Dziennikarz warszawskiego „Kuriera Porannego” donosił z przejęciem: „Dziś z rana, po otwarciu kaplicy, spostrzeżono zrabowanie na ołtarzu ze słynącym cudami obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej wszystkich kosztowności”. 

Kradzież klejnotów jasnogórskich

Dalej wymieniał, co padło łupem złodziei w nocy z 22 na 23 października 1909 roku: „korony na wizerunkach Najświętszej Marji Panny i Dzieciątka Jezus”, „sukienka z pereł, pokrywająca wizerunki” i „wota, przytwierdzone do obrazu”. „Wartość realna zrabowanych klejnotów wynosi przeszło pięć miljonów rubli” – podsumowywała gazeta w sensacyjnym tonie. Była to suma kosmiczna. Dla porównania, odbudowa jasnogórskiej wieży, która spłonęła od fajerwerków kilka lat wcześniej, kosztowała jakieś ćwierć miliona!

Z każdym dniem po rabunku okazywało się jednak, że straty w kaplicy są coraz mniej szokujące. W końcu ustalono je na i tak pokaźnym poziomie 28 tysięcy rubli. Kogo skusiła ta niezła sumka? Śledztwo tego nie wyjaśniło, wskazało jedynie poszlaki. Możliwe jednak, że nie chodziło wcale o tysiące ani miliony rubli, lecz o coś cenniejszego niż pieniądze. 

Przychylność cara dla zakonu

Częstochowa leżała w zaborze rosyjskim. Rządzący wówczas car Mikołaj II znany był z pobożności. Nie przypadkiem po późniejszym zamordowaniu przez bolszewików stał się nawet świętym Kościoła prawosławnego.

Jak się okazuje, także polska Jasna Góra mogła liczyć na stosunkową przychylność Mikołaja II. W 1897 roku opuściły ją wojska rosyjskie. Rok później paulinom zezwolono zbudować drogę krzyżową i zorganizować w tym celu publiczną zbiórkę. Podobną akcję przeprowadzono po pożarze jasnogórskiej wieży w 1900 roku. Podobno sam car wraz z małżonką ofiarował na ten cel 5 tysięcy rubli.

Oczywiście zaborcy nie przestali traktować miejscowych zakonników podejrzliwie. Publiczne zbiórki pieniędzy ograniczano limitami. Zakonowi wlepiano wysokie mandaty za rzekomo poważne wykroczenia. Zwlekano też z zatwierdzeniem decyzji Stolicy Apostolskiej zwiększających niezależność przeora klasztoru od biskupa. 

Lęk przed rewolucją

Pomimo tych drobnych uszczypliwości w stosunkach między władzami carskimi a paulinami dało się odczuć pewne odprężenie. „Jasna Góra była szczególnym miejscem na mapie religijnej Polski” – podkreśla prof. Dariusz Złotkowski z Uniwersytetu Humanistyczno-Przyrodniczego im. Jana Długosza w Częstochowie. Profesor potwierdza, że w XIX w. rosyjska polityka miała zdecydowanie wrogie nastawienie wobec klasztoru, ale z czasem się zmieniła. „Władze carskie próbowały wypracować sobie dobrą opinię u ojców paulinów” – tłumaczy badacz. 

Jednak słowa płynące z sanktuarium nie pozostawiały wątpliwości, że car nie ma co liczyć na miłość Polaków. Pocieszające dla rosyjskich władz mogło być jedynie to, że – jak pisze dr Waldemar Palus w książce „Życie społeczno-polityczne w Częstochowie w latach rewolucji 1905–1907” – zakonnicy byli też zdecydowanie antyrewolucyjni. A to właśnie groźba robotniczej rewolucji najbardziej przerażała carski aparat.

„Z Częstochowy, z fabryk i kominów pozostaną tylko gruzy i pustka. W gruzach gnieździć się będą dzikie ptaki. Przejeżdżający furmani będą mówili: O, tutaj niegdyś było sławne miasto Częstochowa, ale za grzechy Bóg zniszczył ją jak Sodomę i Gomorę” – grzmiał w kazaniu o. Alfons Jędrzejewski w 1905 roku. Miasto jednak przetrwało, a w gruzach omal nie legła reputacja paulinów. Właśnie z powodu grzechów! 

