W pogodne wrześniowe przedpołudnie brukowaną promenadę w nadmor skim Piranie przecinają plamy słońca. Po chodniku przemykają pojedyncze osoby, stoliki przed kawiarniami w większości są jednak zajęte. Eleganccy mężczyźni unoszą do ust fliżanki kawy lub kieliszki wina, a nieliczni turyści próbują zmienić najbliższe otoczenie w fotograficzny kadr. Gdzieś w tle słychać dudnienie silników, gdy vespy mkną przez labirynt wąskich ulic. Kelnerka wita się, rzucając nam pogodne buongiorno.

Nie jesteśmy jednak we Włoszech, lecz w liczącym niecałe cztery tysięcy mieszkańców mieście Piran, na słoweńskim wybrzeżu. Latem przez uliczki miasta przelewa się tłum turystów, gdy tylko sezon jednak się skończy, Piran staje się na powrót senną rybacką osadą. Władanie przejmują koty wylegujące się na nagrzanym słońcem bruku, a na nadmorski bulwar wracają mieszkańcy.

 

TROCHĘ SŁOWENII, TROCHĘ WŁOCH

Najstarsza część Piranu rozlewa się na lekko pochyłym półwyspie wcinającym się niczym zagięty palec w Adriatyk. Ten fragment miasta jest niedostępny dla aut – kierowcy mogą je zostawić na parkingu u nasady półwyspu i dostać się na starówkę kursującymi regularnie autobusami. Zamknięcie serca Piranu dla ruchu kołowego okazało się decyzją genialną. Zamieniło bowiem tę część Piranu w krainę niespieszności, arenę leniwych spacerów, scenerię drobnych przyjemności. Półwysep jest wąski i od dawna już jest w całości zabudowany. Brak przestrzeni na nowe inwestycje
lub szeroko zakrojone modernizacje pozwoliły miasteczku pozostać labiryntem uliczek otoczonych kameralnymi domami o czerwonych dachach i pastelowych fasadach. Część budynków nasuwa architekturą myśl o Wenecji i jest to trop słuszny: choć Piran należy dziś do Słowenii, przez blisko pięćset lat rządzony był właśnie przez Wenecję. Ślady tamtych czasów można odnaleźć jeszcze na szyldach i przysłuchując się ulicznym rozmowom. Miasto oficjalnie jest dwujęzyczne.

Mam wrażenie, że włoski słyszę jednak częściej niż słoweński. Z Włoch napłynęła też miłość do esencjonalnego espresso oraz do makaronów i owoców morza, które w menu tutejszych restauracji zajmują miejsce równe typowo słoweńskim kiełbaskom, pierogom i gęstym zupom. Gdy siedzę więc przy filiżance kawy na głównym placu Tartini – noszącym nazwę na cześć Giuseppe Tartiniego, włoskiego skrzypka i kompozytora z epoki baroku, który urodził się w Piranie – odczuwam lekki zawrót głowy. Zależnie od tego, w którą stronę skieruję uwagę, przeskakuję między dwoma kulturami – włoską i słoweńską. Buongiorno miesza się z Na zdravje!, aromatyczna kawa ze złocistym piwem Lasko, makarony z pljeskavica sa sirom, kotletami z wołowiny z serem. W jakim kraju się właściwie znajduję? Nie ma to aż tak wielkiego znaczenia. Nikt bowiem nie upiera się tu przy jednej tożsamości. Historia tego miejsca, jak i tutejszych mieszkańców, jest zawiła, ale to właśnie ona dodaje Piranowi charakteru i głębi. By ją w pełni docenić, najlepiej poświęcić temu miejscu tyle czasu, ile się tylko da.

Pirańska starówka nie jest zbyt duża i da się ją przejść w pół godziny. Urok miejscowości docenia się jednak dopiero podczas powolnego błąkania się, zmierzania ku osadzonemu na szczycie kościołowi lub samemu koniuszkowi półwyspu. To miejsce skłania do zatrzymywania się na rogach kolejnych ulic, szukania interesujących detali, przysiadania w kawiarniach, chwilom zadumy na nabrzeżu z widokiem na morze. Nawet bez mapy podczas spaceru prędzej czy później natkniemy się na wszystkie turystyczne atrakcje: zwracający uwagę żółtą fasadą XV-wieczny kościół Matki Bożej Pocieszenia, średniowiecze krużganki świątyni św. Franciszka z Asyżu, prostokątną wieżę zegarową kościoła św. Jerzego (będącą repliką dzwonnicy św. Marka w Wenecji), dom muzeum Giuseppe Tartiniego.