Na miejscu, na lotnisku w Kruszynie, dopadają mnie wątpliwości, w brzuchu motyle.  – Wyskoczyć z 4 tys. metrów? Prędzej mi serce wyskoczy – duszę tę myśl i słucham instruktora.

Dopina na mnie uprząż, którą będę ciasno do niego przypięta. Zawsze to jakaś pociecha. Śmieje się, kiedy pytam, czy tam wysoko może mnie jakoś odpiąć. Nie może. Będziemy skakać w tandemie i dzielić jeden spadochron.

Czego mi nie wolno? Łapać go za ręce. I lepiej zaraz po wyskoczeniu z samolotu nie pochylać głowy, bo mogę mieć kłopoty z oddychaniem. Zanim zrobię krok w otchłań, mam pokazać dwa podniesione kciuki, a potem mocno złapać za szelki na piersi. Puszczę je, kiedy klepnie mnie w dłonie. Proste. Lecimy.

Dlaczego nikt mi nie powiedział, że ostatnie minuty przed skokiem spędzę na kolanach u instruktora! Cóż za przyjemny dodatek. Siadam, a on zaciska spinające nas taśmy, kości biodrowe wołają o ratunek. Nie skarżę się, wiem, że to dla mojego dobra.

Jak jakiś dziwny zwierz robimy wspólne trzy kroki w stronę otwartych drzwi. Staram się nie patrzeć pod nogi. Sama nie wiem, czy jestem gotowa, ale daję sygnał, a potem zaczynam się śmiać jak szalona.

Lecę głową w dół. 200 km na godzinę. Tego pędu nie da się z niczym porównać. Nie ma strachu, jest przeogromna radość. To chyba efekt buzującej we mnie adrenaliny.

55 sekund pędzimy jak pocisk, a potem mocne szarpnięcie i widzę, jak nad głową rozwija się tęczowy spadochron. Fantastyczne doświadczenie.

Monika Berkowska