Pierwszy dzień

10.00 Pierwsze kroki... I od razu uderza nas brak zabytków. Kilka dużych trzęsień ziemi zrobiło swoje. To, co widzimy, to efekt urbanistycznej wizji z lat 20. ubiegłego stulecia. Plusem, także dla turystów, jest zachowany przejrzysty układ głównych ulic zbiegających się na głównym placu miasta. Znakomicie ułatwia to chodzenie po centrum, zwłaszcza że do większości tutejszych atrakcji można spokojnie dojść na piechotę w 20–30 min. W miejsca bardziej oddalone dowożą marsz rutki, najtańszy sposób jazdy po stolicy.

11.30 Postanawiamy dotrzeć pod pomnik Matki Armenii. Można złapać taksówkę albo zdać się na marszrutkę. No albo podejść pod górkę, na co jednak w tym upale nie mamy ochoty. Sam pomnik jest w stylu radzieckim – monumentalny i bez polotu. Nic dziwnego. Do 1967 r. zamiast posągu personifikacji Armenii na cokole stał kamienny Józef Stalin. Pusty wewnątrz. Dziś mieści się tu niewielkie muzeum wojskowe. Za to panorama roztaczająca się stąd na miasto – bezcenne! Podziwiamy okolicę, pstrykamy zdjęcia.

13.30 Zjeżdżamy w dół w poszukiwaniu przytulnej knajpki. Tawerna Kawkaz okazuje się strzałem w dziesiątkę. Jest tanio, pysznie i bardzo lokalnie. Najpierw na stół wjeżdżają sery, pasty twarogowe i sałatki oraz mnóstwo zieleniny. To popularny tu apetizer: trzeba urwać trochę miejscowego chleba – lawasza, nałożyć do środka, co się komu żywnie podoba, zawinąć i jeść palcami! Zielenina, czyli świeża bazylia, mięta, szczypior, dymka i bardziej lokalne zioła, służą jako przyprawa do tak sporządzanych „naleśników”. Tak naprawdę lawasz to chleb bez drożdży czy zakwasu, a więc nie wyrasta; nie jest smażony, lecz po wyrobieniu i wywałkowaniu pieczony w specjalnych ziemnych piecach. Najlepszy świeży, prosto z takiego pieca – pachnący i chrupiący. Pokusa, by spróbować każdej z wyłożonych na stół przekąsek, okazuje się zgubna. Na stół wjeżdża bowiem główne danie: kufta, czyli wołowina rozbijana między kamieniami na masę, z dodatkiem brandy. Pyszne, ale choć oczy by jeszcze jadły, żołądek daje znać, że to już kres możliwości konsumpcyjnych. Kończymy tutejszą kawą surj, mocną i aromatyczną. Do wyboru jest też inny lokalny specjał – herbata tymiankowa, podobno świetnie wspomagająca trawienie i uspokajająca. W Armenii na posiłek trzeba zarezerwować sobie przynajmniej godzinę. Jeśli ma się w planach jakąś terminową sprawę, lepiej nie rozsiadać się w knajpie i zjeść coś na szybko, np. tutejszego pączka – uprzedzam, jest ogromny i bardzo słodki, porcja raczej do podziału między dwoje mniej głodnych, ale syci. Popić można mineralną ze sklepu, ale lepiej kwasem chlebowym rozlewanym na ulicy z czegoś w rodzaju saturatora.

15.00 Muzeum manuskryptów – Matenadaran. To jedna z największych bibliotek manuskryptów na świecie. Przed wejściem pomnik Mesropa Masztoca – duchownego i twórcy ormiańskiego alfabetu. Ten wykształcony mnich, doradca królów, zdecydował się porzucić światową karierę i poświęcić się głoszeniu Słowa Bożego wśród mieszkańców Armenii. By uniknąć lapsusów podczas interpretacji miejscowym Biblii dostępnej wtedy (ok. 400 r. n.e.) tylko w obcych językach, postanowił stworzyć alfabet oddający wszystkie skomplikowane dźwięki tutejszego języka. Pierwotnie składał się on z 36 liter ułożonych w czterech dziewięcioliterowych kolumnach, które – co ciekawe – długo służyły również do zapisywania liczb. Litery z ostatniej kolumny oznaczały jedności, z trzeciej – dziesiątki, z drugiej – setki, a z pierwszej – tysiące. Masztoc już za życia doczekał się wielkiego uznania, a po śmierci został jednym z tutejszych świętych. I niemiła informacja: muzeum właśnie się zamyka. Czynne do 16. Na szczęście nasza przewodniczka ma dar przekonywania. Specjalnie dla Polaków panie kustoszki decydują się pokazać nam swoje najcenniejsze zbiory i o nich opowiedzieć. Przewodniczka oprowadza nas po sali wyjątkowych manuskryptów. Każdy ma wielowiekową historię, odrębną technikę wykonania, niewiarygodnie kolorowe miniatury. Są nawet stare melodie zapisane oryginalnie armeńską transkrypcją –  chaz, którą dopiero w XX w. odcyfrował i na nowo odkrył zaklętą w niej muzykę Solomon Solomonian, znany jako Komitas Vartabed, Jest też średniowieczny „komiks” ukazujący przygody jednego z tutejszych bohaterów. Godzina mija niepostrzeżenie. Zwłaszcza że w muzeum, zbudowanym z tufu i bazaltu, wręcz wkopanym w zbocze wzgórza, panuje przyjemny chłód. Doceniamy go zwłaszcza po wyjściu, gdy na ulicach raczej lokalna letnia norma +40°C. Do hotelu można dotrzeć na piechotę w 30–40 min. Dla klimatyzowanego busa to żadna alternatywa, ale dla zatłoczonej marszrutki i owszem. Wędrując w dół ulicą i szukając cienia budynków, zaczynamy rozumieć, dlaczego życie towarzyskie zaczyna się tu po zmroku. To wtedy ożywają kawiarniane ogródki i otwierają podwoje dyskoteki.

