Stek być może przyjechał z Argentyny. Winogrona są z Chile, banany z Hondurasu, oliwa z gajów oliwnych Sycylii, a sok jabłkowy – z Chin. Cywilizacja zwalnia nas z trudu uprawy, zbioru, a nawet przygotowywania codziennej strawy. Wystarczy tylko za nią zapłacić. Dlatego problem zaczynamy zauważać dopiero wtedy, gdy ceny rosną. A konsekwencje naszej niefrasobliwości są bardzo daleko idące. W ubiegłym roku gwałtowny wzrost cen żywności poruszył cały świat. Tylko między 2005 a 2008 rokiem ceny pszenicy i kukurydzy wzrosły trzykrotnie, a ryżu – aż pięciokrotnie, co wpędziło w nędzę dodatkowe 75 mln ludzi i wywołało zamieszki w wielu krajach. W przeciwieństwie jednak do poprzednich szoków, które wynikały z przejściowych niedoborów żywności, tym razem ceny osiągnęły szczyt w roku rekordowych zbiorów zbóż. Jak się wydaje, jest to objaw poważniejszego problemu, który szybko nie zniknie. Najprościej rzecz ujmując, chodzi o to, że przez większą część ostatniej dekady globalna konsumpcja żywności przewyższała produkcję. Po latach drenowania zapasów w 2007 r. zaskoczony świat odkrył, że rezerwy zmalały do 61 dni globalnego spożycia – to drugi najniższy poziom odnotowany w historii.

W najostrzejszej fazie kryzysu Joachim von Braun, dyrektor generalny Instytutu Badań Międzynarodowej Polityki Żywnościowej w Waszyngtonie, ostrzegł, że „wzrost produktywności rolnictwa to zaledwie 1–2 proc. rocznie. Zbyt mało, żeby sprostać przyrostowi demograficznemu i zaspokoić rosnący popyt”. Wysokie ceny to ostatni dzwonek ostrzegający, że żywności zaczyna brakować. Agflacja, czyli rolnicza inflacja, najmocniej uderza w miliard najbiedniejszych mieszkańców planety, którzy na jedzenie wydają 50–70 proc. dochodów. Tymczasem nawet po wywołanym kryzysem światowej gospodarki spadku ceny żywności utrzymują się na niemal rekordowym poziomie, a przyczyny kłopotów – niskie zapasy, eksplozja populacji i coraz mniejszy wzrost plonów – pozostają. Przewiduje się, że zmiany klimatu i związany z tym wzrost temperatur oraz rosnące niedobory wody sprawią, że w większości rejonów świata wielkość zbiorów będzie spadać. Cóż więc ma robić przegrzany, zatłoczony i głodny świat? Odpowiedzi na to pytanie poszukuje von Braun i jego koledzy z Grupy Konsultacyjnej ds. Międzynarodowych Badań w zakresie Rolnictwa. W skład grupy wchodzą ośrodki naukowe o światowej renomie, których praca w okresie od połowy lat 50. do połowy lat 90. XX w. przyczyniła się do więcej niż podwojenia światowych plonów kukurydzy, ryżu i pszenicy. Było to osiągnięcie tak imponujące, że nazwano je zieloną rewolucją. Jednak gdy w perspektywie liczba ludności świata ma w połowie stulecia osiągnąć 9 mld, ci sami eksperci są zdania, że potrzebna jest powtórka, czyli podwojenie obecnej produkcji żywności do 2030 r. Innymi słowy, niezbędna jest kolejna zielona rewolucja, i to w dwakroć krótszym czasie.

