Już na miejscu okazało się, że długa rozłąka zaszkodziła naszemu związkowi. Początek pobytu był dramatem. Cierpiałem niczym młody Werter. Szybko stało się jasne, że jestem piątym kołem u wozu lub trzecim przy rowerze. W dniu moich trzydziestych urodzin, które tam obchodziłem, stanąłem twarzą w twarz z „tym drugim”. Musiałem coś wymyślić. Samobójstwa lub morderstwa nie umiałem zaplanować. Długo się nie zastanawiając, zawęziłem wachlarz możliwości do dwóch. Mogłem wrócić do Polski (musiałem tylko zaczekać jakieś dwa tygodnie na samolot) i wyżalić się kolegom albo zrobić coś bardziej twórczego. Na przykład: kupić rower, dwa plecaki jako sakwy i ruszyć przed siebie. Bez planu, sprzętu i większych zmartwień. Budżet ustaliłem na 6 euro dziennie. Dokupiłem słowniczek, atlas drogowy, obrałem kierunek „na Sajgon” i wyruszyłem – dosłownie – w nieznane.

Reklama

Sprawdź wycieczki do Chin

Od pierwszych kilometrów ciągle mnie pozdrawiano, zapraszano na herbatę, obiad, piwo, wódkę, do domu, na pogawędkę. Tak – pogawędkę. Zaczynało się zawsze tak samo. Ktoś mnie zaczepiał, coś mówił i gestykulował. Ja mu odpowiadałem, że tin bu dong, nie rozumiem. Ten ktoś brał wtedy kartkę i pisał starannie i wyraźnie to, co chwilę wcześniej powiedział. Ja mu znowu na to, że kan bu dong – nie rozumiem, co tam jest napisane. Wtedy wszyscy zaczynali się śmiać. (Sytuacja staje się bardziej zabawna, gdy się wie, że ze względu na dziesiątki dialektów Chińczycy bardzo często nie mogą się zrozumieć, za to bez problemu komunikują się za pomocą słowa pisanego, które w całych Chinach jest takie samo. Z tego też powodu wszystkie programy w chińskiej telewizji są emitowane z napisami). Później ja wyjmowałem słowniczek, kartki, długopis i notesik, w którym miałem zanotowane po chińsku, że pochodzę z Polski, mam 30 lat i tak dalej. Dalsza rozmowa wymagała już rysowania, piwa, pantomimy i dobrej woli. Tak więc wyruszałem z myślą o samotności, a tu nijak nie mogłem jej doświadczyć.

Zapoznaj się z informacjami praktycznymi o Chinach

Jechałem na chińskim rowerze. Mam na myśli nie tylko kraj jego produkcji, lecz i jakość. Nie pokonałem pierwszej setki kilometrów, gdy urwały się kliny w pedałach. Z czasem lista usterek i części do wymiany wydłużała się coraz szybciej. Był luty i musiałem szybko kręcić pedałami, żeby się rozgrzewać. W hotelikach dostawałem dwa termosy gorącej wody do umycia się i dwie kołdry, żeby mi było ciepło w nocy. Te zabiegi wynikały nie tylko z pory roku, lecz i z filozofii niejakiego Mao, który uznał, że na południe od Jangcy ogrzewanie w budynkach nie jest potrzebne, bo przecież na południu jest ciepło. Już pierwszej nocy temperatura spadła do –6°C. Rankiem wszystko było oszronione i tylko burczenie w brzuchu przypominało mi, że kiedyś będę musiał się wygrzebać z ciepłego i przytulnego śpiworka. A tu nagle niespodzianka – pod moim namiotem znalazłem drożdżowe bułki i wielki kubek jeszcze ciepławego mleka sojowego. Czy zostawił je właściciel domu, w którego pobliżu nocowałem? Wstydził się przyjść i zagadać?