18.30 Czas na obiad. Miejscowego posiłku podawanego o tej porze żadną miarą nie można bowiem nazwać kolacją. Restauracja Old Erivan zlokalizowana w wielopiętrowej narożnej kamienicy w centrum Erywania to miejsce magiczne. Na parterze mieści się tu sklep z pamiątkami, do restauracji trzeba wejść po krętych schodach, ale dla leniwych jest i winda gustownie wkomponowana w tradycyjne wnętrze. W obszernej sali stoi kilkanaście stołów, a biesiadnikom przygrywają folkowe kapele. Miejscowi między drugim daniem a deserem chętnie ruszają w tany.

20.30 Przenosimy się na drinka do niedalekiej restauracji na świeżym powietrzu. Zamawiamy... i mamy szczęście, że siedzimy pod płóciennym dachem. Ulewa w 20 min. moczy okolicę do suchej nitki. My czekamy, aż deszcz nieco zelżeje. Wędrówka do hotelu w popadującym kapuśniaczku przy temperaturze 26°C okazuje się całkiem przyjemna. Na miejscu czeka nas kolejna atrakcja: grające fontanny. Codziennie na placu Republiki od 21 do północy odbywa się spektakl typu światło, dźwięk i woda. Setki podświetlanych na różne kolory wodotrysków tańczą w rytm popularnych przebojów muzyki klasycznej. Podziwiają je prawdziwe tłumy. Do późna bawią się wszyscy, nawet małe dzieci, które widzi się spacerujące z rodzicami jeszcze po północy. Gdy gasną światła i fontanny kończą taniec, wracamy do hotelu.

Drugi dzień

8.30 Jedziemy do Echmiadzinu – siedziby katolikosa i najstarszej czynnej armeńskiej świątyni – kościoła św. Grzegorza Iluminatora. Zbudowana została w V w. i wielokrotnie odbudowywana ze zniszczeń. To ją miała przyćmić rozmachem katedra Zwartnots (niebiańskich aniołów) wzniesiona w połowie VII w. w pobliskim Valarsapat za sprawą ówczesnego katolikosa Nersesa III zwanego Budowniczym. Przy tej ostatniej zatrzymujemy się po drodze. Do dziś wyglądają imponująco, mimo że zawaliła się w X w. Warto zobaczyć, zwłaszcza że to praktycznie przedmieście Erywania (ok. 10 km od centrum), a po całym kompleksie można bez przeszkód spacerować i robić zdjęcia. Po monumentalnej budowli pozostały tylko ruiny, tymczasem mniejszy kościół Grzegorza Iluminatora w Echmiadzinie trwa do dziś. Podobnie jak większość armeńskich budowli wzniesiono go z tufu – wulkanicznej skały zachowującej chłód latem, a ciepło zimą. Tu i na otaczającym terenie odbywają się wszystkie najważniejsze kościelne uroczystości, takie jak niedawne obchody 1700-lecia tutejszego chrześcijaństwa. Przed wejściem do świątyni, pod zdobionymi płytami znajdują się groby poprzednich katolikosów, a na tyłach, w pięknie utrzymanym ogrodzie – siedziba obecnego zwierzchnika armeńskiego kościoła.

