Na początku kwietnia nie mam już wątpliwości, że pusztuńscy urzędnicy wodzą mnie za nos, odsyłając od urzędu do urzędu. – Po co pan jedzie do Afganistanu? – pyta jeden z nich. – A w ogóle to dlaczego ci Jankesi tam siedzą? Sami przeprowadzili zamachy 11 września, a teraz nas zabijają, uważając każdego brodatego mężczyznę za terrorystę i taliba – powtarza codziennie jak mantrę.
Pierwszy raz próbuję się dostać do Kabulu w 2009 r. Mam napisać reportaż o naszych żołnierzach służących w prowincji Ghazni. Chcę zobaczyć na własne oczy, co się dzieje, kiedy w górach Afganistanu topnieje śnieg, a talibowie zaczynają dawać do wiwatu. Czekam w Peszawarze w Pakistanie, w sławnym niegdyś mieście, w którym CIA i KGB rywalizowały ze sobą o przebieg sowiecko-afgańskiej wojny. Teraz miasto jest całkowicie opuszczone przez Europejczyków. Od tygodnia dobijam się do Ministerstwa Przełęczy Chajber w Północno- Zachodniej Prowincji Granicznej Pakistanu. Planuję przez przełęcz dojechać autobusem do Kabulu.
W okolicy robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Na terytoriach plemiennych – gdzie często nie sięga oficjalna władza – trwa akurat kolejna operacja armii pakistańskiej przeciw „rebeliantom”, którzy swobodnie przechodzą granicę afgańsko- pakistańską. Parę dni wcześniej prezydent USA nazwał te tereny „najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie”.   Postanawiam dostać się do Kabulu małym samolotem Peshawar International Airways. Lata raz w tygodniu, w sobotę. Jestem wściekły, bo 40-minutowa przeprawa starym wrakiem kosztuje 300 dolarów. Podróż lądem – 20 dolarów. W Kabulu ma na mnie czekać Ahmed Khan, wuj Hamida – chłopaka, którego poznałem w Peszawarze. Prowadzi tam jedną z niewielu kawiarenek internetowych. Samolocik ledwo przelatuje nad ośnieżonymi jeszcze szczytami.
– Jak długo jedzie się do Bagramu? – już po wylądowaniu w Kabulu pytam Khana. Mężczyzna prosi, by zwracać się do niego Honoré. Tak ponoć nazwała go w latach 70. Francuzka, z którą jakoby wziął prysznic w kabulskim hotelu dla hipisów.
– Jeśli jest duży ruch, to 90 minut – odpowiada, zaciągając się papierosem z haszyszem. – A jak nie ma, to jakieś półtorej godziny – mówi Honoré, afgański Tadżyk, z typową dla miejscowych precyzją dotyczącą czasu i przestrzeni.

Czuję podniecenie i niepokój jednocześnie – w kraju trwa wojna i króluje bandytyzm.

W drodze do Bagramu, gdzie znajduje się największa w kraju baza wojsk ISAF (International Security Assistance Force), przejeżdżamy przez Kabul. Po Peszawarze stolica Afganistanu wydaje mi się miejscowym Las Vegas. Co  drugi mężczyzna nie ma brody, widać też kobiety z makijażem. Na ulicy od czasu do czasu pojawia się jakiś Europejczyk. Poranek pachnie baranim sadłem: przesycony nim tłusty dym unosi się nad szaszłykarniami i czajchanami. Kierowcy zamiatają Chicken Street, gdzie kiedyś sprzedawano kurczaki. Młodzi chłopcy wyładowują bryły lodu przywiezione z gór Hindukuszu. Kobiety, ubrane w czarne bądź błękitne burki, a niekiedy w dżinsy, przechadzają się, omijając z gracją kałuże. Generatory burczą, zasilając telewizory z bollywoodzkimi hitami i afgańskimi telenowelami, a także wyciskarki soku z marchwi i sprzęt muzyczny. Złoci młodzieńcy zaciągają się dymem z przywiezionych z Iranu fajek wodnych. Z palarni dobiegają latynoskie rytmy. Jenifer Lopez śpiewa o miłości. Miasto, w którym prawie nie pojawiają się patrole ISAF, nie przypomina stolicy kraju w czasie wojny.
Nikt nie wie, ilu Kabul ma mieszkańców. Jedni mówią, że trzy, inni – że może pięć milionów. Przed wojną liczył półtora miliona ludzi. Od paru lat trwa budowlany boom: uchodźcy z Iranu i Pakistanu nie chcą wracać do prowincji zniszczonych wojną. Na zapylonych ulicach krążą ich wybiedzone dzieci, licząc na zarobek. Tych małych żebraków ma być ponoć w stolicy 60 tys. Machają puszkami z dymem spandi – rodzajem aromatycznych ziół przynoszących szczęście. Kierowcy rzucają im parę groszy i jadą dalej.

