To, co wydaje mi się tu naturalne, dla turysty jest egzotyką. I na odwrót: przybysz nie zdoła zauważyć w mieście tego, co dla mieszkańców najistotniejsze. Taki świeży punkt widzenia bywa skądinąd ciekawy. Pamiętam to z dzieciństwa, gdy wyjeżdżałam ze Lwowa na wakacje. Po powrocie wszystko wydawało się tu inne. Tego uczucia dziś już, niestety, nie doświadczam. Przestrzeń przybrała dla mnie stałą formę i żadne dobudowania, przebudowania ani odnowienia jej nie zmieniają. Jak w mieszkaniu, w którym ani nowe meble, ani nowy kolor ścian nie przeobrażą naszej prywatnej przestrzeni. Właśnie jednak za tę formę kocham moje miasto. Na tyle, że choć próbowałam, nie umiem żyć gdzie indziej. W Kijowie na przykład brakowało mi logiki i uporządkowania. A przede wszystkim charakterystycznego dla Lwowa zrozumiałego, jasno określonego centrum, z którego uliczki wychodzą na cztery historyczne dzielnice: ruską, polską, żydowską i ormiańską.

To, którą uliczką pójdziesz, zależy tylko od ciebie. Bo miasto daje każdemu prawo wyboru. Praktycznie każda lwowska rodzina to bowiem mieszanka rożnych krwi, kultur i tradycji. Nic tu nie jest ustalone raz na zawsze, z tego bogactwa możesz czerpać, kiedy i jak chcesz. Nagle w dorosłym życiu okazuje się, że wyznanie czy narodowość twojej babci czy pradziadka zagra w twojej duszy pierwsze skrzypce. I tylko ty decydujesz, czy dasz się tej melodii ponieść, czy ją stłumisz. Dzięki temu we Lwowie Boże Narodzenie jest zarówno 25 grudnia, jak i 7 stycznia. Kto chce, może świętować dwukrotnie, w międzyczasie hucznie obchodząc świecki Nowy Rok. W swym drzewie genealogicznym bez trudu znajdzie dla siebie odpowiednie usprawiedliwienie w postaci polskich, niemieckich, węgierskich, ormiańskich czy żydowskich przodków. Nie wspominając o Hucułach, Wołyniakach czy Bojkach. Ta różnorodność ma u nas swe jak najbardziej materialne świadectwa. Świątynię wybieramy tu nie wedle obrządku, w którym nas ochrzczono, lecz w zależności od tego, gdzie właśnie dziś chce się nam rozmawiać z Bogiem. Możemy albo posiedzieć samotnie na ławce w kościele katolickim, albo pokontemplować pod gwiaździstym, barwnym sklepieniem prawosławnej czy greckokatolickiej cerkwi. Albo wreszcie zanurzyć się w kamiennej ascezie ormiańskiej katedry. W ciepłe pory roku centrum miasta zmienia się w wielkie biuro. Większość spraw rozstrzyga się na Rynku lub w jego okolicach. Głownie w licznych knajpach, które wyraźnie dzielą się na „turystyczne” i te „dla swoich”. Gości nigdy nie zaprosiłabym do tych pierwszych. Poszłabym z nimi do tych, w których znam imię kelnera, a on moje. Na przykład do maleńkiej Trapeznej, położonej w murach starego klasztoru Bernardynów, czy też zacisznej restauracyjki Jerozolima, nieco dalej od centrum, gdzie niepodzielnie rządzi szefowa, pani Lola.

Na spacer zabrałabym ich natomiast nieuczęszczanymi przez turystów, małymi bocznymi uliczkami obok Łyczakowskiej, dookoła Wysokiego Zamku i Kajzerwaldu. Wciąż zachowały się tam stare bramy, podwórka i okna. W słoneczny dzień na oknach nadal wietrzą się tam poduszki i pachnie wyciągnięty prosto z pieca sernik. Bo nie piwo, nie czekolada, ani nawet nie kawa z dodatkami, ale właśnie sernik, u każdej gospodyni i w każdej knajpie inny, jest smakiem i symbolem miasta. Podobnie jak wszechobecny na kamiennych podobiznach lew. Teraz nowe czasy rzucają mu nowe wyzwanie: nie poddać się pokusie służenia masowej turystyce! Dlatego jeśli mój gość zechciałby kupić we Lwowie jakiś suwenir, zaprowadziłabym go na plac obok Opery, gdzie sprzedają ukraińskie soroczki (ręcznie wyszywane koszule), serwetki, stare książki i obrazy. A potem na położony obok Arsenału Miejskiego jarmark z produktami rzemiosła narodowego. Na szczęście ciągle jeszcze nie „Made in China”. (Tłum. Tomasz Kobylański)