W Shang Hang, po 11 dniach podróży i 1137 kilometrach, rower zazgrzytał tak strasznie, że musiałem znaleźć mechanika. Siedział na ulicy, otoczony smarami, narzędziami i oponami. Rowerów w Chinach jest mnóstwo, więc i pracy mogłoby tu być dużo. Ale nic z tego – takich jak on także było wielu. Wzięliśmy się za naprawę roweru. On uparł się na zepsuty łańcuch, ja – na łożysko w korbowodzie. Jak zawsze w takich sytuacjach zebrała się dookoła nas grupa mężczyzn ze swoimi dobrymi radami. Zdjąłem torby, a mechanik przejechał się rowerem, by sprawdzić, o co mi chodzi. Wszyscy się śmiali, bo z powodu wysoko ustawionego siodełka nie mógł sobie poradzić. Gdy wrócił, stwierdził, że to jednak nie łańcuch, tylko wolnobieg. Wymienił go wraz z tylną osią, posługując się gwoździem i młotkiem. Po co komuś „specjalny klucz”, skoro istnieją narzędzia dostępne zawsze i wszędzie? Po tym zabiegu rower zgrzytał jak wcześniej. Mechanik uznał, że to jednak łańcuch! Udało mi się wytłumaczyć, że to niemożliwe, bo tej części roweru – która wyglądała jak nowa i nie miała żadnych prześwitów – używam raptem dwa tygodnie. Sam wziąłem się za rozkręcanie korbowodu. A tam... grupa inwalidzka pierwszej klasy. Łożysko zużyło się do tego stopnia, że kulki stały się jajowate i zrobiło się miejsce na dołożenie trzynastej do dwunastu przewidzianych fabrycznie.

Z okazji przekroczonych 2 tys. km na przydrożnej plantacji kupiłem sobie kilogram truskawek. Była połowa marca. Wjechałem do wielkiego miasta. Cztery godziny bezskutecznie szukałem hotelu, na który byłoby mnie stać. Wszystkie kosztowały po 50 juanów lub gościły tylko Chińczyków. Ruszyłem więc dalej, choć było już ciemno, a mój rower nie miał świateł. Na szczęście chińscy kierowcy byli przyzwyczajeni do takich rowerzystów jak ja, do tego jechałem nową, szeroką i pięknie oświetloną drogą. Zajechałem na stację benzynową. Kupiłem tam ciastka i sok pomidorowo- truskawkowy. Po trzeciej butelce wiedziałem już, że będę tęsknił za tym specyfikiem... Na stacji zapytałem, czy mogę przenocować. Rozłożyłem materac za stertą kartonów w myjni. Komary postanowiły zjeść kolację ze mną, więc musiałem wymyślić, jak rozstawić jednomasztowy namiot na betonie. Przywiązałem go do roweru. W Chinach nie tak łatwo znaleźć miejsce na rozbicie namiotu. Każdy skrawek ziemi przerobiono bowiem na pole, ogródek, grządkę. Uprawiane są za pomocą motyki i nawożone obornikiem przyniesionym w bambusowym koszu. Jeżeli kawałek ziemi nie został zagospodarowany, pewnie jest to bagno lub wysypisko śmieci. Drugi powód, dla którego rozstawienie namiotu nie jest takie łatwe, to... Chińczycy. Zawsze gdy byłem zmuszony biwakować niedaleko wsi, stawała nade mną cała ich gromada, ciekawa wszystkiego – namiotu, prymusa, śpiwora i mojej osoby. Nie uświadamiali sobie, że mogą przeszkadzać. Ale przekonałem się nieraz, że w Chinach nie istnieje coś takiego jak prywatność. Cokolwiek robiłem, zawsze ktoś zaglądał mi przez ramię, trzymając swoją twarz kilka centymetrów od mojej.


Na granicy z Wietnamem stuknęło niemal 3500 km. Minęło sześć tygodni, z których na rowerze spędziłem cztery. Pierwsze, co zobaczyłem w Wietnamie, to wołgi, simpsony, robury i pył węglowy pokrywający ulice kilkucentymetrową warstwą. W jedynej księgarni w Ha Long, jaką znalazłem, udało mi się kupić mapę. Skala 1:6 000000! Jeden centymetr równa się 60 km! Jej jedyną zaletą było to, że orientowałem się, w którym kierunku muszę jechać, by dotrzeć do Ho Chi Minh (Sajgonu). Po przymrozkach północy przyszedł czas na potworne upały i strome podjazdy. Kilometry dreptania po niekończących się serpentynach, ciągłe naprawy roweru i „inność” Chińczyków czasami zamieniały przygodę w jarzmo. Schudłem tak bardzo, że wyrzuciłem pasek od spodni – liczba dorobionych dziurek tylko mnie przerażała. W dodatku nie byłem w stanie zasnąć na karimacie i musiałem kupić materac. Nie żebym nagle stał się wygodnicki – po prostu trudno mi było leżeć na wystającej miednicy i innych kościach.

Niedługo po przekroczeniu wietnamskiej granicy zdarzyła się tragedia. Było ich kilku. Ja się zatrzymałem na siku i odszedłem może dwa metry od roweru, oni zainteresowali się zawartością mojego koszyka, głównie torbą z aparatem. Wszyscy, którzy się temu zdarzeniu przyglądali, pokazywali mnie sobie palcami i zwyczajnie się śmiali. Wsiadłem na rower, nie mogąc uwierzyć, że właśnie mnie okradziono i wyśmiano. Ruszyłem jak wariat, byle się znaleźć jak najdalej od tego miejsca.