Kiedy po kilku tygodniach wracam od naszych żołnierzy w Ghazni do Kabulu, czuję nagłą wolność. Nie jestem zamknięty w bazie lub transporterze, nie noszę hełmu i kamizelki kuloodpornej.

Postanawiam zobaczyć to, co się uda, w północnej, spokojniejszej części kraju. Wielkiego pola manewru nie mam. Zaczyna się wiosna, a wraz z nią talibowie budzą się z drzemki, bo ciężko mówić o śnie. Mogę dotrzeć tylko do kilku miejsc nie ogarniętych talibską partyzantką. Wybieram Bamian. To ta mieścina przypomniała światu o Afganistanie w 2001 r., kiedy talibowie pakistańscy wysadzili znajdujący się tam największy na świecie posąg Buddy, wykuty w skale w VI w. Do Bamjanu mam jechać z Attayallahem, bratem Ahmeda Khana i ojcem Hamida, tego chłopca z kawiarenki internetowej z Peszawaru. Na samego Ahmeda nie mam co liczyć. Bez przerwy jest upalony haszyszem i opium.
Attayallah, mój towarzysz, tłumacz i przewodnik imał się w swoim 58-letnim życiu różnych zajęć (tak naprawdę, jak większość starszych Afgańczyków, nie wie, ile ma lat). Przed sowiecką inwazją prowadził w Kabulu hotel dla hipisów zmierzających do Indii. To w nim nauczył się dobrze angielskiego. Polubił też Anglese – jak określa się wszystkich niewiernych – i zrozumiał, że nie są takim wcieleniem zła, jak to przedstawiał wioskowy mułła. Attayallah handlował też dywanami i woził – jak mówi – setki kilogramów haszyszu do RFN i Szwajcarii. W czasie wojny ukrywał mudżahedinów. Chciał być przewodnikiem dziennikarzy. W latach 80. dowoził ich do doliny Pandższeru, do komendanta Ahmeda Szaha Massuda, który odpierał kolejne ataki Armii Czerwonej. Kiedy Sowieci się wynieśli, a Kabul padł pod naporem talibów, stojący z islamem i mułłami na bakier Attayallah uciekł do pakistańskiego, bratniego Peszawaru.
– Komuniści i talibowie pokrzyżowali mi życiowe plany – powtarza przynajmniej raz dziennie. Nie przestaje marzyć o guest housie dla turystów i tabunach dziennikarzy. No i czasem, „już coraz rzadziej”, o kobietach.

Attayallah radzi mi włożyć plecak do worka po zbożu i szczelnie go zawiązać.

Inaczej utonie w warstwie wiejskiego kurzu. Jest 7.30. Czekamy na postoju minibusów na północy miasta. Już w busie mój tłumacz spotyka znajomego z Bamjanu. Ten błaga nas, byśmy nikomu nie mówili, że go widzieliśmy w Kabulu. Jest nauczycielem w opłacanej przez Duńczyków szkole w Bamianie. Zarabia jak na tutejsze realia sporo, bo 300 dolarów. Zrobił sobie wagary jak uczniak, żeby zobaczyć stolicę. Asfalt kończy się godzinę jazdy za Kabulem, tam też przestaje działać moja komórka. Jak się okazuje, wbrew zapewnieniom Attayallaha, będziemy jechać 12, a nie sześć godzin. Kierowca nie zgadza się na krótszą trasę przez prowincję Wardak, gdzie na przełęczy w górach siedzą talibowie. Poza tym przełęcz zasypał świeży śnieg. Droga fatalna, dziura na dziurze, ogromne kałuże, błoto, a co jakiś czas wezbrany górski potok. Kamienie na zboczach dolin pozaznaczano białą farbą. To znak, że stoki są rozminowane. Saperzy nadal pracują w skwarze. Na zielonych poletkach kobieciny pielą pszenicę. Brodaci starcy siedzą leniwie na przyzbach sklepów i domostw, spoglądając spod turbanów na nasz busik.
W środku samochodu trwa gorąca dyskusja. Na przednim siedzeniu spoczywa dwudziestoletni talib. Twierdzi, że Kabul jest zepsutym miastem, gdzie kobiety chodzą z odsłoniętymi twarzami. Że miasto, które nie szanuje Koranu, spotka zasłużona kara Najwyższego. Dziarski Attayallah wierzga nogami i krzyczy do młodzieniaszka, żeby kiedyś poleciał do Indii, to zobaczy prawdziwą wolność i doceni piękno odsłoniętego kobiecego oblicza.
Talib wysiada, a kierowca puszcza na cały regulator zawodzącą muzykę. Toniemy w pyle, w zębach trzeszczy piasek, zamykamy okna. Mijamy starą glinianą twierdzę jak z Baśni 1001 i nocy. Pośrodku kolejnej doliny zatrzymuje nas ANP (Afghan National Army). Tu nigdy nie wiadomo, kto kryje się pod mundurem – rządowy funkcjonariusz, talib czy przebrany rozbójnik. Dzieciak w szarym mundurze sprawdza bagaże pasażerów. Długo lustruje mój paszport, trzymając go do góry nogami. Wpatruje się w starą irańską wizę. Nauczyciel puszcza do mnie oko i uśmiecha się pod wąsem.
Na polach przed Bamianem straszą wraki rosyjskich bojowych wozów piechoty (BWP), na drodze stoi porzucony przez talibów T-72 z napisem „Omar”. Wjeżdżamy do stolicy szyickich Hazarów, których wyjątkowo tępili zarówno afgańscy komuniści, Rosjanie, jak i talibowie. Ci ostatni – zanim opanowali region w 1998 r. – chcąc zniszczyć sprzeciwiających się im Hazarów, odcięli okolicę od świata i przez dwa lata morzyli ją głodem. Hazarowie uciekli w góry i pochowali się w jaskiniach.