Mniej więcej 12 000 lat temu, gdy nasi przodkowie porzucili myślistwo i zbieractwo na rzecz orki i siewu, liczebność ludzkiej populacji była związana z poziomem rozwoju rolnictwa. Każdy postęp w tej dziedzinie, od udomowienia zwierząt, przez nawadnianie pól, po zalewową metodę uprawy ryżu – prowadził do skokowego wzrostu liczby ludności. Gdy produkcja żywności przeżywała stagnację, podobnie działo się z populacją. Już w najstarszych zapiskach arabskich i chińskich dostrzegano związek między liczbą ludności a zasobami żywności, lecz dopiero pod koniec XVIII w. brytyjski uczony Thomas Robert Malthus podjął próbę wyjaśnienia mechanizmu łączącego te dwie zmienne. Dzięki temu stał się zresztą jednym z najbardziej oczernianych badaczy zagadnień społecznych w dziejach. Malthus, którego nazwisko posłużyło do stworzenia określeń typu „zapaść maltuzjańska” czy „klątwa maltuzjańska”, był matematykiem i duchownym. Jak mówili jego krytycy – typem człowieka, dla którego szklanka jest zawsze w połowie pusta. Gdy część filozofów oświecenia, odurzona sukcesami rewolucji francuskiej, zaczęła wieszczyć stałą, nieograniczoną poprawę warunków życia ludzi, Malthus podcinał im skrzydła. Z jego obserwacji wynikało bowiem, że liczba ludności świata, gdyby nie podlegała ograniczeniom, zwiększałaby się w postępie geometrycznym, podwajając się co mniej więcej 25 lat, podczas gdy produkcja żywności rośnie tylko w postępie arytmetycznym – dużo wolniej. To biologiczna pułapka, z której ludzkość nigdy nie zdoła się uwolnić. Potencjał wzrostu populacji jest nieskończenie większy niż zdolność ziemi do wytworzenia niezbędnej do jej utrzymania ilości żywności – pisał w wydanym w 1798 r. Essay on the Principle of Population. Z tego wynika, że muszą istnieć silne, stale działające czynniki pozwalające na utrzymanie populacji na poziomie umożliwiającym jej wyżywienie. Malthus uważał, że takie ograniczenia mogą być przyjmowane dobrowolnie (regulacja urodzin, abstynencja seksualna czy opóźnianie wieku zawierania małżeństw) lub też niezależne od człowieka (wojny, głód i zarazy). Sprzeciwiał się rozdawnictwu żywności (z wyjątkiem pomocy dla „najbiedniejszych z biednych”) w przekonaniu, że taka pomoc prowadzi do wzrostu liczby dzieci zrodzonych do życia w nędzy. Za swoje niepopularne poglądy został w perfidny sposób uwieczniony w angielskiej literaturze, i to przez samego Karola Dickensa. Kiedy w Opowieści wigilijnej Ebenezer Scrooge zostaje poproszony o jałmużnę dla ubogich, ten bankier bez serca mówi prowadzącym zbiórkę, że nędzarze powinni trafiać do przytułków lub więzień. A jeśli wolą umrzeć, niż się tam udać, lepiej niech tak zrobią i zmniejszą nadwyżkę populacji.

Rewolucja przemysłowa i zaoranie angielskiej wsi niewiarygodnie zwiększyło ilość żywności w tym kraju i Malthus ze swoimi poglądami trafił do lamusa ery wiktoriańskiej. A zielona rewolucja uczyniła z wielebnego pośmiewisko współczesnych ekonomistów. Od roku 1950 po dzień dzisiejszy światowa populacja rośnie w tempie nienotowanym w historii. Od czasów Malthusa do globalnego stołu dostawiono 6 mld krzeseł. Mimo to, dzięki ulepszonym metodom produkcji zbóż, większość z biesiadników udawało się nakarmić. W końcu pozbyliśmy się maltuzjańskich ograniczeń na dobre. A przynajmniej tak się nam wydawało…

Piętnastej nocy dziewiątego miesiąca chińskiego kalendarza księżycowego 3 680 wieśniaków, prawie wszyscy o nazwisku „He”, usiadło pod przeciekającą plandeką na rynku w Yaotian i rzuciło się na 13-daniowy posiłek. Uroczystość była tradycyjnym bankietem na cześć starszyzny rodu. Wzdłuż stołów przepływały wazy z parującą zupą, a za nimi szybko opróżniane talerze z makaronem, ryżem, rybami, krewetkami, warzywami gotowanymi na parze, popularnymi przekąskami dim sum, kaczkami, kurczakami, kłączami lotosu, gołębiami, grzybami mun i wieprzowiną przyrządzoną na tyle sposobów, że nie byłem w stanie ich zliczyć.

