No cóż, nie jestem typem szczególnie uduchowionym. Adam Mickiewicz raczej by za mną nie przepadał, bo mędrca szkiełko i oko silniej mówi do mnie niż czucie i wiara.

Nie dla mnie medytacje na górze Athos, wśród prawosławnych mnichów (wypady na tę świętą górę były swego czasu modne pośród przedstawicieli polskiej elity finansowej i politycznej). Nie dla mnie sesje z jakimś guru, bo nie jestem w stanie utrzymać powagi i chichoczę jak na łacinie w liceum, gdy absolutnie trzeba było zachować powagę, bo łacinnica była postrachem całej szkoły. Nie dla mnie charyzmatyczni kaznodzieje i mędrcy, odkrywający sens życia. No, może sesje z amazońskimi szamanami i ich roślinnymi wywarami dawałyby mi pewną przyjemność. Ale umówmy się – to żadna duchowość. To czysta chemia i fizjologia.

Te słowa brzmią może dość wyniośle, ale wcale takie nie są. Tak po prawdzie zazdroszczę ludziom, którzy przeżywają epifanie i metafizyczne orgazmy. Owszem, często bywają groteskowi, często udają, zazwyczaj wkurzają egzaltacją i bredzą jak potłuczeni. Łatwo ich wyśmiać i kiedyś robiłem to dość okrutnie, nawet chyba na tych łamach. Ale minęło parę lat i mam dla nich znacznie więcej zrozumienia. 

Cóż jednak poradzę, że na mnie nic nie działa. Jakiś czas temu pewien znajomy powiedział mi: „Byłem w Kandy. W Świątyni Zęba. I dopiero tam, kiedy zobaczyłem tych ludzi, poczułem powiew prawdziwej duchowości”. No to pojechałem do Kandy na Sri Lance, do najważniejszego sanktuarium buddyzmu, gdzie przechowuje się (podobno) jedyny doczesny szczątek Buddy. Czyli jego ząb, cudownie ocalony z pogrzebowego stosu.

Co więcej, oderwałem rodzinę od oceanicznych uciech i pociągnąłem za sobą. W góry, w środek wyspy, ku metafizyce.

Niebiosa jednak najwyraźniej nie chciały, bym miał z nimi jakiś kontakt, bo wylały na nas nieprawdopodobną o tej porze roku ilość deszczu. Lało i było zimno przez całe 3 dni naszej peregrynacji, więc dygotaliśmy nie z powodu wewnętrznych doznań, lecz temperatury. Żona i syn patrzyli na mnie złowrogo i mamrotali coś o plaży, ale ja ich zagrzewałem do walki i zapewniałem, że Świątynia Zęba to będzie coś.

Kiedy dotarliśmy do Kandy, przestało padać. To było zachęcające. Ale kiedy stanęliśmy pod świątynią, natychmiast lunęło. Wyjęliśmy wszystkie parasole i płaszcze przeciwdeszczowe, w jakie po drodze się zaopatrzyliśmy. Zdjęliśmy natomiast buty (tak trzeba) i brodząc po kostki w zimnej wodzie, ruszyliśmy ku sanktuarium. Niecierpliwie czekałem na ten powiew. Powiew duchowości.

Oczywiście nie nastąpił. Świątynia – o zgrozo! – zrobiła na nas dość cepeliowe wrażenie. Wierni potwornie się przepychali, zupełnie nie przypominali tych poczciwych Lankijczyków z realnego świata. Próbowałem przekonywać swoich bliskich, że jest niesamowicie, ale nie wydali się przekonani. Łypali na mnie i kichali.

Po wszystkim poszliśmy na obiad do KFC, bo chwilowo mieliśmy dość curry, i to był ostateczny gwóźdź do trumny, w której została pochowana nasza duchowość.

A jednak… Podczas prawie miesięcznego pobytu na Sri Lance (tak w ogóle to kapitalne miejsce, o ile nie leje) zagłębiłem się w siebie. Zrobiłem to w zaskakująco prosty sposób.

Nie korzystałem z internetu. Po prostu w podróży chciałem odpocząć od tego, co mam w domu. Okazało się, że brak Facebooka i medialnych bodźców działa niesamowicie stymulująco na duszę, która nie zajmuje się pierdołami, więc zajmuje się sobą.

Po prawdzie podczas tej wyprawy w głąb siebie nie odkryłem nic szczególnie ciekawego. Ale też niczego innego się nie spodziewałem.

Autor: Igor Zalewski