Może trudno w to uwierzyć, ale z roku na rok przybywa do Paryża coraz więcej młodych Japończyków, chcących wstąpić w związek małżeński w pięknym mieście nad Sekwaną. Nie przeszkadza im, że nic nie rozumieją z ceremonii przeprowadzanej w języku francuskim, w katolickim obrządku i na dodatek w kościele, w którym większość z nich znajduje się po raz pierwszy w życiu. Panna młoda w białej sukni i z welonem na głowie, pan młody we fraku lub eleganckim garniturze. Przy nich bardzo często stoi jedynie tłumacz, który w dużym skrócie informuje ich o kolejnych etapach uroczystości, operator kamery wideo i fotograf. Szybka wymiana obrączek i obowiązkowe zdjęcie przed kościołem, w towarzystwie księdza, który właśnie udzielił im ślubu. Jeszcze tylko rzut bukietem róż, zakupionym w najmodniejszej kwiaciarni i sus do czekającej limuzyny.
Firmy oferujące "turystykę ślubną" są obecne w Japonii od dawna. Największa z nich, Watabe, jest nawet notowana na tokijskiej giełdzie, gdzie osiąga rocznie około 34 miliardów jenów dochodu rocznie. Najpopularniejszym kierunkiem ślubnych wojaży są oczywiście Hawaje, ale europejski Paryż radzi sobie coraz lepiej. Zdaniem analityków z Tokio taka sytuacja ma miejsce przede wszystkim ze względów finansowych. Urządzając ślub w Japonii młodzi musieliby zorganizować wystawną ceremonię dla całej rodziny i przyjaciół, która kosztowałaby nie mniej jak 30 tysięcy dolarów.  Tymczasem za dziesięć tysięcy zielonych mogą polecieć na przykład do Paryża i tam, korzystając ze wszystkich europejskich dobrodziejstw ślubnych, wstąpić w związek małżeński.
A co na to władze kościelne? Wystarczy przytoczyć liczby: w kościele adwentystów, na przedmieściach Paryża, co roku pobiera się około 300 japońskich par; w amerykańskiej katedrze episkopalnej takich ślubów jest rocznie około 80; ekumeniczny Kościół episkopalny miał taki „przerób” w zeszłym roku, że na pomoc musiał wezwać emerytowanych duchownych.

Tekst: Agnieszka Budo