Mimo globalnej recesji mieszkańcy prowincji Guangdong w południowo-wschodnich Chinach, gdzie budynki miasta Yaotian wciskają się między miniaturowe ogródki działkowe a rzędy nowych hal fabrycznych, nie mogą narzekać. W dobrych czasach Chińczycy jedzą wieprzowinę. Mnóstwo wieprzowiny. W latach 1993–2005 w najludniejszym kraju świata konsumpcja świńskiego mięsa w przeliczeniu na mieszkańca wzrosła z 24 do 34 kg na rok. Shen Guangrong – konsultant w przetwórni wieprzowiny, uprzejmy biznesmen w koszulce polo w różowe pasy, pamięta czasy, kiedy jego ojciec co roku chował jedną świnkę, którą zarzynano na święta. To była jedyna porcja mięsa na cały rok. Prosiaki ojca Shenga należały do wytrzymałych, łatwych w hodowli, łaciatych ras. Jadły właściwie wszystko: odpadki z kuchni, korzenie, śmieci, nie tak jak współczesne. Po krwawych protestach na placu Tiananmen w 1989 r., kulminacji trwających rok politycznych niepokojów podsycanych przez wysokie ceny żywności, rząd, żeby zaspokoić rosnący popyt na mięso, zaczął dawać ulgi podatkowe wielkim fermom hodowlanym. Shen został skierowany do pracy w jednej z pierwszych w kraju, w pobliskim Shenzen. W tego typu fermach, wyrastających w ostatnich latach jak grzyby po deszczu, hoduje się rasy, które do szybkiego przyrostu masy wymagają karmienia specjalnymi mieszankami kukurydzy, śruty sojowej i rozlicznych dodatków. To dobra nowina dla przeciętnego, rozkochanego w wieprzowinie Chińczyka, który wciąż zjada tylko ok. 40 proc. ilości mięsa konsumowanego przez statystycznego obywatela USA. Tyle że ma to znaczący wpływ na światowy bilans żywnościowy. To nie przypadek, że popyt na ziarno rośnie, w miarę jak ludność takich krajów jak Indie i Chiny bogaci się i chce jeść coraz lepiej. Bo choć wieprzowina w sosie słodko-kwaśnym niewątpliwie jest smakowita, jedzenie mięsa to wyjątkowo mało wydajny sposób zaspokajania głodu. Do wyprodukowania schabowego potrzeba 5 razy więcej zboża, niż gdybyśmy bezpośrednio z ziarna chcieli uzyskać tyle samo kalorii. A jeśli mówimy o amerykańskim bydle karmionym kukurydzą – ten stosunek rośnie do 10. W miarę jak coraz więcej zboża przeznacza się na paszę i do produkcji biopaliw, rośnie światowy popyt: z 815 mln ton w roku 1960 r. do 2,16 mld ton w 2008. Według Lestera Browna z Instytutu Polityki Ziemi od roku 2005 sama tylko gorączka biopaliw zwiększyła konsumpcję zbóż z 20 do 50 mln ton rocznie. Nawet Chiny, drugi producent kukurydzy na świecie, nie potrafią wytworzyć wystarczającej ilości zboża, by nakarmić wszystkie swoje świnie. Większość niedoboru pokrywają importem soi z USA lub Brazylii, jednego z niewielu państw, które może jeszcze rozszerzyć areał upraw, zwykle poprzez wyrąb lasu deszczowego. Rosnący popyt na żywność, pasze i paliwa stał się główną przyczyną znikania tropikalnych puszcz. W latach 1980–2000 ponad połowa nowo pozyskanej ziemi uprawnej w krajach strefy międzyzwrotnikowej to tereny porośnięte uprzednio lasem deszczowym. Sama Brazylia w latach 1990–2005 powiększała obszar uprawy soi w Amazonii o 10 proc. rocznie.

Być może część brazylijskiej soi trafia właśnie do koryt Guangzhou Lizhi, największej fermy w prowincji Guangdong. Tu w zielonej dolinie, tuż przy czteropasmowej, budowanej właśnie szosie, około 60 białych chlewni rozmieszczono wokół wielkich stawów, stanowiących część systemu utylizacji odchodów obliczonego na 100 tys. świń. W mieście Guangzhou trwa też budowa nowoczesnych zakładów mięsnych, które dziennie będą w stanie przerabiać 5 tys. zwierząt. Niektórzy specjaliści prognozują, że w ciągu najbliższych 20 lat, gdy liczba ludności Chin przekroczy 1,5 mld, tylko do utrzymania dotychczasowego poziomu spożycia potrzebne będzie dodatkowe 200 mln świń. W samych Chinach. Globalna konsumpcja mięsa ma się w połowie stulecia podwoić, a to znaczy, że będziemy potrzebować jeszcze więcej zboża. O wiele więcej.


Nie pierwszy raz świat stanął na krawędzi żywnościowego kryzysu – to tylko jego najświeższa powtórka. 83-letni Gurcharan Singh Kalkat żyje wystarczająco długo, by pamiętać jedną z najgorszych klęsk głodu XX w. W 1943 r. w wyniku „maltuzjańskiej korekty” znanej jako głód bengalski zmarło 4 mln ludzi. Przez następne 20 lat Indie musiały importować miliony ton zboża, żeby nakarmić swoich obywateli. Potem nadeszła zielona rewolucja. W połowie lat 60. XX w., kiedy podczas kolejnej wyniszczającej suszy Indie z trudem radziły sobie z zaopatrzeniem ludności w żywność, amerykański hodowca roślin Norman Borlaug współpracował z indyjskimi naukowcami, by wprowadzić w Pendżabie wysokoplenne odmiany pszenicy. – Nowe ziarno było niczym manna z nieba – opowiada Kalkat, który w tym czasie był zastępcą dyrektora pendżabskiego departamentu rolnictwa. Do 1970 r., przy takim samym nakładzie pracy, rolnicy prawie potroili produkcję. – Mieliśmy spory problem, co zrobić z nadwyżkami – mówi Kalkat. – Zamknęliśmy szkoły o miesiąc wcześniej, żeby w budynkach móc zmagazynować plony. Borlaug, urodzony w rolniczym stanie Iowa, uważał za swą misję upowszechnienie w biednych rejonach świata wysokowydajnych metod produkcji rolnej. Tych samych, które uczyniły z amerykańskich stanów Środkowego Zachodu spichlerz planety. Wyhodowane przez Borlauga nowe karłowe odmiany pszenicy o krótkich, mocnych źdźbłach utrzymujących pełne grubych ziaren kłosy, stanowiły przełom. Dawały tyle ziarna, ile żadna z uprzednio znanych odmian – pod warunkiem, że miały pod dostatkiem wody, sztucznych nawozów i były chronione przed chwastami i szkodnikami. Rząd Indii dofinansował budowę kanałów irygacyjnych, wiercenie studni, nawozy i dał chłopom za darmo energię elektryczną do zasilania pomp. Nowe odmiany pszenicy szybko rozpowszechniły się w całej Azji, zmieniając tradycyjne metody uprawy stosowane przez miliony rolników. Po pszenicy przyszła kolej na „cudowne” odmiany ryżu. Nowe zboża dojrzewały szybciej i plonowały dwa razy w roku. Dziś dwukrotne zbiory pszenicy, ryżu czy bawełny są w Pendżabie normą, a region ten – wespół z sąsiednim stanem Harijana – zaspokaja ponad 90 proc. zapotrzebowania na pszenicę w tej części Indii, która cierpi na niedobory zbóż.