14.00 To miejsce powinniśmy zobaczyć – twierdzi nasza przewodniczka Marina. Na szczycie wzgórza, z którego widać prawie cały Erywań, stoi pomnik Tsitsernakaberd upamiętniający ludobójstwo dokonane w 1915 r. przez Turków na mieszkańcach podlegającej im części Armenii. Według różnych szacunków zginęło wtedy od 1,2 do ponad 1,5 mln Ormian. Prosty w formie, ale imponujący rozmiarami głaz pęknięty na dwie nierówne części symbolizuje tych, którzy zginęli w czystkach etniczno-religijnych, i tych, którzy uciekli przed nimi za granicę, tworząc liczącą dziś ponad 8 mln ormiańską diasporę rozsianą od Rosji po Danię i od Kanady po Brazylię. Pod pomnikiem, niejako ukryte we wnętrzu wzgórza, znajduje się muzeum ludobójstwa. Spośród wszystkich opowieści najbardziej poruszyła mnie deportacja tysięcy Ormian w bydlęcych wagonach przez całą Turcję, aż po granice Syrii. Teoretycznie miało to być tylko przesiedlenie. W praktyce część ludzi umierała już po drodze z głodu i chorób. Na resztę czekała pustynia. Turcy do dziś nie przyznają się do zbrodni. Ten fakt, i sporne do dziś terytoria, w tym okolice góry Ararat, która należy obecnie do Turcji, ale pozostała narodowym symbolem Armenii, to główne przyczyny wrogości między tymi krajami. Coraz więcej państw i wybitnych osobistości uznaje jednak armeński punkt widzenia w tym konfl ikcie, a symbolicznym wyrazem solidarności są drzewka sadzone w znajdującym się na wzgórzu Tsitsernakaberd parku. Przy każdym jest tabliczka z nazwiskiem i datą. Jest m.in. świerk Lecha Wałęsy.

16.00 Wizyta w fabryce koniaków Ararat. Na początek opowieści o sposobach produkcji, potem beczki, beczki i jeszcze więcej beczek. To tu leżakują słynne na cały świat trunki, poukładane rocznikami. Swoją beczkę mają tu m.in. Lech Wałęsa i Michaił Gorbaczow. W miejscowej piwniczce można w chłodzie degustować gotowe wyroby. Mi najbardziej przypadł do gustu najstarszy rocznik, a najmniej siedmiolatek, ale sądząc z opinii współbiesiadników, to nie reguła. Wychodzimy krokiem wystarczająco pewnym, by nie potwierdzić popularnej nazwy, jaką mieszkańcy nadali mostowi łączącemu dwa brzegi rzeki Hrazdan, a zarazem dwie fabryki wódek (most pijany).

18.00 W dobrych humorach postanawiamy zajrzeć na tutejszy bazar owocowy. Przewodniczka mówiła, że to tylko niewielki bazarek i prawdziwy ruch jest dopiero na tym odbywającym się w soboty i niedziele, ale po przekroczeniu gustownej bramy trochę nas zatyka. Hala wypełniona jest stoiskami, na których pysznią się owoce i warzywa tak rozmaite, że tylko dla części udało się nam wydobyć z głowy właściwe nazwy. Jeszcze gorzej było z rozmaitymi przetworami. Na szczęście wszyscy sprzedawcy ochoczo nas częstują i wyjaśniają, co jest składnikami ich wyrobów. Nie ma rady, w powodzi pyszności szybko topnieją ostatnie rezerwy tutejszej waluty. A jeszcze kuszą suszone wędliny i miejscowe konfitury, w tym te najbardziej lokalne – z niedojrzałych włoskich orzechów w miodzie. Przez dłuższą chwilę targujemy się z właścicielem wołowej polędwicy i tutejszej odmiany salami. Mój rosyjski chyba przypadł mu do serca, bo porozumiewawczo mruga na mnie i pyta, czy nie chciałabym skosztować jeszcze innych miejscowych specjałów. Trochę mnie dziwi, że czegoś nie ma na straganie, ale drepczę na zaplecze, gdzie czeka na mnie... kilkanaście antałków z miejscowym, całkowicie pysznym i nieludzko mocnym, choć tylko półlegalnym alkoholem. Gospodarz nalewa i nalega, ale po spróbowaniu śliwowicy, morelówki i czereśniówki kolejne gatunki zaczynają mi się trochę mylić. Z butelką morelówki w plecaku i obietnicą, że na pewno tu wrócę, żegnam miłych sprzedawców i ruszam do hotelu. Czeka nas przecież jeszcze pożegnalna kolacja.

20.30 Restauracja Noce Erywania jest fantastycznie położona nad rzeczką Hrazdan. Przyglądamy się pląsom na parkiecie. Muzyka jak najbardziej współczesna, podobnie jak kreacje dziewcząt, które wychodzą na parkiet. Ale już ich ruchy w tańcu przywodzą opowieści z tysiąca i jednej nocy.

22.00 Ostatnia przechadzka ulicami Erywania. Mnóstwo świateł, ludzi, otwartych knajpek, wystaw w europejskim stylu, ale i staromodnych sklepików, gdzie można dostać mydło i powidło, a dokładnie koniak, lawasz i pękate solniczki.