Poszukiwania włamywaczy

Kradzież w 1909 roku zszokowała Polaków. Dowody wskazywały, że rabusie, po pierwsze, bardzo dobrze znali wnętrze klasztoru. A po drugie, byli w swoim fachu profesjonalistami. „To przypomina robotę Arsène’a Lupina!” – można było przeczytać w prasie.

Tak się składa, że tuż przed kradzieżą w Częstochowie odbywała się ogólnokrajowa wystawa przemysłowo-rolnicza. Jak pisze ojciec Zachariasz S. Jabłoński w „Częstochowie. Dziejach miasta i klasztoru jasnogórskiego”, odwiedziło ją 770 tysięcy osób, w większości pielgrzymów. Może wśród mniejszości znalazło się kilku „profesjonalistów”, którzy upatrzyli sobie skarby Matki Boskiej? Carska policja poszła tym tropem. Sprawdziła wielu znanych włamywaczy, jednak żadnemu nie postawiła zarzutów.

Propozycja cara

Choć podejrzewano zawodowych złodziei, zastanawiano się, dlaczego z kaplicy nie spróbowali skraść eksponatów najcenniejszych. Wartość zrabowanych papieskich koron, ofiarowanych obrazowi w XVIII stuleciu, była o wiele bardziej symboliczna niż materialna. Ukoronowana nimi Matka Boska Częstochowska uchodziła za symboliczną Królową Polski. Za władczynię państwa ciemiężonego pod zaborami, ale pamiętającego o swej odrębności. Kradzież kosztowności była więc przede wszystkim ciosem w serce Polaków.

Co więcej, wkrótce po bulwersującym rabunku pojawiła się nieoczekiwana propozycja z carskiego dworu. Sam Mikołaj II w swej hojności zaproponował, że ufunduje cudownemu obrazowi nowe korony! W końcu „Czarna Madonna” jest de facto przemalowaną bizantyjską ikoną. Carskie korony górujące nad świętym dla Polaków wizerunkiem miałyby jednak zupełnie inne znaczenie niż papieskie. Dlatego polscy duchowni podjęli błyskawiczną akcję w Rzymie. Uzyskali tam od papieża Piusa X obietnicę przekazania Madonnie nowych papieskich koron. Dar cara, wiszący nad klasztorem niczym miecz Damoklesa, przestał być groźny. Propagandowa bomba została rozbrojona.

Kto stał za kradzieżą?

Wciąż pozostawało jednak pytanie, kto stał za kradzieżą. Zaoferowane „carskie korony” sugerowały, że rabunek mógł być w istocie prowokacją tajnej carskiej policji – ochrany! Wszak rosyjska propaganda miałaby na szczodrym prezencie Mikołaja II dla Polaków wiele do ugrania.

Pisarka i publicystka Karolina Beylin (1899–1977) wspomina w kronikarskiej książce „W Warszawie w latach 1900–1914” o tym, o czym nie mówiono wówczas oficjalnie. Cytuje, co pisał o jasnogórskiej kradzieży francuski konsul w swoich raportach: „Przyczyny sprawy sięgały Ochrany. Dobrze poinformowani twierdzili, że od dawna już władze carskie zwróciły uwagę na Jasną Górę jako pewnego rodzaju ostoję polskości i postanowiły ją skompromitować w oczach społeczeństwa. Wymieniano nawet nazwisko agenta Ochrany, który podjął tę kompromitującą sprawę zaaranżować.Nazywał się Piotr Wasiliewicz Trutner i urzędował na Daniłowiczowskiej. On to podczas swojego pobytu w Częstochowie miał zaangażować do służby w Ochranie trzech ludzi z Jasnej Góry”.

Tłumaczyłoby to wszystko: dlaczego rabusie znali klasztor, dlaczego ukradli to, co ukradli oraz dlaczego nigdy ich nie wykryto. Przynajmniej oficjalnie. A może byli agentami ludzie, którzy ostatecznie zostali skojarzeni z kradzieżą?