Po całym dniu rozterek, łykania kilometrów i zmagania się z popękanymi szprychami zaczepił mnie Heu i zaofiarował swoją pomoc. Jego rodzice zajęli się rowerem, a my – rozmową. Naprawa trwała aż półtorej godziny, bo w Wietnamie wszyscy jeżdżą na używanych japońskich rowerach, których szprychy są krótsze od chińskich o 3 mm. Wymiana i centrowanie koła były kwestią kilku minut, ale znalezienie kogoś mającego chińskie szprychy stanowiło wyzwanie. Rodzice Heu nie chcieli ode mnie żadnych pieniędzy. Mało tego – mój nowy znajomy zaprosił mnie na piwo i ulokował w wietnamskim (czytaj: nieturystycznym) hotelu. Po nieprzyjemnej historii ze skradzionym aparatem chciałem się znaleźć jak najdalej od ludzi. A właściwie jak najbliżej tych żyjących w zgodzie z naturą, a nie pieniądzem. Postanowiłem opuścić płaskie wybrzeże i prostą, ruchliwą drogę. Ledwie pożegnałem się z Heu i ruszyłem w stronę gór i laotańskiej granicy, gdy jakiś facet na motocyklu zaczął mnie przekonywać, że jadę w złym kierunku. Tylko skąd on wiedział, dokąd podążam?
– Przecież wszyscy turyści jadą do Sajgonu! – odpowiedział. Fakt, ja też tam zmierzałem, tyle że nie wybrzeżem.
– Ale wybrzeżem jest łatwiej! Prawda, ale kto powiedział, że ja chcę łatwiej?
– Przecież wszyscy turyści chcą łatwiej!

W południe zza ciężkich chmur wyszło słońce, objawiając całą swoją moc. Każdy nieosłonięty fragment mego ciała niemal zapłonął. Jakiś chłopak chciał mnie wciągnąć swoim motorowerem na przełęcz Ma Oi, ale żaden z nas nie miał sznurka. Poszedłem więc, prowadząc rower. Po jakimś czasie ukazała się tablica: „Uwaga! Serpentyny. Długość 15 km, kąt nachylenia 10 stopni”. Miałem nadzieję, że ktoś się pomylił, ale dreptałem dwie i pół godziny, w upale i bez wody. Na szczęście robotnicy remontujący drogę napoili mnie herbatą – zieloną i pachnącą dymem.
– Skąd jesteś?
– Z Polski.
– Z Polski? Dajcie mu jeszcze herbaty! I co, tak sam?
– Sam.
– Hm, no to jeszcze trochę herbaty. Chcesz papierosa?
– Nie, nie palę.
– To nawet lepiej. Patrzcie, ile on ma włosów na rękach!

4 tys. km wypadło mi dokładnie przy ładnym strumyku. Już miałem rozbijać namiot, kiedy „znikąd” pojawiły się dzieci i zaprosiły mnie do domu. Tak znalazłem się pod dachem. Był to dom-sklepik, prosty, solidny, murowany, bez szyb w oknach. Nad każdym z łóżek wisiała moskitiera. Przed domem stały radziecki motocykl i wielki kamienny sagan z wodą – do gotowania, prania i mycia. Cieszyłbym się z tej nieoczekiwanej gościnności, gdyby nie to, że gospodarze domu mnie okradli. W nocy przejrzeli moje nic niewarte sakwy, a gdy poszedłem się myć – pustawy portfel.

Podróżowanie bez przewodnika i turystycznego autokaru ma swoje ciemne i nudne strony, ale za to jakże zaskakujące możliwości czasem się pojawiają. Pewnego dnia, chyba po trzech tygodniach mojego pobytu w Wietnamie, w drodze z Da Lat do Ho Chi Minh zagadnął mnie niejaki Hoang. Najpierw mnie o wszystko wypytał, a później zaprosił do swego domu właśnie w Ho Chi Minh. Tego dnia miałem już za sobą 99 km (do celu pozostało przynajmniej drugie tyle) i zaczynałem się rozglądać za odpowiednim laskiem. Wtedy dołączył do nas jakiś chłopak. Odradził mi rozstawianie namiotu, tłumacząc, że w jego wsi mieszka nauczyciel angielskiego, u którego można przenocować. Loc miał 35 lat. Jego przygoda z cudzoziemcami zaczęła się 10 lat temu, gdy pewnego wieczora ktoś przyprowadził do niego „zagubionego Holendra”. Cudzoziemiec został trzy dni. Od tego czasu dom Loca się rozrósł o gościnne pokoje, a we wsi wszyscy dbają o „dostawy” turystów. Jest ich około pięciu rocznie: z Kanady, Anglii, ze Szwajcarii, z Holandii, Niemiec, a nawet Polski i Węgier. Dla nauczyciela angielskiego musi to być wymarzona sytuacja. Skoro nie ma możliwości podróżować po innych krajach, to kraje nocują u niego.


