Jest listopad, wszyscy rozmawiają o śmierci, a ja bym chciała porozmawiać o życiu.
 

To zdecydowanie ciekawszy temat. Szczególnie dla kogoś, komu śmierć zajrzała w oczy już kilka razy.
 

Kilka razy?
 

Po raz pierwszy w wieku 16 lat, kiedy zdiagnozowano u mnie raka gardła. Gdy lekarz to powiedział, nawet nie wiedziałem, czym jest nowotwór. Były lata 80., wtedy dużo mniej się o tym mówiło. Zacząłem niekończące się badania. Wszystko w szpitalu, który bardziej przypominał kostnicę niż nowoczesną klinikę. Z okien sali widziałem zakład pogrzebowy i hotel robotniczy, w którym pary się kochały i tłukły na zmianę.
 

No ale diagnoza to jeszcze nie śmierć.
 

Po kilku tygodniach przyszedł czas na zdjęcie rentgenowskie. Miałem pecha, stół do rentgena się zepsuł, więc do badania musiałem leżeć
głową w dół. Jak tylko się położyłem, zaczął się krwotok. A z krwi powstał taki czop, że zablokował mi możliwość oddychania. Moje ciało odmówiło współpracy. Śmierć kliniczna. Ale życie dało mi kolejną szansę.
 

Ale też chorobę, która nie opuszcza cię od 30 lat.
 

Najpierw w szpitalu, a potem w domu i w pracy obserwuję różne metody walki z chorobą lub niepełnosprawnością. Jedni zamykają się w sobie, budują wokół siebie mur lub szklaną bańkę. Inni są wściekli – na siebie, sytuację, życie. A jeszcze inni, i do tej grupy należę ja, widzą tę okoliczność  jako okazję. Okazję do zmiany, do wyzwolenia energii, której nie miałem wcześniej. Do robienia rzeczy, o których wcześniej bym nawet nie pomyślał.
 

Na przykład?
 

Na przykład gdyby te 30 lat temu ktoś mi powiedział, że przebiegnę kilkadziesiąt tysięcy kilometrów i zaliczę największe maratony świata, to bym się popukał w głowę. Ale się udało. Dzięki temu, co mój lekarz nazywa onkologicznym ADHD.
 

Czyli?
 

Próbą życia na zapas, nachapania się każdej chwili, nieodpuszczania nawet na minutę, bo wiemy, że nam ten czas jakby szybciej płynął. Mnie  na dobre włączyło się ono w 1992 r., gdy okazało się, że mam przerzut do płuca. Nowotwór płuca bez wypalenia ani jednego papierosa w życiu – nie licząc skrętów z czarnych porzeczek, które w podstawówce sobie robiliśmy z kolegami na podwórku. Musieli mi część tego płuca wyciąć. Gdy się obudziłem po operacji, wszystko nabrało wyrazistości. Było czarne, białe albo bardzo kolorowe. Szarości nagle znikły. Właśnie wtedy najbardziej zapragnąłem zdobywać świat.
 

Dlatego zacząłeś chodzić w góry?
 

Góry, szczególnie te wysokie, są często zarezerwowane dla ludzi sprawnych i zdrowych. Tak się powszechnie uważa. Chciałem to zmienić. I dlatego m.in. postanowiłem zdobyć najwyższy szczyt obu ameryk, Aconcaguę  (6962 m). Ja, bez płuca, poszedłem z  niewidomym przyjacielem Łukaszem Żelechowskim. Zdobyłem ten szczyt, udowodniłem sobie, że mogę więcej, niż mi mówią lekarze.
Choć tam też spojrzałem śmierci w oczy.
 

Choroba wysokościowa?
 