Szokujące znalezisko w stawie

We wtorek po południu, 26 lipca 1910 roku, do redakcji gazet dotarła depesza z wiadomością, że pod wioską Zawady, niedaleko Częstochowy, ze stawu wyłowiono sofę (kanapa z poduszkami i wałkami). W jej skrzyni, zamiast pościeli, spoczywało ciało mężczyzny w nocnej koszuli, owinięte w futro. Ktoś zarąbał go siekierą. 

„W celu ułatwienia rozpoznania trupa zakład fotograficzny W. Jezierskiego z Radomska dokonał zdjęć, które będą wystawione na widok publiczny” – poinformował „Goniec Częstochowski”. Agent śledczy Ludwik Kotowski dowiedział się, że częstochowscy dorożkarze Pawlak i Pianko pojechali w końcu lipca w daleki kurs. Dorożka Pianki wiozła pakę załadowaną na podwórzu klasztoru. Z Pawlakiem jechał zakonnik z towarzyszem. Pawlak w połowie drogi  zrezygnował z dalszej jazdy. Podróżni przesiedli się więc do dorożki Pianki. 

Początkowo Pianko zaprzeczył, aby woził zakonnika i pakę. W czasie przesłuchania wyznał jednak, że wiózł zakonnika z Jasnej Góry, ojca Damazego, i jego lokaja Stanisława. Pod wsią Zawady wrzucili do wody ładunek. Zakonnik wyjął krzyż i kazał Piance przysiąc, że to, czego był świadkiem, zachowa w tajemnicy.  „Czy ja mogłem myśleć, że ksiądz mógł taką rzecz zrobić” – szlochał dorożkarz. Zapytany, jak brzmiała przysięga, odpowiedział: „Na rany Chrystusa i jak Matkę Boską kocham!”.

Tajemnice ojca Damazego

Policja wkroczyła do klasztoru 3 października 1910 roku. Cela 38-letniego ojca Damazego była pusta. Lśniły świeżo pomalowane ściany i podłoga. Nie było też jego służącego, Stanisława Załoga. Zakonnicy na podstawie fotografii zidentyfikowali mężczyznę z sofy. Był to stryjeczny brat ojca Damazego – Wacław Macoch.

W celi znaleziono listy  do ojca Damazego od niedawno poślubionej żony Wacława – Heleny z Krzyżanowskich. Gazety pisały: „Ich treść dała prowadzącym śledztwo wiele do myślenia”. Kobieta nazywała zakonnika „Lalutkiem” i podpisywała się „Lala”. Kasper Macoch był synem włościanina z podczęstochowskiej wsi Lipie. W 1898 roku wstąpił do zakonu paulinów i przybrał imię Damazego. Z czasem został zaufanym przeora Rejmana, który panował 16 lat. 

Z kolei Helena Krzyżanowska, córka dzierżawcy małego majątku pod Łodzią, była łódzką telefonistką. Macoch poznał ją podczas spowiedzi. Jeszcze tego samego wieczora spotkali się na klasztornych wałach. „To była miłość od pierwszego wejrzenia” – zapewniał Macoch. Zrezygnowała z pracy i zamieszkała w trzypokojowym mieszkaniu w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, które wynajął dla niej Macoch. Potem przeprowadziła się na ulicę Żelazną. 

Kiedy warszawscy policjanci zapukali do drzwi mieszkania przy ulicy Żelaznej, policjantom otworzyła służąca. „Pani nie ma, wyjechała” – powiedziała. – „Ojciec Damazy odjechał dorożką w pięć minut po niej”. Przyczyną nagłego wyjazdu był telegram z Sieradza: „Kumcio niechaj wyjeżdża. Zagraża niebezpieczeństwo 31. Stach”. Liczba oznaczała numer dorożki Pianki. Telegram wysłał ojciec innego zakonnika – Izydora Starczewskiego.