Ho Chi Minh Highway prowadząca do tego miasta była pusta. Otaczała ją żywa, rozgadana dżungla. Co kilka kilometrów mijałem roboty drogowe, miejsca, gdzie obsunęła się ziemia, zwały kamieni, zerwany asfalt. W pewnym momencie zrobiło się tak stromo, że nie miałem siły pchać dalej roweru. I tym razem robotnicy drogowi znaleźli dla mnie chwilę. Pomogli mi wdrapać się na przełęcz Cha Lang i zaprosili mnie na obiad – ryż, warzywa, kawę i ryżową wódkę. Było południe, panował prawdziwy wietnamski upał, a oni nie chcieli dać się odwieść od świętowania. Próbowałem im wyperswadować picie wódki – tłumaczyłem, że jest gorąco, że muszę jechać dalej. Skwitowali to krótko: – Zrób sobie przerwę, jest wystarczająco dużo łóżek w barakach.

W Kambodży trwała pora sucha. Otaczała mnie płaska, nudna, rozgrzana pustka. Żadnych wiosek na tyle dużych, bym mógł kupić coś do picia, za to mnóstwo straganów z benzyną sprzedawaną w butelkach po pepsi i johnnie walkerze. Woda w kałużach była ciepła i tak zamulona, że filtrowania nie brałem pod uwagę. Wjeżdżając do Phnom Penh, zobaczyłem polską flagę na jednej z willi. Zajechałem do ambasady. Pan ambasador zszedł na chwilę i zaprosił mnie do przepięknego salonu. Pierwszym, o co mnie zapytał, było to, czy jestem… bardzo brudny. Poprosiłem o zwykłe krzesło. Nie miałem sumienia usiąść w żadnym z tych eleganckich foteli. Zajął się mną jeden z jego sekretarzy. Zaproponował zimne piwo, ale w tym upale zdecydowałem się na tonik. Przeprosił, że w kuchni nic nie zostało i że nie mają mnie czym ugościć. Po „obowiązkowych” wizytach na Polach Śmierci i w Angkor Wat wymyśliłem, że zamiast wracać tą samą asfaltówką, przeprawię się przez dżunglę do laotańskiej granicy. Wprawdzie wszyscy przestrzegali mnie przed złymi drogami, ale jestem przecież z Polski i o kiepskich nawierzchniach co nieco wiem.

Boczne kambodżańskie drogi okazały się czerwonawym żwirem wymieszanym z gliną. Nawierzchnia z sypkiej w porze suchej zamieniała się w połączeniu z deszczówką w błotne koryto. Po wjechaniu w dżunglę znalazłem się na wąskiej drodze obstawionej z obu stron tabliczkami: „Uwaga! Miny”. Postanowiłem jak najszybciej dotrzeć do jakiejś wsi. Już po chwili pchałem rower. Wyrzuciłem błotniki, bo zbierała się w nich glina i blokowała koła. Ruch na drodze zamarł – żadnych Khmerów, motorków, rowerów i wozów, żadnego zgiełku, tłumu, sklepików i śladów ludzkiego życia. Dziwne, że nie dawało mi to do myślenia. Ale czekałem przecież na przygodę i oto ją miałem.

W pierwszej wsi mieszkańcy ukryli się przede mną w pośpiechu i dziwnie panicznie. Nabrałem wody i pojechałem dalej. W następnej wiosce wszyscy wyszli mnie obejrzeć. Przejeżdżałem kilkaset metrów, czasem pchałem rower, przerzucałem go przez zwalone drzewa. Zanim się obejrzałem, zrobiło się ciemno i musiałem rozbić namiot. Na drodze. Tylko ona była na pewno rozminowana. Nagle dotarło do mnie, jak bardzo się przeliczyłem i jak bardzo się bałem ciemności, zwierząt i tych tabliczek. Poczułem się jak głupek. Postanowiłem się przebijać do najbliższego asfaltu. Nie wiedziałem jednak którędy i nie miałem kogo o to spytać.