Zapoczątkowana przez Borlauga zielona rewolucja nie miała nic wspólnego z modnymi dziś hasłami „przyjazny dla środowiska”. Ta nowa wtedy metoda przemysłowej uprawy wielkich, jednorodnych areałów z użyciem nawozów sztucznych i pestycydów (monokultura) stanowi antytezę lansowanego obecnie ekologicznego trendu. Termin „zielona rewolucja” stworzony w 1968 r. przez Williama S. Gauda, szefa Amerykańskiej Agencji ds. Rozwoju Międzynarodowego, miał być alternatywą dla rosyjskiej czerwonej rewolucji, gdy zastępy głodnych robotników i chłopów obaliły rządy caratu pod hasłami wolności i chleba. Pacyfistyczna zielona rewolucja zatriumfowała, a Borlaug w 1970 r. otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla.

Dziś jednak cud zielonej rewolucji w Pendżabie jest już przeszłością. Od połowy lat 90. XX w. zasadniczo plony już nie rosną. W wyniku zbyt intensywnego nawadniania pól drastycznie spadł poziom wód gruntowych, z których dziś czerpie 1,3 mln studni, a tysiące hektarów żyznej ziemi zostało utraconych wskutek zasolenia lub przewodnienia. 40 lat intensywnego nawadniania, nawożenia i spryskiwania pestycydami nie przysłużyło się mulistym polom Pendżabu, ani – przynajmniej w niektórych wypadkach – mieszkającym tam ludziom.

W zakurzonej wsi Bhuttiwala w okręgu Muktsar członek miejscowej starszyzny Jagsir Singh, z długą brodą i w kobaltowym turbanie, podlicza tragiczne żniwo: – W ciągu ostatnich czterech lat 49 osób zmarło na raka. Większość to młodzi ludzie. Woda nie jest tu dobra. Podczas przechadzki między piramidami suszonego obornika Singh przedstawia mi Amardźet Kaur, smukłą 40-latkę, która przez całe lata czerpała wodę z ręcznej pompy stojącej na podwórzu. W zeszłym roku u Amardźet wykryto raka piersi. Choruje nań też 50-letnia Tedź Kaur. Mówi, że w porównaniu z bólem po stracie wnuka chorego na białaczkę operacja wcale nie była bolesna. Jagdev Singh to 14-letni chłopiec, któremu powoli rozpada się kręgosłup. Siedząc na wózku inwalidzkim, ogląda dubbingowany w hindi odcinek serialu SpongeBob Kanciastoporty. – Lekarze twierdzą, że nie dożyje dwudziestki – mówi ojciec chłopaka.

Nie ma dowodu, że opisane przypadki nowotworów są skutkiem stosowania pestycydów. Naukowcy znaleźli jednak ślady tych związków we krwi chłopów z Pendżabu, w wodzie, którą piją, w warzywach, nawet w mleku, którym ich żony karmią niemowlęta. Do szpitala dla chorych na raka w Bikaner jeździ z rejonu Malwa tak wielu ludzi, że kursujący na tej trasie pociąg przezwano „Cancer Express”. Jakby tego było mało, wysokie ceny nawozów sztucznych i środków ochrony roślin wpędziły wielu pendżabskich rolników w długi. W jednym z badań stwierdzono, że w latach 1988–2006 w 93 wsiach aż 1 400 rolników popełniło samobójstwo. Niektóre organizacje utrzymują, że w tym okresie całkowita liczba samobójstw w stanie Pendżab mogła wynosić nawet 40–60 tysięcy.

 


– Zielona rewolucja przyniosła nam zgubę – mówi Jarnail Singh, emerytowany nauczyciel ze wsi Jajjal. – Zniszczyła naszą ziemię, środowisko, wody gruntowe. Kiedyś w naszej wsi mieliśmy jarmarki, na których ludzie gromadzili się i wspólnie bawili. Teraz zbieramy się w ośrodkach zdrowia. Rząd poświęcił mieszkańców Pendżabu za zboże. Inni nie zgadzają się z tym poglądem. Rattan Lal, badacz gleb z Uniwersytetu Stanu Ohio, absolwent Akademii Rolniczej w Pendżabie z roku 1963, uważa, że źródłem problemów stało się nie używanie, a nadużywanie metod zielonej rewolucji. Chodzi o stosowanie nadmiernych ilości nawozów, pestycydów, zbyt intensywne nawadnianie i usuwanie z pól wszystkich resztek pożniwnych, co wyjaławia glebę. – Zielona rewolucja ocaliła setki milionów ludzi. Alternatywą było przyzwolenie na głodową śmierć.