Służąca wyznała, że jej pani jest w ciąży. Powiedziała też, że duży kufer przeniosła z Żelaznej do mieszkania krewnych Heleny na ulicę Chłodną. Policjanci w kufrze znaleźli sfałszowane świadectwo ślubu Heleny Krzyżanowskiej z Kasprem Macochem i również sfałszowane świadectwo zgonu tego ostatniego. Była tam też fałszywa pieczęć proboszcza parafii w Parzymiechach, którą ostemplowano oba dokumenty, fotografie Macocha i Heleny, a także zdjęcie sługi zakonnika, Stanisława Załoga.

Policjanci znaleźli biżuterię, stare złote monety i eleganckie stroje. Na dwóch kontach bankowych Heleny znajdowało się ponad 10 tysięcy rubli. Rodzina Heleny długo jeszcze oddawała ukryte u nich pieniądze i biżuterię. Okazało się też, że Macoch często jeździł za granicę z Heleną, jej siostrą i służącym.

Fałszywa wdowa wyszła za mąż za Wacława Macocha, a ślubu w kościele Wizytek udzielił im ojciec Izydor Starczewski. Przyjęcie weselne odbyło się w Hotelu Europejskim. Franciszek Macoch, 18-letni brat Damazego, zeznał, że chciał on wydać Helenę najpierw za swego ojca. Potem zaproponował ożenek Franciszkowi, za co miał dostać 10 tysięcy rubli posagu. Chłopak zniechęcił się, gdy kandydatka na żonę powiedziała mu, że po ślubie „nie może być zazdrosny”. „Podejrzewałem, że Damazy i ona są kochankami” – zeznał.

Z kolei brat Heleny pogrążył siostrę, gdyż  wyznał, iż siostra zwierzyła  mu się, że Damazy zabił Wacława. Helenę aresztowano w domu męża jej siostry w powiecie miechowskim. Policja ustaliła, że Macoch przy pomocy przemytników przeszedł granicę do Galicji.  

Aresztowanie przestępcy

9 października 1910 roku o godzinie 14.30 na krakowski dworzec wjechał pociąg z Trzebini. Do księdza, który wysiadł z wagonu drugiej klasy, podszedł komisarz Henryk Jasieński. „Ksiądz z Częstochowy?” – zapytał. „Nie, z Warszawy” – padła odpowiedź. „Ksiądz nazywa się Damazy Macoch?”. „Tak”. „Proszę za mną”.

W kolejowym komisariacie Macoch powiedział, że chce się wyspowiadać. Przyznał się, że zamordował swego stryjecznego brata i okradał klasztor. Macocha po kilku dniach przewieziono do Częstochowy, a potem do więzienia w Piotrkowie Trybunalskim.

„Zapytany, skąd brał środki na utrzymanie Heleny, oświadczył, że kradł stale pieniądze składane z ofiar w zakrystii. To samo czyniło kilku innych braci, zwłaszcza Izydor Starczewski i Bazyli Olesiński. Nadto, gdy zmarł ojciec Bonawentura Goławczyk, Damazy Macoch z Bazylim Olesińskim ukradli jego akcje, które wymienili w Warszawie na gotówkę i wydali na hulanki” – napisał „Kurier Warszawski”. Macoch zeznał też, że on, Starczewski i Olesiński mieli dorobione klucze do skarbca jasnogórskiego i do pomieszczenia, w którym była instalacja alarmowa. 

Gdzie były brylanty z cudownego obrazu?

„Zgroza” – jednym słowem skomentował „Kurier Warszawski” ustalenia śledztwa. Podejrzewano, że zabójstwo miało związek z o rok wcześniejszym okradzeniem obrazu Matki Boskiej. Macoch zaprzeczał jednak podejrzeniom, iż okradł obraz: „Nigdy bym się na to nie odważył”.

Paulini wydali odezwę, w której się kajali i zapowiadali msze ekspiacyjne. Prasa katolicka winą obarczała władze rosyjskie, które utrudniały nabór kandydatów do zakonów. Gorzkie słowa padały też pod adresem duchowieństwa. Do Częstochowy przyjechał biskup Stanisław Zdzitowiecki i powołał komisję do nadzoru nad zakonem. Opieczętowano skarbiec. Zabroniono przyjmować gości. W klasztorze zarządzono pokutę. Odprawiano tylko jedną cichą mszę. Zakonnicy leżeli krzyżem na posadzce. 