Złote posągi spoglądają na wszystkie strony – pisał w VII w. chiński mnich Huan Zang – a ich szlachetne ornamenty zachwycają oczy swą niezwykłą jasnością

Zanga pewnie zdruzgotałaby wiadomość, że po gigantycznych posągach Buddy pozostały wklęsłości w skalnym masywie widocznym z każdego miejsca w Bamianie. Mniejszy miał 38 m wysokości, większy – 55. Trwały spokojnie przez 1600 lat. Były perłą Afganistanu i bodaj największą atrakcją turystyczną kraju. Kiedy przywódcą talibów mułła Omar, powołując się na zakaz przedstawiania postaci Boga w Koranie, wydał rozkaz wysadzenia i ostrzelania posągow z czołgów, miał powiedzieć, że jedynie „niszczy kamienie”. – Talibowie, którzy wykonywali rozkaz, przyszli z Pakistanu – mówi mi Gul, młody Hazar z biura informacji turystycznej w Bamianie. – Afgańczycy, nawet talibowie, nie zrobiliby tego. Teraz talibowie rosną w siłę w Pakistanie. Jaką mamy pewność, że znowu nie przyjdą? Jest coraz gorzej: w 2005 r. odwiedziło to miejsce 8 tys. turystów, w ostatnich dwóch latach – stu. Po wygnaniu talibów z okolicy prezydent Afganistanu Hamid Karzaj obiecywał postawić nowe posągi. UNESCO rozważało rekonstrukcję figur z ocalałych fragmentów, co kosztowałoby 30–50 mln dolarów – sporo jak na okolicę pozbawioną elektryczności i bieżącej wody. Na razie w dziurze po wielkim posągu stoją rusztowania, a w budynku pod nim schowano szczątki posągu. Ale Budda będzie musiał jeszcze długo czekać. I nie tyle na pieniądze, ile na czasy, kiedy zniknie zagrożenie ze strony ludzi, dla których afgańska perła jest tylko martwym kamieniem.

Każdy obcy wjeżdżający do doliny Pandższeru, musi się zameldować na posterunku.

Tadżyccy policjanci zatrzymują samochody. Jeden z nich wychyla się z okienka i pyta kierowcę, skąd jestem. – Franse – odpowiada szofer w dari (pewnie ostatnio wiózł Francuza), a Tadżyk zapisuje numery wozu. Na ścianach posterunku wiszą kilimy z Ahmedem Szahem Massudem. Bohater sowiecko-afgańskiej wojny zginął w 2001 r., zabity przez agentów bin Ladena, ale Afgańczycy wciąż kupują jego fotografie, aby przykleić je na szybie auta lub postawić w oknie. Po obu stronach drogi rdzewieją sowieckie czołgi, BWP i wyrzutnie katiusz. W latach 80. zniszczyli je mudżahedini Massuda, kiedy Armia Czerwona aż sześciokrotnie bezskutecznie szturmowała dolinę. Im głębiej w nią wjeżdżamy, tym robi się bardziej zielono. Za wiszącym mostem, nad tarasowymi polami wyłania się pierwsza tadżycka wioska. Mężczyźni w czapkach pakolkach i tradycyjnym ubraniu szalwari kamiz siedzą przed glinianymi chatami, żując zmielony tytoń nawar. Kobiety znoszą na głowach chrust na opał. Widać podział obowiązków – założenie jest takie, że mężczyzna przestanie się obijać, kiedy przyjdzie mu bronić domu. Robotnicy w odblaskowych kamizelkach kładą nowy asfalt – jedyna w Pandższerze porządna droga prowadzi do budowanego mauzoleum Massuda. Powstaje ono w najwyższym miejscu doliny, na skale otoczonej szczytami Hindukuszu. Co roku 9 września, w rocznicę śmierci partyzanta, zjeżdżają tu tysiące jego wielbicieli i przedstawiciele władz. Na marmurowym grobie leżą świeże kwiaty, przed wejściem stoi jeden z byłych mudżahedinow Lwa Pandższeru – ubrany w wypłowiały kamuflaż, gładzi siwiejącą brodę i z ciekawością mi się przygląda.