Biorąc pod uwagę wielkość plonów, korzyści z zielonej rewolucji są niezaprzeczalne. Od czasu, gdy Borlaug przywiózł tu swoje ziarno, Indie nie doświadczyły klęski głodu, a światowa produkcja zbóż wzrosła ponad dwukrotnie. Niektórzy eksperci utrzymują, że tylko zwiększenie plonów ryżu umożliwiło życie 700 mln mieszkańców Ziemi. Wielu rolników i naukowców zajmujących się rolnictwem sądzi, że kluczem do rozwiązania aktualnego kryzysu żywnościowego jest druga zielona rewolucja, oparta w dużej mierze na najnowszych osiągnięciach genetyki. – Dziś hodowcy roślin znają budowę niemal wszystkich z ok. 50 tys. genów kukurydzy i soi, i wykorzystują tę wiedzę na sposoby, o których jeszcze 4–5 lat temu nikomu się nie śniło – mówi Robert Fraley, dyrektor ds. technologii w gigantycznym koncernie Monsanto. Jest przekonany, że dzięki modyfikacjom, które pozwalają wyposażać rośliny w korzystne cechy, przekazywane wraz z genami innych gatunków, pojawią się nowe, bardziej plenne odmiany, wymagające mniej intensywnego nawożenia i bardziej odporne na suszę. To rolniczy „święty Graal”, za którym przez ostatnie 10 lat wszyscy się uganiają. Fraley uważa, że do 2030 r. biotechnologie pozwolą podwoić plony upraw stanowiących podstawę oferty Monsanto: kukurydzy, bawełny i soi. – Nadchodzi era przypuszczalnie najdonioślejszych, fundamentalnych odkryć naukowych w historii rolnictwa.

Homo sapiens narodził się w Afryce. Jej zdegradowane ziemie, kapryśne deszcze i rosnąca liczba ludności mogą być obrazem przyszłości naszego gatunku. Tu nigdy nie dotarła zielona rewolucja. Z wielu powodów: braku infrastruktury, korupcji, niedostępności rynków. W Afryce subsaharyjskiej w latach 1970–2000 produkcja rolna w przeliczeniu na mieszkańca zmalała, a populacja dramatycznie wzrosła. W efekcie na obszarze, na którym żyje ponad jedna czwarta głodujących mieszkańców Ziemi, deficyt żywności sięga 10 mln ton rocznie.

Malutkie, pozbawione dostępu do morza Malawi, optymistycznie nazwane przez przemysł turystyczny „ciepłym sercem Afryki”, znajduje się też w samym sercu głodnej Afryki i stanowi doskonały przykład rolniczych problemów kontynentu. Większość mieszkańców tego jednego z najbiedniejszych i najgęściej zaludnionych krajów Afryki stanowią chłopi, którzy utrzymują się z uprawy kukurydzy i muszą przeżyć za mniej niż dwa dolary dziennie. W 2005 r. znów zawiodły deszcze i ponad jedna trzecia 13-milionowej populacji potrzebowała pomocy żywnościowej. Prezydent Bingu wa Mutharika oświadczył, że nie został wybrany, by rządzić narodem żebraków. Po nieudanej próbie przekonania Banku Światowego i innych potencjalnych sponsorów do subsydiowania inwestycji w zieloną rewolucję, Bingu zdecydował się wyłożyć z państwowej kasy 58 mln dolarów na nawozy i modyfikowane ziarno dla chłopów. Bank Światowy ostatecznie zresztą włączył się w przedsięwzięcie i przekonał Bingu, by skierować dotacje do najbiedniejszych. Około 1,3 mln ubogich farmerów mogło dzięki bonom kupić 3 kg modyfikowanej kukurydzy i 100 kg nawozu za jedną trzecią ceny rynkowej.