Zmęczenie, wycieńczenie, odmrożenie palców, choroba wysokościowa… wszystko naraz. Już 200 m przed szczytem zacząłem mieć halucynacje. Najpierw myślałem, że to niedotlenienie – w końcu oddycham tylko jednym płucem. Ale sytuacja, szczególnie przy zejściu, pogarszała się. Zacząłem zupełnie odjeżdżać – nie wiedziałem, gdzie i dlaczego jestem. Żyjemy dzięki ratownikom, którzy wezwani znaleźli nas na jakichś 6200 m. I rodzicom pewnej Włoszki, Eleny Senin.
 

A jak oni się do tego przyczynili?
 

Ich córka zginęła na Aconcagui w 2009 r. Ekspedycję, której była członkiem, złapała zamieć śnieżna. Zgubili drogę i wycieńczeni czekali na pomoc pod szczytem góry. Elena wpadła do szczeliny, przysypała ją czapa śnieżna, nie dało się jej wyciągnąć. Jej rodzice po tej tragedii postanowili ufundować schron dla wspinaczy, którzy znajdą się w takiej krytycznej sytuacji. Dziś na 6000 m stoi blaszak. Wprawdzie przypomina wielki kontener na śmieci, ale ma ściany, a to najważniejsze. Można w nim zregenerować siły, schować się przed zamiecią, chwilę odpocząć. Nam schron Elena uratował życie.
 

Ale czy trzeba stawiać się w tak ekstremalnych sytuacjach, żeby czuć, że życie ma sens po chorobie?
 

Na pewno nie. Ale mnie to napędza. Czasem pewnie za bardzo, do tego stopnia, że przestaję widzieć to, co jest tu i teraz, a koncentruję się na wielkich planach. Ale zdobywanie gór, wyprawy, podróże, kolejne zawody dają niezwykłą siłę. Widzę to nie tylko po sobie. Zazwyczaj gdy biegam, robię to charytatywnie. Każdy przebiegnięty kilometr przelicza się na pieniądze dla ustalonej wcześnie potrzebującej osoby. Pamiętam, gdy biegłem w Warszawie Bieg Niepodległości z niepełnosprawnym Tomkiem z Siedlec. Był ze mną na trasie w specjalnym biegowym wózku. Udało się, przekroczyliśmy metę. Kilka dni później dzwoni do mnie jego mama i mówi: „No, wszystko dobrze, panie Piotrze, ale mój syn od tygodnia nie zdejmuje tego medalu z szyi. Nawet chce się w nim kąpać!”. Takie historie pokazują, jak sport, wyczyny, zdobywanie pozytywnie nakręcają. 
 

Stella Young, australijska dziennikarka i komiczka, która urodziła się z wrodzoną łamliwością kości i musiała jeździć na wózku, na konferencji TED apelowała, aby ludzi niepełnosprawnych nie traktować z automatu jak inspiracji. Że sam fakt poruszania się na wózku czy bycia nieuleczalnie chorym nie sprawia, że jest się kimś inspirującym.
 

Oczywiście, sama choroba nie kwalifikuje nikogo do kategorii „autorytet”. Ale też nie można nikomu tej możliwości zabierać, jeżeli chce tak żyć. Wielu niepełnosprawnych, którym udało się wyjść z domu, zrobić coś ze swoim życiem, zostało mówcami motywacyjnymi. To chyba nie przypadek. Kiedyś stary góral powiedział mi, że problemy w życiu są jak węzełki na powrozie. Jak ktoś chce się po nich ślizgać, to go będzie bolało, a jak będzie mądry, to każdy węzełek wykorzysta, by wspiąć się wyżej. Na sam szczyt.
 

To jak u ciebie z tymi węzełkami?
 

Staram się je wykorzystywać. Ale to onkologiczne ADHD ma też swoją ciemną stronę, siłę niszczycielską. Bo ja chcę wszystko od razu. Bo nie godzę się na bylejakość, nie chcę chodzić na kompromisy. Czasem sam męczę się sobą. Inni też tak mają. Ale mój zegar nie chce zacząć tykać wolniej. 
 

Rozmawiała Julia Lachowicz