Gazety doniosły, że gdy po Częstochowie rozeszła się wieść, iż policja znalazła 200 listów od kochanek ojca Izydora, to „kilka kobiet zbiegło z miasta”. „Kurier Poranny” opublikował list Starczewskiego do „Drogiej Stefci”, córki klasztornego muzykanta i matki jego syna. Gazeta drukowała także fragmenty pamiętnika ojca Izydora.

6 maja 1909 roku zakonnik zapisał: „Całowanie z panną namiętne dwa razy. Potem grzech z mężatką dwa razy”. 18 czerwca: „Pacierze niedbałe, wczoraj nie odprawiłem mszy. Pocałunki z pensjonarką, doszło nawet do dotykania przez ubranie. Upiłem się wczoraj i onegdaj”. Natomiast 3 października: „Przeszło trzy tygodnie nie byłem u spowiedzi. Na ostatniej spowiedzi nie opowiedziałem szczegółowo okoliczności grzechu, a mianowicie: ja powiedziałem, że popełniłem grzech z kobietą zamężną, lecz nie dodałem, że kobietą ową była żona mego brata”. 

Proces mordercy

Proces Damazego Macocha rozpoczął się 27 lutego 1912 roku przed sądem w Piotrkowie Trybunalskim. „Nasze dzieje nie pamiętają tak ponurego i ohydnego w szczegółach procesu” – ocenił „Kurier Warszawski”. Oprócz Macocha, Krzyżanowskiej, Starczewskiego i Olesińskiego na ławie oskarżonych zasiedli: dorożkarz Pianko, klasztorny sługa, grawer, który zrobił fałszywą pieczęć i ślusarz dorabiający klucze do skarbca. Adwokat Kazimierz Korwin-Piotrowski, obrońca Heleny, żądał procesu przy drzwiach zamkniętych ze względu na obrazę religii i uczuć narodowych.

„Kochałem Helenę idealnie – wyjaśniał Macoch – ale jako z kobietą stosunków z nią nie miałem. Uważam za upodlenie, że doszło między nami do pocałunków”. Adwokat Korwin-Piotrowski, „aby oszczędzić prokuratorowi zbędnych pytań”, odczytał oświadczenie Heleny: „Pozostawałam z Damazym Macochem w bliskich stosunkach do dnia ślubu z Wacławem. Od tego dnia bliskie stosunki nie istniały. Pieniądze od Damazego Macocha brałam, ale nie powstała w mojej głowie myśl, aby te pieniądze były kradzione i to kradzione w klasztorze”. 

Zatajenie zbrodni

Macoch twierdził, że Wacław ciągle żądał pieniędzy, obrażał Boga i  żonę. W dniu zabójstwa, 23 lipca, podczas kolacji wypili sporo wina i pokłócili się. Wacław miał uderzyć Damazego w twarz. Zakonnik siekierą zarąbał śpiącego Wacława. Konającemu udzielił rozgrzeszenia.

O tym, co się stało, poinformował Załoga, który orzekł, że trzeba zwłoki wywieźć. Pojechał do miasta i kupił wiklinowy kosz, ale okazał się za mały. Załóg przyniósł więc ze strychu starą kanapę, do której włożyli zwłoki. Potem zmyli i zamalowali zakrwawioną ścianę oraz podłogę. Dopiero 25 lipca wieczorem wywieźli z klasztoru sofę z trupem. Załóg na miejsce jej zatopienia wytypował staw w pobliżu wioski, w której się urodził. 

Sąd ogłosił wyrok 7 marca 1912 roku. Macoch został skazany na 12 lat ciężkich robót i dożywotnie osiedlenie na Syberii. Starczewski – na 5 lat więzienia; Krzyżanowska – na 2 lata, Olesiński – na 2,5 roku „poprawczych rot aresztanckich”. W motywach wyroku sąd stwierdził, że Macoch dokonał zabójstwa brata „z obawy wyjawienia jakiejś ważnej dla niego tajemnicy”.