To, co stało się potem, ochrzczono mianem „malawijskiego cudu”. Dobre ziarno i szczypta nawozu – a także powrót deszczy – sprawiły, że przez następne dwa lata farmerzy zbierali rekordowe plony. Zbiory 2007 r. oszacowano na 3,44 mln ton. – Zaczynali od 44 proc. deficytu a osiągnęli 18 proc. nadwyżki, podwajając produkcję – mówi Pedro Sanchez, dyrektor Programu Tropikalnego Rolnictwa nowojorskiego Uniwersytetu Columbia, który doradzał rządowi Malawi. – W kolejnym roku mieli 53 proc. nadwyżki i eksportowali kukurydzę do Zimbabwe. To imponująca zmiana. Na tyle istotna, że stała się symbolem znaczenia inwestycji w produkcję żywności dla zwalczania biedy i głodu w takich zakątkach świata jak Malawi. W październiku 2007 r. Bank Światowy opublikował krytyczny raport stwierdzający, że od 15 lat zarówno on sam, jak i międzynarodowi sponsorzy oraz rządy krajów afrykańskich nie stanęły na wysokości zadania i nie pomogły wyjść z biedy afrykańskim chłopom, zaniedbując inwestycje w rolnictwie. Dopiero ostatnio instytucje takie jak Bank Światowy zaczęły wreszcie przekazywać znaczne środki na rozwój rolnictwa. Program subsydiowania farmerów w Malawi jest częścią zakrojonego na szerszą skalę przedsięwzięcia, którego celem jest wprowadzenie – nareszcie – zielonej rewolucji w Afryce. Od 2006 r. fundacje Rockefellera oraz Billa i Melindy Gatesów przekazały niemal pół miliarda dolarów Sojuszowi na rzecz Zielonej Rewolucji w Afryce – organizacji, która skupia się przede wszystkim na wprowadzaniu programów hodowli roślin na afrykańskie uniwersytety i dostarczaniu nawozów na pola. Pedro Sanchez razem ze sławnym ekonomistą Jeffreyem Sachsem pokazują konkretne przykłady korzyści z takich inwestycji. Chodzi o 80 wiosek skupionych w mniej więcej tuzinie Wsi Tysiąclecia założonych w najbardziej zagrożonych głodem obszarach Afryki. Dzięki pomocy gwiazd rocka i sławnych aktorów Sanchez i Sachs corocznie zasilają każdą z wiosek kwotą 300 tys. dolarów. W przeliczeniu na osobę to suma równa jednej trzeciej PKB na głowę mieszkańca Malawi. Nic dziwnego, że wiele osób uczestniczących w takich projektach zadaje sobie pytanie, czy da się to utrzymać na dłuższą metę.

 


Phelire Nkhoma, drobniutka, tryskająca energią kobieta, jest czymś w rodzaju rolni-czego oficera łącznikowego w jednej z dwóch malawijskich Wsi Tysiąclecia, złożonej z siedmiu wiosek zamieszkanych łącznie przez 35 tys. osób. Omawia funkcjonowanie programu, gdy jedziemy nowym ONZ-owskim pikapem z jej biura w okręgu Zomba przez wypalone ogniem pola, upstrzone fioletowymi plamami kwitnących drzew palisandrowych. Wieśniacy otrzymują modyfikowany materiał siewny i nawozy za darmo – pod warunkiem, że po zbiorach dostarczą trzy worki kukurydzy na dożywianie dzieci w szkole. Dostają też moskitiery i leki przeciwmalaryczne. Poza tym mają przychodnię zdrowia, spichlerz do magazynowania zbiorów i ujęcie zdatnej do picia wody nie dalej niż kilometr od każdego gospodarstwa. Teraz czas na dobre szkoły, lepsze drogi, podłączenie do sieci elektrycznej i internetu. Dla Wsi Tysiąclecia nadeszły dobre czasy. Nkhoma pokazuje mi nowe domy z cegły, pokryte błyszczącymi dachami z blachy falistej, bank zboża – pełen ziarna i nawozów, a pod cienistym drzewem setkę, a może i więcej, chłopów słuchających bankowca, który wyjaśnia, w jaki sposób mogą ubiegać się o pożyczkę rolną. Przed okienkiem kasowym opancerzonej ciężarówki Opportunity International Bank of Malawi stoi kilkuosobowa kolejka. Jednym z czekających jest Cosmas Chimwara, 30-letni sprzedawca kapusty. – Kapuściany biznes idzie dobrze – mówi. – Mam trzy rowery, telewizor i telefon komórkowy. I lepszy dom.