Kilka miesięcy później wracam do Afganistanu jako korespondent przed wyborami prezydenckimi.

W Kabulu zamachy, ofiary śmiertelne i dziesiątki rannych. Codziennie! Rano rozmawiam z rannymi w szpitalu wojskowym, kursuję z amerykańskim lekarzem po obozach uchodźców, a po południu idę do MSW przedłużyć wizę. Pułkownik Faez patrzy na wypełnione dokumenty i zwraca się do mnie czystym rosyjskim i łamanym polskim: Prisażywajties Towariszcz Miellier, Jak się ma Pan? Jest bardzo zadowolony, „bo może porozmawiać po rosyjsku z człowiekiem urodzonym w kraju przyjaznym ZSRR”. Opowiada, jak to Rosjanie dbali o Afganistan, że mieli koncepcję na wyciągnięcie kraju ze średniowiecznego zacofania. Później rozpływa się we wspomnieniach policyjnej szkoły we Lwowie, którą ukończył tuż przed sowiecką inwazją. W jego gabinecie wiszą portrety dwóch osób, którym dziś salutuje, a dekadę temu udusiłby pewnie w kabulskich kazamatach MSW. Jeden przedstawia Hamida Karzaja – obecnego prezydenta, którego większość Afgańczyków uważa za marionetkę Amerykanów. Drugi pokazuje Massuda – afgańskiego bohatera i patriotę. Między portretami zdjęcie Kaaby w Mekce i muzułmańskie oko Proroka, które ma odstraszać demony i czuwać nad szczęściem. To ciekawe elementy w gabinecie człowieka uczonego w komunistycznej szkole milicji, że religia to opium dla ludu. Cała ta sytuacja wydaje mi się absurdalna: w kraju rządzą Amerykanie i ich koalicjanci zamknięci w bazach. „Ich” ludźmi są dziś byli komuniści. Największy sojusznik USA w regionie – Pakistan – przymyka oko na tysiące swoich wychowanków talibów, którzy z obozów szkoleniowych na jego terytorium wędrują przez nieszczelną granicę na wojnę z Waszyngtonem – sojusznikiem Islamabadu. Co więcej, talibowie strzelają do Amerykanów z broni, którą sprzedaje im afgańska policja.

Zaczyna się ramadan. Wszyscy są lekko poirytowani postem.

Jako przyjaciel, wdzięczny za pomoc „o każdej porze dnia i nocy”, zamawiam w restauracji kolację (to take out) dla wszystkich mężczyzn z rodziny Khan na godz. 18.50, po ostatnim wieczornym wezwaniu muezzina do modlitwy. Poszczę razem z nimi. Ledwo to wytrzymuję. W zapylonym Afganie przez cały dzień nie piję nawet wody. Siedzimy na 300-letnich dywanach i słuchamy pięknej sufickiej muzyki o „miłości do życia i Boga” z telefonu komórkowego. Palimy mazar, najlepszy afgański haszysz. Popiół nie spada, dopóki się nie dopali do samego filtra jointa, którego roluje się, jak mówią Afgańczycy, w „śrubkę” – co może trwać godzinę... – Nie boj się o dywany – śmieją się ze mnie, bo co chwilę patrzę pod nogi – nawet żar im nie straszny, przetrwały 300 lat! – Dobrej nocy, bracia! – mówię i wychodzę po 23.00, czując, że nie mam aż takiej tolerancji na mazara jak „chłopaki”. Docieram do hotelu i włączam czarno-biały telewizor. „Czego się Wasza Miłość napije?” – słyszę słowa z polskiego fi lmu, co mnie zupełnie szokuje. Ku mojemu zdziwieniu giermek Kacper nalewa trunek pułkownikowi Dowgirdowi. Czuję błogość, ale jednocześnie jestem zmęczony zamachami, rakietami, ramadanem. Gapię się w telewizor z myślą, że nieprędko zawitają turyści do kraju, nad którym bezustannie gromadzą się czarne chmury. Po północy na miasto znowu sypią się rakiety. Co 20 minut otwieram okno i patrzę, gdzie spadły.

PS Dwa miesiące później sklep Attayallaha z dywanami, gdzie się codziennie spotykaliśmy, położony naprzeciw ambasady Indii, wyleciał w powietrze. Było 88 rannych i około 20 zabitych. Khanowie przebywali w tym czasie na wsi. A.M.