Droga ze Stoeˇ ng Treng do granicy z Laosem okazała się rowerowym koszmarem. (Tak było w roku 2004, teraz ponoć biegnie tamtędy nitka asfaltu). Opony, które kupiłem w Wietnamie, przetarły się i wystawały z nich kawałki sznurka. Dwa razy musiałem łatać dętkę. Pobocze było tak zarośnięte, że nie miałem szans obejść głębokich dołów wypełnionych wodą. Czasem po prostu zamykałem oczy i wjeżdżałem w nie z nadzieją, że woda nie kryje pułapki. Tylko raz jakaś kłoda sprawiła, że wylądowałem w żółtej, ciepłej brei.

Po 60 km dojechałem do szlabanu ustawionego na łące w środku lasu. Drewniane domki, flaga Kambodży – znaczy, granica. Ale najpierw musiałem przebrnąć przez laotańskich urzędników, którzy chętnie wykorzystują fakt, że przejście pomiędzy Kambodżą a Laosem nie jest międzynarodowe. Trzeba dać łapówkę. Bez niej nie otrzyma się pieczątki wjazdowej, a stojąc na ziemi niczyjej, nie ma się za dużo do powiedzenia. Targowanie się tak mi już weszło w krew, że nie umiałem się opanować. Wszechmogący Pan Urzędnik skwitował moje żebranie złośliwym stwierdzeniem, że skoro nie mam pieniędzy, to po co tu w ogóle przyjeżdżam. Odpowiedziałem, że pieniądze mam, ale na hotel i jedzenie, a nie dla niego. Kiedy zapytałem go o kwit wpłaty tych 5 dolarów, spojrzał na mnie ze złością i wziął trzy, które miałem już przygotowane w kambodżańskich rialach. Wbił mi upragnioną pieczątkę i kazał jechać. Po kilkuset metrach wydostałem się na asfalt.

Wystarczyło kilka dni jazdy po równej drodze, by znów zaczęło mnie kusić nieznane. Może by tak wbić się w dżunglę i łagodnym łukiem dojechać do Dansavan? Tablica: „Sa Muoi 155 km – Have a nice trip” tylko dodała mi animuszu. Czerwony żwir na drodze jakoś mnie nie przeraził, a pierwszy bród tylko zaostrzył apetyt. Entuzjazm przygasł przy pierwszym podjeździe, gdy pchałem rower po czymś, co przypominało koryto wyschniętego strumienia. Zawrócić – wstyd. Na szczęście zabrał mnie przejeżdżający pickup. Rower powędrował na pakę, a ja i inni pasażerowie ruszyliśmy truchtem i trochę popychając samochód, dostaliśmy się na szczyt podjazdu. Pierwszego z kilkunastu na drodze. Ale co to była za przygoda! Przenocowałem w obozie saperów, najadłem się tak, jak dawno mi się nie zdarzyło, przegrałem w warcaby z połową obozu i zobaczyłem słonie.


Następnego dnia, pokonując bród za brodem i truchtając przy samochodzie, dotarłem do Muoi. Tam się okazało, że droga „wjeżdża” do Wietnamu i muszę zawrócić. Całe 150 km i dwa dni męczarni! W nocy lało jak chyba jeszcze nigdy i droga ze żwirowej przemieniała się nieubłaganie w glinianą... Nie umiem się zachwycać świątyniami. Miasto Luang Prabang nad Mekongiem stało się słynne za sprawą kilkunastu świątyń, które ktoś uznał za dziedzictwo światowej kultury. Ja widzę w nich, tak jak w innych zabytkach sakralnych, jedynie pot i krew tych, którzy je wybudowali, lata ciężkiej, niekiedy niewolniczej pracy, uproszczone do pocztówkowego zdjęcia i biletu wstępu.

Reklama

Na siedmiotysięcznym kilometrze rower ostatecznie sie poddał. Już go nie reanimowałem. Nie wymieniłem łożysk i łańcucha, który rwał się co kilkadziesiąt kilometrów. Pozwoliłem mu umrzeć. Odpocząć. Przejść na zasłużoną emeryturę. Kto by pomyślał, że tak daleko razem zajedziemy? Że zobaczymy tyle wspaniałości tego świata i poznamy takich niezwykłych ludzi? Po sześciu miesiącach przyszedł czas na powrót. Jeszcze tylko kolejny Dobry Człowiek na mej drodze pożyczył mi pieniądze na bilet i mogłem jechać do Polski. Musiałem. Wcale nie chciałem. Już wkrótce przyszło mi odwyknąć od prostoty życia. Odzwyczaić się od momentów, kiedy zachwycały mnie: dżungla, tysiące motyli, gorąca zupa, dobra pogoda, miękkie łóżko, przyjazne słowo. To był czysty zachwyt nad dziesiątkami drobiazgów, które giną w natłoku cywilizacji.

Reklama
Reklama
Reklama