Czy afrykańska powtórka z zielonej rewolucji – z jej sztucznymi nawozami, pestycydami, melioracją i genetycznie modyfikowanym ziarnem – rzeczywiście stanowi rozwiązanie światowego kryzysu żywnościowego? W ubiegłym roku ukazało się obszerne opracowanie pt. Międzynarodowa ocena wpływu rolniczej wiedzy, nauki i techniki na rozwój. Wniosek?  Ogromny wzrost produkcji rolnej, jaki dokonał się w ciągu ostatnich 30 lat, dla wielu biednych obywateli naszej planety nie przełożył się na łatwiejszy dostęp do żywności. Efektem trwających przez sześć lat badań, przeprowadzonych z inicjatywy Banku Światowego i Organizacji ONZ ds. Wyżywienia i Rolnictwa, w których wzięło udział ok. 400 ekspertów z całego świata, był apel o zmianę poglądów na produkcję żywności i przyjęcie bardziej przyjaznych dla środowiska metod uprawy. Takich, które byłyby korzystne nie tylko dla wielkiego agrobiznesu, ale i dla 900 mln drobnych rolników. Niechciany „spadek” po zielonej rewolucji, w postaci skażenia gleb i zubożenia podziemnych zasobów wodnych, to tylko jedna z przyczyn poszukiwania nowych rozwiązań. Innym jest to, co według prof. Michaela Pollana z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley jest piętą achillesową stosowanych dziś metod: zależność od paliw kopalnych. Weźmy takie nawozy azotowe – surowcem do ich produkcji jest gaz ziemny. – Jedynym sposobem na to, by jeden rolnik mógł zaopatrywać w żywność 140 Amerykanów, jest monokultura. A ta wymaga masy nawozów mineralnych wytwarzanych na bazie paliw kopalnych oraz pestycydów, produkowanych z tych samych surowców – mówi Pollan. – To zdaje egzamin tylko, gdy ceny paliw są niskie, a ta epoka zbliża się ku końcowi. Namawianie kogoś do uzależnienia się od paliw kopalnych to szczyt nieodpowiedzialności. Jak dotąd trudno mówić o osiągnięciach genetyki, które pozwoliłyby sztandarowym roślinom zielonej rewolucji plonować bez sztucznego nawadniania i nawożenia. Stworzenie zbóż odpornych na suszę i niedobory azotu okazało się dużo trudniejsze, niż myślano. Fraley z Monsanto przewiduje, że jego firma wprowadzi na amerykański rynek odporną na suszę kukurydzę do 2012 r. Ale obiecywany wzrost plonów w latach suszy ma wynieść zaledwie 6–10 proc. w porównaniu do osiągnięć standardowych odmian w podobnych warunkach. Dlatego już rozpoczął się renesans małych, rozsianych po całej Afryce i Azji przedsięwzięć opartych na szczupłym budżecie. Niektórzy nazywają ten trend agroekologią, inni – zrównoważonym rolnictwem. Tak czy inaczej, w zamyśle twórców tych projektów powinniśmy przestać się koncentrować na maksymalizacji plonów za wszelką cenę, a zamiast tego zacząć uwzględniać środowiskowe i społeczne koszty tej produkcji. Vandana Shiva, fizyk nuklearny, która stała się agroekologiem i zażartym krytykiem zielonej rewolucji w Indiach, mówi: – Nazywam to monokulturą umysłu. Zwraca się uwagę tylko na plony pszenicy i ryżu, podczas gdy koszyk żywnościowy, jako całość jest coraz uboższy. Przed zieloną rewolucją w Pendżabie uprawiano 250 rodzajów roślin. – Małe, biologicznie różnorodne gospodarstwa są w stanie wytworzyć więcej żywności, zużywając przy tym mniej ropy i jej pochodnych – argumentuje Shiva. Jej badania wykazały, że używanie kompostu zamiast sztucznych nawozów zwiększa zawartość materii organicznej w glebie, magazynując węgiel i zatrzymując wilgoć – w obliczu zmiany klimatu to dwie kluczowe sprawy dla każdego rolnika. – Jeżeli mówimy o rozwiązaniu kryzysu żywnościowego, to są właściwe metody – dodaje Shiva.

W północnej części Malawi jest projekt, który przynosi bardzo podobne rezultaty do osiągnięć programu Wsi Tysiąclecia za ułamek kosztów tego ostatniego. W wiosce Ekwendeni nie ma modyfikowanej kukurydzy, darmowych nawozów ani nowych dróg. Za to w ramach programu „Gleby, żywność i zdrowe społeczności” (SFHC) rozpowszechnia się tam nasiona strączkowych i udziela porad w zakresie uprawy takich roślin jak orzeszki ziemne, nikla indyjska czy soja, które wzbogacają glebę, wiążąc azot, a jednocześnie są bogate w składniki odżywcze i urozmaicają dietę. Program zapoczątkowano w 2000 r. w szpitalu w Ekwendeni. Jego personel widział, że okoliczne dzieci są niedożywione. Stwierdzono, że przyczyną złego stanu zdrowia może być kukurydziana monokultura, która z powodu wyjałowienia gleby dawała coraz niższe plony.

 


