, tym lepiej. I tak jak w Kolumbii czy Wenezueli poza większymi miastami nie ma właściwie żadnych udogodnień, to już w Argentynie podróżnik na wózku nie powinien mieć większych problemów. Największe atrakcje turystyczne, takie jak np. wodospady Iguazú, są świetnie przystosowane dla osób niepełnosprawnych. www.travel4handicap-ped. com/html/argentina.html

Niektóre dzielnice nędzy latynoskich miast opanowane są przez gangi. Tam bez dobrego przewodnika, a więc „swojaka”, lepiej się nie zapuszczać– nie tylko po zmroku, ale nawet w dzień.

...że na tym kontynencie będziemy mieć spore problemy, nie znając choćby podstaw hiszpańskiego. Stąd wielu podróżników zapisuje się na miejscu na przyspieszone kursy języka Cervantesa. Najtaniej jest w Gwatemali.

3 SPOSOBY NA AMERYKĘ POŁUDNIOWĄ

Tanich hosteli w Ameryce Południowej jest mnóstwo. Ja polecam Hostel Destino Nomada w  Bogocie. Łóżko za blisko 30 zł.  

Hotel Boutique Sutherland w Valparaiso. Znakomity widok na miasto i okoliczne wzgórza. Za noc trzeba zapłacić ok. 300 zł.

Turyści chcą się czuć bezpiecznie, często wybierają drogie hotele. Choćby Tamanaco Intercontinental w Caracas.

Oczywiście na ulicy. W Argentynie polecam empanadas, czyli pieczone pierogi z różnym farszem. Koszt ok 3 zł.

Najlepszej na świecie wołowiny spróbujecie w Buenos Aires, np. Alicia Moreau de Justo 380, Puerto Madero.

Restauracja La Concepcion w Valparaiso. Popisowym daniem jest tu ceviche, a więc surowa ryba marynowana w soku z cytryny. 

ROZRYWKA:

W Cuzco można sobie zafundować czterodniowy trekking śladami Inków, (z Machu Picchu). Cena przy kilkuosobowej grupie – ok. 60 dol.

W Leticii w Kolumbii warto wybrać się na wyprawę do amazońskiej dżungli. 3-dniowa wycieczka to wydatek 270–400 dol.

Wypożyczenie motoru w Buenos Aires. Np. za stosunkowo tanie bmw F650GS poza sezonem zapłacimy 100 dol. za dzień.

 

Maciej Wesołowski, 2011