Pikap, którym jeździ Boyd Zimba (zastępca koordynatora programu) i Zacharia Nkhonya (inspektor ds. bezpieczeństwa żywnościowego) nie odpala inaczej niż „na pych”, ale w końcu klekoczący pojazd rusza, a obaj gospodarze wyjaśniają mi, co ich zdaniem jest „ciemną stroną” malawijskiego cudu. – Po pierwsze, nie można bez końca dotować nawozów – mówi Nkhonya. – Po drugie, nie wszyscy korzystają z subsydiów. I po trzecie, to inwestycja na rok, podczas gdy rośliny strączkowe to korzyść na lata, bo jakość gleby stale rośnie, inaczej niż w przypadku stosowania nawozów sztucznych. W małej wiosce Encongolweni grupa rolników wita nas pieśnią o potrawach, które sporządzają z soi i nikli. Siadamy w miejscowym domu spotkań niczym w kościele, a farmerzy opowiadają, w jaki sposób rośliny strączkowe zmieniły ich życie. Historia Ackima Mhone jest typowa. Po tym, jak włączył strączkowe do płodozmianu na swoim poletku, zaczął zbierać dwa razy tyle kukurydzy co przedtem, i to przy o połowę mniejszym zużyciu nawozów. – Zmieniło się życie całej mojej rodziny – mówi Mhone, i dodaje, że dzięki nowej metodzie uprawy mógł ulepszyć dom, a także kupić żywy inwentarz. Kanadyjscy naukowcy odkryli, że po ośmiu latach funkcjonowania programu dzieci ponad 7 000 rodzin biorących w nim udział przybrały na wadze. To przykład, jak w Malawi sprawy stanu gleby i stanu zdrowia ludzi są ze sobą powiązane. Dlatego właśnie Rachel Bezner Kerr, koordynator badań SFHC, jest zmartwiona faktem, że bogate fundacje dążą do nowej zielonej rewolucji w Afryce. – To uzależnienia rolników od drogich surowców produkowanych daleko stąd – mówi. – Bogacą się na tym wielkie kompanie, a nie miejscowa ludność, która powinna polegać na wykorzystywaniu lokalnych zasobów i umiejętności – dodaje Kerr. Wyzwanie, jakim jest dostarczanie w połowie stulecia pożywienia dla 9 mld ludzi, przeraża ogromem. Już dziś 2 mld ludzi mieszka w rejonach suchych, gdzie według prognoz ocieplenie klimatu doprowadzi do dalszego spadku plonów. Tymczasem niezależnie od potencjału roślin, do ich realnego wzrostu potrzebna jest woda. A w nie tak znowu odległej przyszłości na ogromnych obszarach naszego globu być może każdy rok będzie rokiem suszy. Himalajskie lodowce, które obecnie zaopatrują w wodę setki tysięcy ludzi, zwierząt i upraw w Chinach i Indiach, szybko topnieją i do 2035 r. mogą zupełnie zniknąć. Według najczarniejszego scenariusza za 20 lat w Azji Południowej plony niektórych zbóż spadną o 10–15 proc. Prognozy dla południowej Afryki są jeszcze gorsze. W tym już obecnie cierpiącym z powodu braku wody i żywności regionie zbiory kukurydzy mogą, według najbardziej pesymistycznych prognoz, spaść o 30–47 proc. A zegarowa bomba demograficzna ciągle tyka – z każdą sekundą światu przybywa 2,5 osoby do nakarmienia. To znaczy, że w czasie, który poświęcicie na przeczytanie tego artykułu, trzeba zrobić miejsce przy globalnym stole dla 4 500 ludzi. Co nieuchronnie prowadzi nas z powrotem do Malthusa.

W rześki jesienny dzień odwiedzam Bibliotekę Brytyjską i zaglądam do pierwszego wydania książki Malthusa Prawo ludności. Skromny proboszcz niczego bardziej nie pragnął, niż żeby okazało się, że się myli. Chociaż eseje Malthusa koncentrują się na czynnikach kontroli populacji „post factum”, takich jak klęski głodu, zarazy i wojny, bardziej istotna wydaje się być sformułowana przez niego idea „środków prewencyjnych”. Jak wyjaśniał, wzrost siły roboczej prowadzi do spadku płac, co sprawia, że ludzie odkładają decyzję o założeniu rodziny do czasu, kiedy będą mieli większe możliwości jej utrzymania. Opóźnianie wieku zawierania małżeństw obniża wskaźnik płodności kobiet, co ogranicza nadmierny wzrost populacji. Dziś już wiemy, że taki właśnie był mechanizm regulacji przyrostu ludności w zachodniej Europie przez ok. 300 lat przed rewolucją przemysłową – to wybitne odkrycie w naukach społecznych – mówi Dyson.

A jednak, gdy niedawno w Wielkiej Brytanii wyemitowano nowy banknot 20-funtowy, na jego rewersie znalazł się Adam Smith, a nie T.R. Malthus. Ten ostatni nie pasuje do etosu naszych czasów. Nie chcemy zastanawiać się nad tym, co nas ogranicza. Żaden z wielkich klasyków ekonomii nie przewidział nadejścia rewolucji przemysłowej ani tego, jakie przeobrażenia przyniesie ona w rolnictwie i całej gospodarce. Tania energia pozyskiwana z paliw kopalnych spowodowała przyrost produkcji żywności, zamożności społeczeństw i liczby ludności, jakiego świat nigdy przedtem nie zaznał. A jednak niedożywienie i klęski głodu wcale nas nie opuszczają – dzieje się tak, jak przewidywał Malthus.

– Przed laty pracowałem z pewnym chińskim demografem – mówi Dyson. – Któregoś dnia wyjaśnił mi znaczenie dwóch znaków widniejących nad drzwiami jego biura i oznaczających wyraz „populacja”. Jeden z tych ideo-gramów oznacza osobę, a drugi otwarte usta. To mną wstrząsnęło. Ostatecznie musi zaistnieć równowaga między populacją a jej zasobami. A pogląd, że możliwa jest kontynuacja wzrostu bez końca to niedorzeczność.

Joel K. Bourne Jr. - 2009